Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leopold Kozłowski: Uwielbiam muzykę i kobiety. I to one, mimo mojego wieku, wciąż mnie inspirują

Redakcja
Jerzy Kawalerowicz chciał nakręcić film o Leopoldzie Kozłowskim. Niestety, burzliwe lata sześćdziesiąte i sytuacja polityczna w kraju mu na to nie pozwoliły. FOT. ROBERT SZWEDOWSKI
Jerzy Kawalerowicz chciał nakręcić film o Leopoldzie Kozłowskim. Niestety, burzliwe lata sześćdziesiąte i sytuacja polityczna w kraju mu na to nie pozwoliły. FOT. ROBERT SZWEDOWSKI
OSTATNI KLEZMER GALICJI w niedzielę w synagodze Tempel zagra koncert ze swoimi kobietami. Nam opowiada o pierwszych zauroczeniach, wojnie i akordeonie, który uratował mu życie. Rozmawia Urszula Wolak

Jerzy Kawalerowicz chciał nakręcić film o Leopoldzie Kozłowskim. Niestety, burzliwe lata sześćdziesiąte i sytuacja polityczna w kraju mu na to nie pozwoliły. FOT. ROBERT SZWEDOWSKI

- Niektórzy muzycy mówią, że traktują instrumenty, na których grają, jak kobiety. Pan zalicza się do tej grupy artystów?

- Trafiła pani w dziesiątkę. Uwielbiam muzykę i kobiety. I to one, mimo mojego wieku, wciąż mnie inspirują. Mądra i piękna kobieta jest moją partyturą. Wtedy myślę. Wymienię dwa instrumenty, na których lubię grać: fortepian i kobiety.

- To odważna deklaracja. Mógłby Pan ją rozwinąć?

- Kobiety w moim życiu odegrały znaczącą, bardzo pozytywną rolę. Zacząłem muzykować, mając pięć lat i zacząłem brać to, co można brać najlepszego od kobiet, mając lat trzynaście.

- Nie był Pan za młody?

- Nie moja wina. Pojawiła się kobieta. Miała na imię Nastia.

- Miał Pan świadomość, że chce Pana uwieść?

- Nie. Nie miałem. Nastia była praczką. Mama posłała mnie do niej, by wyprała mi koszulę. Pamiętam, że było bardzo gorąco. Gdy ją zobaczyłem, miała na sobie zwiewną sukienkę. Była młoda, miała 17 lat. Zobaczyłem coś, czego do tej pory nie widziałem i bardzo mi się to spodobało.

- Przeżył Pan w życiu ciężkie chwile, na wojnie i w obozie. Czy było w tym życiu miejsce na miłość?

- Przechodziłem przez różne etapy. W Przemyślanach, gdzie się urodziłem i wychowałem, przeżywałem pierwsze zauroczenia. Później obóz. Tu nie było miejsca na miłość. Następnie walczyłem na froncie. Czy znalazłem tam miłość? Raczej nie, ale pojawiały się kobiety. One zawsze nadawały ton. Ja byłem tylko wykonawcą ich rozkazów.

- Był więc Pan uległy?

- Tak. Ale kobieta, by mnie uwieść, musiała mieć klasę. Zawsze.

- Istotną rolę podczas Pańskiego koncertu (w niedzielę o godz. 18 w synagodze Tempel) znowu odegrają kobiety. Czy można mówić, że są one wybrankami "ostatniego klezmera Galicji"?

- Tak. To niezwykle zdolne kobiety, które pokochały muzykę klezmerską. Dzięki nim robię wciąż to, co robię. "Moje dziewczyny", bo tak mogę je nazwać (Marta Bizoń, Kasia Jamróz, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska i Halina Jarczyk), muzykują już po żydowsku, a przecież nie są Żydówkami. Podczas pobytu we Francji zostałem zaproszony po koncercie na szabasową kolację do naczelnego rabina. W pewnym momencie rabin zadał mi pytanie: "Skąd pan wziął tak piękne Żydówki, które mówią krystalicznym jidysz?" Odpowiedziałem: "To nie są Żydówki". Rabin oniemiał: "Poważnie pan mówi? I znalazł je pan w Polsce". "Tak, właśnie w Polsce". Swym śpiewem i zaangażowaniem pokazują światu, że w Polsce istnieje polsko-żydowski pejzaż. Nie udało się go zniszczyć nawet Hitlerowi. Dowodem na to jest trwający właśnie w Krakowie Festiwal Kultury Żydowskiej. Niegdyś na ulicy Szerokiej strzelano do ludzi. Dziś rozbrzmiewa tu muzyka. Kamienie odżyły. Przeżyłem wojnę, przeżyłem obóz i jestem jednym z tych, którzy uratowali tę kulturę i muzykę. To napawa mnie dumą.

- Kiedy po raz pierwszy usłyszał Pan o krakowskim Kazimierzu?

- To było po wojnie, w moich rodzinnych Przemyślanach. Jako podporucznik Wojska Polskiego udałem się więc do Krakowa. Zabrałem ze sobą akordeon, który towarzyszył mi podczas wojny. Był ze mną w lesie i w obozie koncentracyjnym. Grałem umierającym i widziałem, że dzięki mojej muzyce lżej im umierać. Do Krakowa wybrałem się z postanowieniem: "Trzeba zagrać kamieniom na Kazimierzu". Ubrałem się w galowy mundur Wojska Polskiego, wziąłem akordeon i poszedłem na Kazimierz. Głuchy, pusty, oczodoły w oknach. I zagrałem m.in. "Miasteczko Bełz".
- Co Pan wtedy czuł?

- Czułem, że kamienie ożyły. Chciały słuchać muzyki, a nie odgłosów strzałów.

- Jakie uczucia towarzyszą Panu dziś podczas występów na Kazimierzu?

- Dokładnie takie same. Widzę to po twarzach słuchaczy, którzy wypełniają synagogę Tempel po brzegi. Przychodzą po to, by zobaczyć żydowski pejzaż i ja, wraz ze swoim zespołem, im to umożliwiam. Dajemy z siebie wszystko, by pokazać, by potwierdzić, że ta muzyka żyje i będzie żyć nadal.

- Powiedział Pan kiedyś, że klezmer gra tylko taką muzyką, jaką mu serce dyktuje. Podtrzymuje Pan dziś te słowa?

- To prawda i na tym polega wielkość tej muzyki. Klezmer potrafi zagrać ten sam utwór zupełnie inaczej w zależności od chwili, od nastroju, bo partytura znajduje się zawsze w aorcie, w sercu, które bije różnym rytmem. Klezmer, grając, modli się, opowiada o swoim życiu, o radościach, których miał tak niewiele.

- A Pan jako klezmer wciąż pamięta, że to muzyka uratowała Panu życie?

- Tak. Żyję tylko dzięki muzyce. W obozie koncentracyjnym esesman strzelił do mojego kolegi. Umierał, a ja stałem obok niego z akordeonem. Szepnął do mnie tylko: "Poldziu, zagraj". Zacząłem grać "Hulaj, bracie fajno" i widziałem, jak umierał z uśmiechem na twarzy. Zrozumiałem wtedy, że to moje zadanie: dawać ludziom radość, grając klezmerską muzykę.

- Jak to się stało, że Niemcy nie odebrali Panu akordeonu?

- Byłem im potrzebny jako muzyk, chcieli, bym im grał. Często odbywało się to w niewyobrażalnych warunkach. Stałem nago z akordeonem, a oni obrzucali mnie jedzeniem, ale nie zabili mnie właśnie dzięki umiejętnościom gry na akordeonie. Instrument stał się dosłownie moim pancerzem. Na froncie miałem go jak zwykle przy sobie, na plecach. Dzięki temu kula, która była przeznaczona dla mnie, utkwiła w akordeonie, w okolicach serca.

- Co stało się z instrumentem?

- Do dziś trzymam go w domu. Nie gram na nim jednak. Swoje już zagrał. Jest jak muzealny eksponat. Czyszczę go, pielęgnuję. To świętość. Dziś mam jednak do siebie pretensje, bo powinienem zostawić go z kulą, ale byłem wtedy młody i chciałem na nim jeszcze grać, dlatego oddałem instrument do naprawy.

- Przypadek?

- Nie. To nie był przypadek. Ktoś tam w górze zarządził, że muszę żyć po to, by w pejzażu polskim znów zabrzmiała klezmerska muzyka. Spełniłem to zadanie.

- Zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie powstał film fabularny o Pana życiu?

- Być może powstanie. Dziś interesuje się tym amerykańska wytwórnia. Gdyby doszło do produkcji filmu, zagrałbym w nim w końcowych scenach. Wcześniej nakręceniem mojej biografii chciał zająć się Jerzy Kawalerowicz. Niestety, burzliwe lata sześćdziesiąte i sytuacja społeczno-polityczna w kraju mu na to nie pozwoliły.

C.V.

Leopold Kozłowski (ur. w 1918 roku) nazywany bywa skarbem Kazimierza. Ten pianista, kompozytor i dyrygent to ostatni żyjący w Polsce przedwojenny klezmer. Jest wnukiem Pejsacha Brandweina, który wraz z tuzinem swoich muzykujących synów założył najsłynniejszą w Galicji kapelę klezmerską.
Podczas Holokaustu stracił oboje rodziców. W obozie pracy w Kurowicach grał w obozowej orkiestrze.

O jego życiu opowiada książka Jacka Cygana (współpracującego z nim od lat autora tekstów) "Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana".

W niedzielnym koncercie L. Kozłowskiego udział wezmą: Jacek Cygan, Kamila Klimczak, Katarzyna Jamróz, Renata Świerczyńska, Marta Bizoń, Andrzej Róg, Jacek Hołubowski i Halina Jarczyk.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski