Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Liczę, że znowu zdarzy się cud

Rozmawiała Danuta Nowicka
Krzysztof Baranowski – żeglarz, kapitan jachtowy, dziennikarz, nauczyciel, krótkofalowiec SP5ATV. Jako pierwszy Polak dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską. Absolwent Politechniki Wrocławskiej i Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Rady Programowej Polskiej Fundacji Morskiej
Krzysztof Baranowski – żeglarz, kapitan jachtowy, dziennikarz, nauczyciel, krótkofalowiec SP5ATV. Jako pierwszy Polak dwukrotnie opłynął samotnie kulę ziemską. Absolwent Politechniki Wrocławskiej i Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Członek Rady Programowej Polskiej Fundacji Morskiej FOT. SŁAWOMIR MIELNIK
Krzysztof Baranowski ma 76 lat, ale nie zamierza żyć wspomnieniami, chce uczyć młodzież w Szkole pod Żaglami.

– Trochę dziwnie się czuję przed tą rozmową. Jest Pan również dziennikarzem...

– Pocieszę panią: jeśli ktoś chce mnie obrazić, mówi „redaktorze”, a jeśli dowartościować – „kapitanie”.

– Przecież jest Pan kapitanem.

– Nie skończyłem Akademii Morskiej, jestem kapitanem jachtowym. Pływam pod żaglami, nie na statkach motorowych.

– Więc – kapitanie – zawsze mnie intrygowało, jak człowiek się czuje sam ze sobą na morzu. Nawiązuję do Pana dwu samotnych, trwających ponad rok rejsów dookoła świata: w latach 1972/1973 na „Polonezie” i 1990/2000 na „Lady B”.

– W takiej sytuacji musi być bosmanem, kucharzem, elektrykiem, mechanikiem... A już najmniej kapitanem. Chciałem spróbować, jak to jest bez niego i bez stwarzającej problemy załogi. Teraz już wiem, że w takiej sytuacji nawiązuje się nić połączenia człowieka z przedmiotami, ze zwierzętami, wreszcie z niebem.

Nie na darmo się mówi, że jachty i żaglowce są napędzane ręką Boga. Wyostrza się świadomość, że jacht, którym kieruję, w gruncie rzeczy mnie ratuje, bo dzięki temu, że utrzymuje się na powierzchni wody, sprawia, że żyję. Jak ciągnie się jednym halsem – hals to manewr, który polega na przejściu linii wiatru – a potem drugim, odnosi się wrażenie, że przekroczyło się granicę śmierci i płynie się już pod drugiej stronie.

To odczucie potęguje samotność i wielkość oceanu, jak również autentyczne zagrożenie życia, bo w każdej chwili można wypaść za burtę, może złamać się maszt albo zrobi się dziura i jacht idzie na dno.

– Wracając do sprawy relacji samego z sobą. Postrzegał Pan siebie inaczej?

– Nikt nie przeszkadza, nie marudzi, nie pyta, więc robi się rozliczenie: straciłem czas, bo niepotrzebnie zajmowałem się głupstwami, wiele rzeczy mi umknęło, a prawdziwych wyzwań nie podjąłem.

– Pomyślał Pan kiedyś: Już dłużej nie wytrzymam tego ciśnienia. Chyba zwariuję.

– Nie myślałem. Naprawdę zwariowałem. Samotny żeglarz zmienia się psychicznie. Młodzi ludzie ze Szkoły pod Żaglami, którzy ze mną pływają w dłuższych rejsach, już po paru tygodniach tak się zmieniają, że rodzice nie mogą ich poznać. Meldują, że zapomnieli, że po sobie nie sprzątali, nie pomagali, bo teraz robią wszystko.

– Pytanie tylko, czy ten stan się utrwali?

– Co innego się utrwali: niezwykła optyka, jakiej i ja nabrałem podczas długich rejsów. Przeświadczenie, że warto poświęcić czas na coś ważnego.

– Jak wygląda dzień na bezkresnym morzu, bez nadziei spotkania kogokolwiek?

– Przede wszystkim odczuwa się luz. Nikt nic nie każe, mogę spać, ile chcę. Oczywiście pilnuję, żebym zmierzał we właściwą stronę, orientował się, gdzie się znajduję, i żeby wszystko pracowało sprawnie. W związku z tym posiłki odbywają się punktualnie, co jest do naprawienia, zostaje naprawione i dbam, by nie brakowało snu, bo wtedy traci się orientację i refleks. Nauczyłem się zasypiać w dowolnym momencie, w dowolnej sytuacji. Na przykład w pełnej sali, podczas dyskusji.

– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie podczas rozmowy...

– Zobaczymy. Samotna żegluga wyzwala w człowieku niezwykłe instynkty, wyrażające się choćby świetną orientacją w przestrzeni. Nazywam to instynktem żeglugi.

– Do czego ten instynkt jest potrzebny, skoro działają urządzenia nawigacyjne?

– „Myślenie” instrumentów jest bardzo złudne i pozorne. Wystarczy kropla morskiej wody i urządzenie wysiada, bo bateryjka już nie zasila. Albo skończyła się bateria. Poza tym wielu żeglarzy nie zwraca uwagi, że z jakiegoś powodu instrument źle pokazuje albo sam niewłaściwie interpretuje jego wyniki. I tak przedtem bez GPS-u, tak teraz z nim siadają na mieliźnie.

– Czym ów instynkt żeglugi się objawia? Niepokojem?

– Właśnie. W środku nocy budzi mnie ciche uderzenie metalu o drewno – nakrętka spadła na pokład. Od razu mam w głowie alarm: bo jeśli spadła, to znaczy, że się odkręciła. Za chwilę spadnie lina, która przytrzymywała maszt, później złamie się sam maszt. Następuje reakcja z automatu – zrywam się, biorę latarkę, sprawdzam.

– Wciąż nie rozumiem, jak można przetrwać w sytuacji nieustannego zagrożenia.

– Tak naprawdę strach nie opuszcza ani na chwilę, czasami tak chwyta za gardło, że nie można nic przełknąć, ale, myślę sobie, skoro minęło już tyle dni i nic się nie stało, może będzie tak dalej. I mimo że strach wciąż jest ze mną, powoli się przyzwyczajam. Śpię i znowu się budzę, słysząc na przykład, że fala inaczej uderza w burtę lub zaczęły popiskiwać delfiny. Wychodzę, żeby je podziwiać, a one podziwiają mnie. Wyrażam radość okrzykami, oklaskami, śpiewem, daję do zrozumienia, że mi się to podoba i zauważam, że one zwiększają aktywność.

– Nie mogę Pana nie spytać o dramatyczne, nieprzewidziane wydarzenia...

– Człowiek się na nie przygotowuje. Jeszcze nie wypłynąłem, a już zaplanowałem własną śmierć. Wiem, co może się stać, więc staram się zadbać o formę: chodzę na siłownię, na basen, uprawiam biegi.

W rejs biorę nie tylko wodę, ale i sprawdzam, czy zbiorniki są zdezynfekowane. Z tego samego powodu zaopatruję się w parę baniaków wody zapasowej. A także w skalpel, nici chirurgiczne, piłkę do cięcia kości. Zdarzają się różne sytuacje, literatura to potwierdza. Na pocieszenie dodam jednak, że organizm zdaje sobie sprawę z zagrożenia i wie, że nie wolno chorować.

– Skąd fascynacja żeglowaniem? W dzieciństwie, płynąc po Odrze kajakiem, zobaczył Pan jacht i żeglarza, który, w przeciwieństwie do Pana, nic nie robił. Od tego się zaczęło?

– Nie było ojca – wyjechał do Ameryki, nie było matki – zamieszkała w Koźlu. Wychowywałem się u babci i dziadka, który brał mnie na kajaki. I tak pływanie stało się młodzieńczą fascynacją, ta zaś doprowadziła mnie do akademickiego klubu żeglarskiego we Wrocławiu i wspaniałych ludzi. Teraz widzę tę fascynację wśród piętnastolatków, których zabieram na morze.

Niektórzy zaczynają pływać z ciekawości, niektórzy z namowy, inni wietrzą w tym jakąś okazję do uzyskania wyjątkowej sprawności. Piętrzę trudności, bo wszystkich i tak nie mogę zabrać w rejs. Przed startem przez rok każę im zajmować się osobami wymagającymi opieki; ostatecznie zostają ci, którzy mają serce. Niestety, potem zaczynają się schody, bo znikąd pomocy finansowej, a samo wynajęcie jachtu kosztuje kilkaset tysięcy.

– Na prywatnych sponsorów nie można liczyć?

– Nie, mimo że znam kilku miliarderów. Zbigniew Niemczycki powiedział, że dałby pieniądze, gdybym zajmował się samolotami, a Leszek Czarnecki, dolnośląski miliarder, nawiasem mówiąc absolwent mojej uczelni, że wspierałby nurkowanie.

­–To może dać sobie spokój, kapitanie. Tym bardziej, że jest Pan wystarczająco zasłużony.

– Byłem, 40 lat temu. Przeżyłem wtedy swoje 5 minut, a teraz pracę z młodzieżą traktuję jako swojego rodzaju nadwyżkę. Dla własnej przyjemności, tyle że przyjemnością to być przestaje. Wychowuję dla społeczeństwa elitę, patriotów, obywateli światłych i zdyscyplinowanych. Mój obecny kapitan, Krzysztof Gru­becki, wychowanek pierwszej Szkoły pod Żaglami, obecnie ma obywatelstwo amerykańskie. Posiada firmę w Nowym Jorku, jacht i własny samolot.

Pilotował odrzutowce. Inny uczeń jest lekarzem w Szczecinie, pacjenci wyrażają się o nim w superlatywach, kolejny ma sieć gabinetów dentystycznych na całym Pomorzu, jeden z dwu braci bliźniaków pracuje w kancelarii prezydenta, drugi u premiera. Świetnie prosperuję w sensie efektów wychowawczych, ale moje życie codzienne to walka o utrzymanie Fundacji Szkoła pod Żaglami.

– Może przyszedł czas, żeby zadowolić się wspomnieniami...

­– O nie. Liczę, że zdarzy się cud. Jeden przeżyłem w 1983 roku, kiedy moja Szkoła pod Żaglami uczestniczyła we mszy w Watykanie, odprawianej przez Jana Pawła II. Papież sprezentował nam wtedy różańce i poprzez jednego z księży zapytał, czego nam trzeba. Odpowiedziałem, że wody, paliwa i pieniędzy.

Wodę dostaliśmy jeszcze tego samego dnia; bezpłatnie odkręcono nam zawór na nabrzeżu. Nazajutrz przyjechała cysterna z paliwem, a na pożegnanie jeden z księży wręczył grubą kopertę z kilkoma tysiącami dolarów. To był cud, o którym się nie mówi i z którego nikt jakoś nie bierze przykładu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski