Minister Kopacz mówi nieprawdę. 90 proc. pacjentów przyjmowanych w przychodni przy ul. Olszańskiej nie ma ubezpieczenia - twierdzi prof. Zbigniew Chłap Fot. Elżbieta Borek
ROZMOWA. O Karcie Krakowskiej i początkach działań humanitarnych w Krakowie mówi prof. dr hab. med. ZBIGNIEW CHŁAP, założyciel i przewodniczący Stowarzyszenia Lekarze Nadziei
- To prawda. Dla kolegów z Rosji, Bułgarii, Rumunii, których udało się wówczas ściągnąć do Krakowa, to był ewenement, że mówiło się np. o wolności słowa, o nieingerencji politycznej w medycynę, o zabezpieczeniu praw dziecka wtedy, kiedy w rumuńskich sierocińcach działy się rzeczy straszne. W tamtych czasach swobodne mówienie o wartościach takich, jak tolerancja, przeciwdziałanie antysemityzmowi, rasizmowi, dyskryminacji, czyli wszystko to, co zawarliśmy w Karcie Krakowskiej, było czymś niebywałym, zwłaszcza dla uczestników ze wschodu Europy.
- Gdy organizowaliście forum nie byliście jeszcze organizacją samodzielną, tylko filią francuskiej organizacji Medecins du Monde - Lekarzy Świata. Co zdecydowało o współpracy z Francuzami?
- Jak często w takich razach - przypadek. W grudniu 1981 roku dowiedzieliśmy się, że w zaspie pod Krakowem utknęła ciężarówka z Francji, wioząca leki. To był pierwszy transport Lekarzy Świata z Francji. Tak się zaczęło. W stanie wojennym odbieraliśmy z Arcybiskupiego Komitetu Pomocy - bo tylko on mógł przyjmować dary - transporty leków, aby przekazywać je potrzebującym. W ten sposób powstał punkt apteczny w podziemiach kościoła św. Anny w Krakowie - dla poszkodowanych w stanie wojennym. Byliśmy pełni zapału, ale brak nam było doświadczenia. Uczyliśmy się, współpracując z Lekarzami Świata i innymi medyczno-humanitarnymi organizacjami francuskimi. W 1984 r. dojrzeliśmy do tego, by założyć w Polsce podobną organizację.
- Udało się?
- Tylko nieformalnie. Gen. Kiszczak, ówczesny minister spraw wewnętrznych, odpisał nam, że tworzenie w Polsce humanitarnej organizacji, podczas gdy działa Polski Czerwony Krzyż, jest nieuzasadnione. W takiej sytuacji spotkanie organizacyjne w owym 1984 r., na które zaprosiliśmy przedstawicieli Lekarzy Świata z Paryża, odbyło się w podziemiach kościoła św. Krzyża w Warszawie. Nieformalna umowa powoływała polską filię francuskiej organizacji Lekarze Świata.
- Formalnie zaistnieliście dopiero kilka lat później?
- Tak, 18 sierpnia 1989 r. zostaliśmy zarejestrowani przez Sąd Wojewódzki w Krakowie jako Stowarzyszenie Lekarze Świata, filia Medecins du Monde. Już kilka miesięcy później współorganizowaliśmy w Krakowie międzynarodowe spotkanie, na którym podpisana została wspomniana na początku rozmowy Europejska Karta Działań Humanitarnych.
- Tak naprawdę była to Karta Dobrych Intencji. Nie zawierała przecież obowiązujących praw i jej nieprzestrzeganie niczym nie groziło.
- Była to karta deklaracji postaw. Deklarowaliśmy więc swój sprzeciw wobec wszelkich form dyskryminacji, także tej, zrodzonej z nędzy, nietolerancji, manipulacji genetycznej, uderzającej w godność ludzką. Z drugiej strony sygnatariusze zobowiązywali się np. do niesienia pomocy humanitarnej, pomocy ofiarom kataklizmów - naturalnych, ekologicznych i politycznych, do poszanowania Konwencji Praw Dziecka we wszystkich krajach Europy. Deklarując takie postawy chcieliśmy zwrócić uwagę na ich znaczenie. Ta karta została później powielona i wprowadzona do statutów wielu humanitarnych organizacji europejskich. Przyjęto ją m.in. we Francji, Szwajcarii, Belgii, Niemczech.
- Działając jako organizacja legalna, filia Lekarzy Świata, ruszyliście z pomocą medyczną do potrzebujących krajów. To były gorące czasy. W krajach bloku wschodniego wrzało. Wyjazdy nawet z pomocą humanitarną nie były bezpieczne?
- Oczywiście. Jechaliśmy np. na Litwę, gdzie czołgi radzieckie pod wieżą telewizyjną w Wilnie tratowały ludność cywilną i gdzie były śmiertelne ofiary; do byłej Jugosławii, wielokrotnie na Ukrainę, do Kazachstanu, do Rumunii po grudniowej rewolucji w 1989 r., gdzie zaraz za granicą zostaliśmy aresztowani. Do Rumunii jeździliśmy z pomocą prawie przez 3 lata. Polskie ekipy medyczne jeździły też do Zambii, Ruandy i Kurdystanu, gdzie udzielaliśmy pomocy medycznej uchodźcom z tworzących się obozów. Jeździliśmy tam, gdzie się paliło.
- Jesteście dziś samodzielnym polskim Stowarzyszeniem Lekarze Nadziei. Jak do tego doszło?
- Bez wdawania się w szczegóły powiem tylko, że chcieliśmy skoncentrować się bardziej na pomocy dla byłych krajów bloku wschodniego, głównie byłych republik radzieckich, gdzie żyło i żyje tysiące Polaków w bardzo trudnych warunkach. Jednak to był priorytet dla nas, ale nie dla Francuzów. Dlatego w 1995 r. postanowiliśmy zarejestrować się jako niezależne Stowarzyszenie Lekarze Nadziei, utrzymując dalej współpracę z Lekarzami Świata, zwłaszcza prężnym ośrodkiem w Bordeaux. Obecnie mamy 3 oddziały w: Krakowie, Warszawie i Wrocławiu.
- W Krakowie prowadzicie od 16 lat przychodnię lekarską dla bezdomnych, ubogich i imigrantów oraz od ponad 20 lat aptekę z bezpłatnymi lekami. Czy ta działalność jest dzisiaj jeszcze potrzebna? Minister Ewa Kopacz mówi, że w Polsce wszyscy są ubezpieczeni!
- Działalność jest bezwzględnie potrzebna, a minister Kopacz mówi nieprawdę. 90 proc. pacjentów przyjmowanych w przychodni przy ul. Olszańskiej gdzie pomoc medyczna udzielana jest bezpłatnie, nie ma ubezpieczenia, a więc formalnie nie ma dostępu do innych niż nasze usług medycznych. 30 proc. ludzi nie odbiera leków, bo ich na to nie stać. To był i jest nadal wielki problem społeczny. Jeden z punktów Karty Krakowskiej brzmi: "sprzeciwiam się dyskryminacji zrodzonej z nędzy, patologii i niepewnego statusu społecznego". Udzielając pomocy ubogim i bezdomnym, sprzeciwiam się!
Rozmawiała Elżbieta Borek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?