Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Letnie zapachy

Redakcja
Pachniały lody z ulicznych wózków, ulicznych, ale także podmiejskich, bo w Krakowie lodziarze docierali na wały Rudawy, docierali aż do Lasku Wolskiego... Fot. archiwum "Dziennika Polskiego"
Pachniały lody z ulicznych wózków, ulicznych, ale także podmiejskich, bo w Krakowie lodziarze docierali na wały Rudawy, docierali aż do Lasku Wolskiego... Fot. archiwum "Dziennika Polskiego"
Lato pachniało na swój letni sposób, tak jak wiosna pachniała na sposób wiosenny, zima - zimowy. Przede wszystkim upałem, a upał - to woń kurzu, rozgrzanego asfaltu, spalin. Już nie pachniały drzewa, na wiosnę rozsiewające woń świeżych liści, już przekwitły bzy, jaśminy, lipy. Zieleń pociemniała, pokryła się kurzem, tu i ówdzie zaczęła brązowieć i już nie pachniała wiosennie, prawdę mówiąc, nie pachniała wcale. A bezdrzewne ulice w centrum miasta stanowiły prawdziwą zapachową układankę. Kiedy szło się rozpalonym chodnikiem, parzącym stopy przez cienkie podeszwy sandałów, z bram snuły się smugi woni.

Pachniały lody z ulicznych wózków, ulicznych, ale także podmiejskich, bo w Krakowie lodziarze docierali na wały Rudawy, docierali aż do Lasku Wolskiego... Fot. archiwum "Dziennika Polskiego"

Wiejskie, wakacyjne zapachy zależały od pory dnia. Inaczej, rześkością, pachniały poranki, inaczej południa, jeszcze inaczej wieczory. Ustępował upał, od sadu, od ogrodu zaczynał napływać chłodek...

Jakich? Przede wszystkim chłodnych, bo bramy starych domów to kamienno-ceglane tunele, do których nie dociera słońce, w których nieustannie, niczym w jaskiniach, trwa ta sama temperatura.
Buchał więc z bram chłód - trochę piwniczny, stęchły, w którym czaiły się zeszłoroczne ziemniaczane i kapuściane odory.
Buchał chłód o woni zdecydowanie kociej proweniencji, widomy znak, że mieszkańcy domu są miłośnikami kotów - wylegujących się na słonecznym, rozpalonym podwórzu i czekających na resztki z obiadu.
Wionęło z bram niezbyt przyjemnie, bo jeszcze jakimś zjełczałym, kuchennym tłuszczem, naftaliną, śmietnikiem. Mimo to przechodząc obok bram, mimo woli zwalniało się, żeby chociaż przez chwilę zażyć chłodku. Bo w tamtych czasach jeszcze nie wynaleziono klimatyzacji i upał wpełzał wszędzie - do mieszkań, sklepów i restauracji. Co najwyżej szumiały wentylatory, mieszając gorące powietrze i stwarzając namiastkę chłodu.
Kiedy szło się rozpaloną ulicą, w nozdrza buchały także inne zapachy.
Z restauracji wionęło kotletową smażeniną, bo Polak, zwłaszcza podczas wycieczki, lubi się posilić schabowym, i to nawet w największy upał. Jednak w restauracjach - na przykład w "Pawilonie" w Lesie Wolskim - można było dostać najprostsze letnie danie, kwaśne mleko z ziemniakami. Prawdziwe kwaśne mleko, jakiego dzisiaj nie uświadczysz, chyba że trafisz na zapadłą wieś, gdzie jeszcze trzyma się krowy. Ziemniaczki - rzecz jasna, jakżeby inaczej! - posypane były koperkiem.
Inny zapach dobiegał z fryzjerskich zakładów, jeszcze wtedy oznaczonych prastarym godłem, miską cyrulika, zredukowaną do symbolu, do płaskiego mosiężnego talerza. Wionęła z nich typowo fryzjerska woń, podobna nieco do zapachu emitowanego przez drogerie - mydlana, kolońska, pudrowa, słodkawa.
A jeżeli na ulicy rozłożyło się stoisko z owocami, to otaczała je mgiełka zapachu jabłek, gruszek i śliwek, owoców zacnych i rodzimych, bo pomarańcze, nie mówiąc o mandarynkach, pojawiały się rzadko i zazwyczaj dopiero przed Bożym Narodzeniem, a banany i ananasy należały do dawno umarłego świata, znało się je jedynie z opowieści rodziców.
A oto cukiernia. Oczywiście pachnie słodko - wanilią, różą, karmelem, ale do tych całorocznych zapachów dołącza się jeszcze jeden, typowo letni - zapach lodów.
Nie fabrycznych, czerpanych z wielkich plastykowych pojemników, ale kręconych - bo lody się kręciło - na miejscu. Pachniały waniliowo, owocowo (poziomkowe inkrustowane były gęsto drobinami najprawdziwszych poziomek), lub gorzkawo - od kakao. Do dziś rzewnie wspominam kakaowe lody kupione w licealnych czasach w cukierni przy ulicy Stolarskiej. Cukiernia istnieje do dzisiaj, do dzisiaj pachnie ciastkami, ale czy ciągle można w niej dostać tak wyborne lody? Bóg jeden wie, ja wolę nie sprawdzać, bo próby powrotu do dawnych smaków, do dawnych zapachów zazwyczaj kończą się rozczarowaniem, i to ogromnym...
Podobnie pachniały lody z ulicznych wózków, ulicznych, ale także podmiejskich, bo w Krakowie lodziarze docierali na wały Rudawy, docierali aż do Lasku Wolskiego, gdzie pod drewnianym kościółkiem, później dwukrotnie spalonym, w okolicach Panieńskich Skał albo aż do ZOO, przed wejściem do którego też stały białe wózki. Kiedy lodziarz zdjął okrą- głą, chromowaną pokrywę, z wnętrza buchała wonna para, a on nabierał specjalną łyżką pachnącą wanilią masę i wkładał do waflowych rożków, wkładał do waflowych muszelek (gdzie się podziały te wafelki, nikt ich już nie wypieka!) lub zgoła pomiędzy dwa andrutowe prostokąty. O wiele później pojawiły się i opanowały rynek fabryczne lody "bambino", ale to już inne czasy, inne smaki, inne zapachy...
Wózki z wodą sodową - powszechnie zwaną gruźliczanką - pachniały sokiem i tym nieuchwytnym, nieco drażniącym, typowym dla niej za- pachem. Natomiast oranżada - kupowana w małych sklepikach na przedmieściu - eks- plodowała syntetyczną pomarańczową wonią. Oranżada była chłodna, bo do sklepików, zazwyczaj ciemnych, nie docierało słońce i ten naturalny, często piwniczny chłód, był zupełnie odmienny od chłodu lodówki.
Takie były miejskie letnie zapachy, a na wsi dwa akcenty dominowały w zapachowej symfonii - sianokosów i żniw.
Zanim siano, wysoko, bardzo wysoko spiętrzone na wozie, zwieziono pod dach, łąki szumiały trawą, nad którą zawsze unosiły się chmury motyli (jak się zwały te małe motylki, błękitne jak pogodne, lipcowe niebo, jak kwiaty lnu?). Kiedy nadeszło południe i słońce zawędrowało na szczyt swej drogi, łąka pachniała oszałamiająco - trawą, ziołami, kwiatami, wśród których trafiały się dzikie storczyki. Jednak do koszenia - "sieczenia", jak powiadano na podtarnowskiej wsi - przystępowano rano, kiedy jeszcze na źdźbłach trawy wisiały krople rosy, każda sięjąca tęczowe, diamentowe błyski. Sieczona trawa pachniała surowizną, zielonym sokiem. Podobny zapach był nieodłączną częścią festynów i wesel, ale wtedy do zapachu deptanej trawy dołączała się woń piwa i dymu z papierosów.
Kiedy panował rzetelny upał, trawa szybko (ale nie bez ludzkiej pomocy, bo drewnianymi grabiami należało przewracać pokosy) zamieniała się w siano. A zapach siana - to poemat, zapach siana - to coś nie do opisania. Na sianie spało się cudownie, a starzy ludzie powiadali, iż to właśnie jego woń sprowadza głęboki, nieomal narkotyczny sen. Siennym zapachem przechodziło wszystko - włosy, pościel, piżama...
Inaczej pachniały żniwa i omłoty. Pyłem, kurzem dobywającym się z młocarni i wialni. Końskim potem chodzącej w kółko kobyły, później kopciem spalinowego silnika, który zastąpił archaiczny kierat. Czy w żniwno-omłotowym zapachu były jakieś chlebowe nuty? Zdecydowanie nie, podobnie jak w zapachu młyna, w którym unosił się lekki, mączny pył i wszystko widziało się jak przez tiulowy welon, a na wszystkich powierzchniach zalegała warstewka mąki. Podobnie pachniało w komorze, ni to spichlerzu, ni to w lamusie, gdzie w kącie stały archaiczne żarna. Gdzieś, w jakiejś uczonej książce, przeczytałem, iż żarna - to XIX wiek, zamierzchła przeszłość, której nie pamięta żaden z żyjących ludzi. Gdzie tam - jeszcze w czasie mojego dzieciństwa huczały żarna, niezbyt często, w nadzwyczajnych okolicznościach, kiedy nagle zabrakło mąki albo gdy komuś zamarzyły się zacierki na razowej mące. Podczas wakacji zdarzało mi się obsługiwać ten archaiczny sprzęt, ale już nie pamiętam nazwy poszczególnych części żaren. Zresztą kto je pamięta? Kto wie, czym była żarnówka, czym paprzyca, czym podraza? Nawiasem mówiąc, ostatni z tych terminów poznałem nie w dzieciństwie, ale o wiele, wiele później, dzięki profesorowi Antoniemu Podrazie, krakowskiemu historykowi, który swoje chłopskie nazwisko wywodził od drewnianego klina, dzięki któremu regulowało się grubość mąki.
Wiejskie, wakacyjne zapachy zależały od pory dnia. Inaczej, rześkością, pachniały poranki, inaczej południa, jeszcze inaczej wieczory. Ja jednak najbardziej lubiłem porę przedwieczorną. Ustępował upał, od sadu, od ogrodu zaczynał napływać chłodek. Nadchodzący wieczór rozlewał się spokojem, chwilą ciszy przed tajemniczymi odgłosami nocy. Rozgrzane drewniane ściany oddawały ciepło i pachniały niepowtarzalną wonią starego drewna. W powietrzu śmigały jaskółki, błękitne powietrze było pełne ich świergotu. Z pastwiska, przy dźwiękach pastuszych fujarek samoróbek, wracały krowy, kierując się niespiesznie w stronę obory. Ciągnął się za nimi ów szczególny krowi zapach, trochę mleczny, ale już za chwilę w oborze miało zapachnieć mlekiem, ciurkającym do blaszanych wiader. Albo ten zapach wabił koty, ale prawem nawyku, kociego doświadczenia, doskonale wiedząc, że oto trwa wieczorny udój, czekały przed oborą, a później biegły z podniesionymi ogonami, z oczami utkwionymi w wiadrach pełnych kociej nadziei.
W domu pachniało odgrzewanymi obiadowymi ziemniakami, koperkiem, kwaśnym mlekiem. Chlebem krajanym z wielkiego bochna. Naftową lampą, bo jeszcze wtedy nie wszędzie docierały elektryczne przewody, więc centrum wieczornej kuchni stawała się naftowa lampa, pełgająca żywym ogniem. Od czasu do czasu lampa filowała, wydzielając intensywną woń kopcia. Wtedy należało ją objaśnić, czyli oczyścić szeroki, płaski knot z narosłego na nim czarnego grzybka.
Lato pachniało też desz-czami, bo po upałach nieuchronnie nadchodził burze, którym towarzyszyły ulewy. Najpierw, kiedy spadły pierwsze wielkie krople, zaczynało pachnieć kurzem. Pierwsze krople jeszcze nie wsiąkały w ziemię, obrastały pyłem, toczyły się jak kulki rtęci, ale ziemia - spragniona po upałach - szybko zaczynała pić wodę i już pachniało tylko ulewą, rześko i studziennie. Nawet zieleń odżywała i znów, jak na wiosnę, można było poczuć zapach liści. Spadała temperatura, powietrze pełne było poburzowego ozonu - i oddychało się lekko, pełną piersią.
A kiedy deszczu spadło bardzo wiele, wzbierały podgórskie potoki, rosły i nagle potoczek, który na piechotę mogła przekroczyć kura, zamieniał się w rwącą rzekę. Rzeka parowała w nagle ochłodzonym powietrzu, unosiła się nad nią para. Woda koloru kawy z mlekiem pachniała intensywnie - ziemią.
A później znów przychodził upał, znów pachniało kurzem, rzeka odzyskiwała dawną bar-wę, można się było w niej kąpać, a nadbrzeżne łozy znów pachniały na swój sposób - gorzkawo.
ANDRZEJ KOZIOŁ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski