Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lekarz, który kochał życie

Redakcja
Dr Kazimierz Marczyński w szpitalu, w towarzystwie pielęgniarki oddziałowej Henryki Ratoń-Malec Zdjęcia z archiwum domowego Henryki Ratoń-Malec
Dr Kazimierz Marczyński w szpitalu, w towarzystwie pielęgniarki oddziałowej Henryki Ratoń-Malec Zdjęcia z archiwum domowego Henryki Ratoń-Malec
Kto zmarł? Doktor Marczyński? Dziwne... - reakcja jednej z pacjentek, która niech pozostanie anonimowa, jest bardzo wymowna.

Dr Kazimierz Marczyński w szpitalu, w towarzystwie pielęgniarki oddziałowej Henryki Ratoń-Malec Zdjęcia z archiwum domowego Henryki Ratoń-Malec

Wspomnienie o dr. Kazimierzu Marczyńskim

Niby dlaczego dziwne? W końcu osobom osiemdziesięciodwuletnim takie rzeczy się zdarzają. Ale Kazimierz Marczyński wydawał się niezniszczalny. Przecież jeszcze w grudniu pojechał na sylwestra do Zakopanego i jeździł na nartach. Córce, która prosiła go o umiar, przypomniał, że życie ma się tylko jedno i należy z niego korzystać. Jeszcze w styczniu pełnił dyżury w proszowickim szpitalu. W czasie świąt wielkanocnych, już złożony śmiertelną chorobą, dopytywał się o szczegóły prowadzonych tu operacji.
Wiadomość o tym, że nie żyje, przyszła w poniedziałek. Dla tych, którzy byli z nim bliżej, nie było to zaskoczeniem. Oni wiedzieli, że od wielu miesięcy zmagał się z nowotworem. W ubiegły czwartek poprosił, by lekarze ze szpitala onkologicznego pozwolili mu wrócić do domu. Wiedział, że to jego ostatnie dni i chciał je spędzić z najbliższymi.
Oddział Ginekologiczno-Położniczy szpitala w Proszowicach był jego "dzieckiem". Tym instytucjonalnym, bo swoich dzieci miał dwoje, a cudzych - jako ginekolog - sprowadził na świat tysiące. Zanim trafił do Proszowic, ukończył krakowską Akademię Medyczną i przez 14 lat pracował jako asystent, a potem (po uzyskaniu tytułu doktorskiego) adiunkt w I Klinice Ginekologii Collegium Medicum w Krakowie. Gdy budowano szpital w Proszowicach, zdecydował się zostać ordynatorem ginekologii. - To wtedy go poznałam - mówi pielęgniarka oddziałowa Henryka Ratoń-Malec. - Jeszcze zanim szpital rozpoczął działalność, doktor przyjeżdżał z I Kliniki prawie codziennie na kilka godzin i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. Pracy było mnóstwo, bo wyposażenie dostaliśmy na dwa tygodnie przed otwarciem szpitala i wszystko trzeba było przygotować.
Kazimierz Marczyński był jednym z czterech pierwszych ordynatorów w Proszowicach. Pozostali to: dr Henryk Nosek (chirurgia, jednocześnie pierwszy dyrektor szpitala), dr Józef Bożek (pediatria) i dr Józef Czarnecki (interna). Wszyscy zostali formalnie zatrudnieni od 1 października 1967. Co ciekawe, wszyscy byli wcześniej studentami tego samego roku medycyny. Kazimierz Marczyński początkowo nie był do końca przekonany, czy dobrze zrobił, przenosząc się do Proszowic. Zostawił sobie otartą drogę powrotną do I Kliniki, z której wziął tylko roczny urlop. W tym czasie nadzorował przygotowania do otwarcia oddziału. Robił to rzetelnie, ale można się domyślić, że nie sprawiało mu to wielkiej satysfakcji. Jego współpracownicy wspominają, że pracy organizacyjnej po prostu nie lubił. - No, organizacyjnie był marny. Zawsze na biurku miał nieporządek. Historie choroby leżały obok szczoteczki do zębów, a gdzieś z boku były jeszcze kanapki. Nie zwracał na to uwagi. W sprawach papierkowych polegał na oddziałowej i swoim zastępcy doktorze Stefanie Kałuży, który z kolei świetnie czuł się w pracy administracyjnej - mówi Henryka Ratoń-Malec.
Otwarcie szpitala odbyło się 15 maja (wczoraj minęła właśnie 41. rocznica tego wydarzenia), a już następnego dnia przyjmowano pierwsze pacjentki do porodu. Wtedy dr Marczyński wreszcie zaczął robić to, co lubił najbardziej. - Był, oczywiście, bardzo dobrym położnikiem, ale przede wszystkim znakomitym operującym. To była jego największa zawodowa pasja. W tym czuł się najlepiej - wspomina Halina Stankowska, obecna ordynator ginekologii. Niektórzy do dzisiaj opowiadają, jak zwoływał swoich młodszych kolegów na zabiegi. - No chodźcież wreszcie, bo sam zrobię operację albo wezmę salową - mawiał, gdy nie mógł się doczekać na asystentów. Do operowania zawsze było mu pilno. - Im więcej czekało go zabiegów, tym bardziej był zadowolony - opowiadają. - Przy nim wszyscy czuliśmy się bezpieczni. Wiadomo było, że gdy pojawiał się na oddziale, spadała z nas odpowiedzialność. On brał wszystko na siebie, nawet gdy ktoś coś zawalił - mówi Halina Stankowska. Miał ogromne wyczucie położnicze. Czasem mawiał, że jemu USG niepotrzebne, że po badaniu już wie wszystko.
Słynął z poczucia humoru i bardzo bezpośredniego sposobu bycia. Ze wszystkimi, pacjentami i podwładnymi, był na ty. Każdemu z asystentów nadawał przydomek. - Był wspaniałym szefem i człowiekiem. Szanował ludzi. Pamiętał imię każdej salowej, pamiętał o imieninach, wiedział, która ma chorego męża, kto ma jakie problemy - mówi Henryka Ratoń-Malec. Do pacjentów mówił "ich" językiem. - Wysławiał się bardzo prosto i ludzie go rozumieli. Nie był "wielkim panem doktorem", którego się należy bać. Był wielkim lekarzem, ale pozostał przy tym skromnym człowiekiem - dodaje Halina Stankowska.
Dr Marczyński był ordynatorem ginekologii do roku 1997. W szpitalu pracował jednak nadal. Dyżury pełnił nieomal do swoich 82. urodzin, które minęły w lutym br. - Był bardzo kompetentny w tym, co robił. Nie miałam żadnych obaw czy wątpliwości, powierzając mu - mimo jego podeszłego wieku - pełnienie dyżurów. Bardzo się zresztą do tego garnął. Chociaż był już chory, nie chciał zrezygnować - mówi dyrektor szpitala Janina Dobaj. - Był do końca psychicznie i fizycznie bardzo sprawny. Przez całe życie oprócz pracy zawodowej zajmował się sportem. Jak kończył się sezon narciarski, pływał na basenie. Jak nie można było pływać, jeździł na rowerze i chodził na siłownię. Zawsze powtarzał, że trzeba ćwiczyć, bo do tego zawodu trzeba mieć kondycję - wspomina Halina Stankowska.
Kazimierza Marczyńskiego lekarza znają wszyscy. O tym, że pasjonował się sportem, wie niewielu. A kondycję miał dzięki temu rzeczywiście świetną. Już jako osiemdziesięciolatek potrafił w ciągu jednego dnia dwanaście razy zjechać na nartach z Kasprowego. Zdarzało się, że po dyżurze, zamiast kłaść się spać, wsiadał w samochód i jechał do Rabki. Był miłośnikiem numizmatyki, historii, przyrody, podróży, domowego żuru z boczkiem i dobrej zabawy. W samochodzie, który prowadził, zawsze obowiązkowo grała muzyka góralska, w tym ukochane "Góralu, czy ci nie żal". - Najlepsze przyjęcia robił, jak był sam. Kiedyś nas zaprosił do siebie. Przyjeżdżamy, a tam tylko miednica ugotowanego makaronu i zgrzewka piwa. "No, gdzie to przyjęcie?" - pytamy. - "No, jak to, piwo momy, makaron momy, co więcej trzeba?". Potrafił się bawić zawsze. Nie ma i nie będzie w historii tego szpitala drugiego takiego człowieka - opowiada Halina Stankowska.
Był legendą tego szpitala. O ile ktokolwiek zasługuje na takie określenie, to właśnie jemu należy się to w pierwszej kolejności. Ze względu na lekarską fachowość i sposób bycia. Sposób, który być może nie każdemu się podobał, być może niektórym wydawał się nazbyt rubasznym, ale wobec którego nikt nie był obojętny. Dzięki niemu nadal będzie żył nie tylko w publikacjach i dokumentach medycznych, ale również w anegdocie.
Kazimierz Marczyński zmarł w poniedziałek o godz. 14.20 we własnym domu. Zmarł nieomal na rękach córki Małgorzaty, pracującej obecnie jako lekarz w Szwecji, a którą zwykł nazywać "kochaną Gosinką". Syn Andrzej jest w Krakowie stomatologiem. Żona, Danuta, która ukończyła Wydziału Ceramiki krakowskiej AGH, całe życie poświęciła rodzinie. Pogrzeb byłego ordynatora odbędzie się w najbliższą środę o godz. 13.40 na krakowskich Batowicach (nowa kaplica cmentarza).
Aleksander Gąciarz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski