Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Limboski na tropie Elvisa

Paweł Gzyl
Kobiety kochają Limboskiego - nie tylko za piosenki. Na tle zniewieściałej sceny muzycznej jest bowiem wyjątkowo męski
Kobiety kochają Limboskiego - nie tylko za piosenki. Na tle zniewieściałej sceny muzycznej jest bowiem wyjątkowo męski fot. archiwum
Młody Kraków. Dawno z Krakowa nie wypłynął żaden naprawdę utalentowany piosenkarz. Teraz pojawia się na to szansa, bo Michał Augustyniak, znany jako Limboski, śpiewa z prawdziwą pasją, ma dobre kompozycje i oryginalne teksty. A przede wszystkim - charyzmę

Kiedy na plakatach pojawia się informacja, że wystąpi w Cafe Szafe, już na kilkadziesiąt minut przed koncertem pod sceną gromadzą się przy stolikach jego najwierniejsze fanki. Gdy zaczyna śpiewać, ich twarze stają się coraz bardziej rumiane, od razu dołączają do refrenów, czasem któraś zdobędzie się jakiś czuły gest, jak choćby pocałunek odciśnięty szminką na serwetce i ofiarowany w przerwie między piosenkami.

On dobrze zna większość z nich, bo po koncercie podchodzą do niego, zagadują, śmieją się wspólnie. Choć nie jest zbyt wylewny, widać, że te sympatyczne dowody sympatii najzwyczajniej go cieszą.

- Pierwszy raz na koncert Limboskiego zaciągnęli mnie koledzy zainteresowani specyficznymi instrumentami, w rodzaju gongów czy sitaru, jakich czasem używa z zespołem. Ale wtedy, mówiąc szczerze, nie przypadł mi do gustu. Po jakimś czasie wybrałam się jednak na jego solowy występ i wtedy się w nim „zakochałam”. Przede wszystkim w jego charyzmie, w buntowniczym stylu grania, w niskim głosie i fajnej autoironii na scenie. Dla mnie Michał jest trochę jak... krakowski Elvis Presley. Pewnie sam jest tego świadom - w końcu nagrał polską wersję „Love Me Tender” - śmieje się Monika, jedna z wielbicielek krakowskiego barda.

Grając za datki

Przyszedł na świat na północy Polski wśród polsko-żydowsko-niemieckich przesiedleńców. Bluesa po raz pierwszy usłyszał w amerykańskich filmach. Zachwycił go niesiony przezeń zew wolności. Dlatego złapał za gitarę i postanowił nauczyć się go wykonywać. Pomogły mu w tym warsztaty u jednego z największych propagatorów tej muzyki w Polsce - Romka Płuchowskiego. Choć w tym czasie chodził do szkoły muzycznej, rzucił ją, nie mogąc wpasować się w narzucane w niej schematy. Postawił na samodzielny rozwój.

- Przyjechałem do Krakowa na studia. Nie trwały one jednak długo - wytrzymałem na wydziale wiedzy o teatrze zaledwie trzy semestry. Bo znowu nie miałem czasu na granie bluesa (śmiech). Polubiłem Kraków, ale potem wiele razy z niego wyjeżdżałem i wracałem - śmieje się dzisiaj.

Michał zawsze dystansował się od tego, co powszechnie uznaje się za bluesa znad Wisły - piosenek Dżemu czy Irka Dudka.

Kiedy wychodził na scenę ze swoją gitarą i zaczynał śpiewać swoim niskim głosem, wielu ludziom nie kojarzyło się to z tym gatunkiem. Tymczasem to właśnie był korzenny blues wywiedziony z bagien amerykańskiej Luizjany - surowy, dziki i zmysłowy.

Polscy bluesmani znani są też z tego, że nie wylewają za kołnierz. Tymczasem jego niespecjalnie ciągnie do wódki - no, chyba, że wymagają tego akurat piosenki, nad którymi pracuje.

- Pod wpływem alkoholu, nawet niedużych ilości, bełkoczę na scenie (śmiech). Muzycy, którzy nie śpiewają, mogą pić więcej. Można zagrać po pijanemu nawet cały koncert. W śpiewaniu natomiast słychać to od razu. Moja płyta „Tribute To Georgie Buck” była nagrana z użyciem dużych ilości alkoholu, ale to było założenie artystyczne, żeby był bardziej zamaszysty angielski - przyznaje.

Jak przystało na prawdziwego bluesmana nie obce jest mu granie na ulicy. Michał najpierw występował na rodzimych ulicach, a potem wyjechał do Berlina, gdzie szybko wsiąkł w miejscową bohemę artystyczną. Dzięki temu śpiewał w pubach i klubach, w których jest pozwolenie na to, aby wejść i zagrać piętnaście minut, a potem zebrać datki po stolikach.

- Takie życie przez chwilę było fajne, bo miałem wrażenie, że naprawdę jestem poza systemem. Nie musiałem nigdzie jeździć, z nikim się umawiać - byłem po prostu jednym z wielu muzyków, którzy chodzili wieczorem po berlińskich knajpach i próbowali coś zarobić. Oczywiście gorzej było, gdy akurat nikt z klientów restauracji nie miał ochoty docenić mojej sztuki - to było naprawdę straszne, a ja dodatkowo wyobrażałem sobie ich dziadków rozstrzeliwujących polskich partyzantów w Warszawie. Najzabawniejsze jest to, że nagrałem wtedy z zespołem The Berlin Buskertears piosenkę „Ta ostatnia niedziela” w wersji gypsy swing (śmiech). Niedługo się ukaże jako bonus do mojej płyty - opowiada.

Z piwnicy do telewizji

W Polsce usłyszano o nim szerzej, kiedy nagrał „Piosenkę dla mężatki”. Prezentowano ją w radiowej Trójce, powstał do niej wysmakowany teledysk. Na koncerty zaczęło przychodzić trochę więcej ludzi, głównie kobiet, ale Limboski wciąż funkcjonował na maginesie rynku muzycznego.

W pewnym momencie postanowił spróbować sił w programie „Must Be The Music”. Koledzy pukali się z irytacją w czoła - ich zdaniem miało to oznaczać, że „sprzeda się” komercji. Nie przejmował się jednak tymi zastrzeżeniami. Tajemnicze tango „Czarny Otello” oczarowało jurorów i publiczność. Pomimo, że nie wygrał programu, jego piosenka i zespół zostały zauważone, a płyta „Tribute to Georgie Buck” nominowane do Fryderyków.

Limboski poczuł więc wiatr w żaglach i zabrał się do pracy nad nową płytą. Realizacja i wydanie „Verba Volant” pochłonęło sporo czasu i energii. Część funduszy zebrał na portalu crowdfundingowym „Polak potrafi”. Świetnie wyprodukowana płyta z takimi utworami, jak „Czarne serce” czy „Syrenki”, spotkała się z entuzjastycznymi opiniami dziennikarzy i recenzentów. Wydawało się więc, że wielki sukces jest w zasięgu ręki. Tymczasem nic z tego - zabrakło odpowiedniej promocji, w efekcie czego grupa dalej musiała tłuc się po małych klubach. Dlatego rozczarowany Michał zawiesił działalność zespołu.

Nic na siłę

Aby złapać oddech, wyjechał do... Indii. Od dawna fascynował się nie tylko buddyzmem, ale też egzotyczną muzyką z Dalekiego Wschodu. Dlatego postanowił nauczyć się grać na sitarze. W Kalkucie trafił do dwóch mistrzów tego instrumentu - i przez dwa miesiące szkolił u nich swe umiejętności. Nabyte tam doświadczenia spożytkował, zakładając z angielskim muzykiem z Lanckorony - Michaelem Jonesem - nowy zespół - Naked Mind.

- Hinduska muzyka jest kompletnie inna od europejskiej - chociażby nie ma w niej harmonii. Jest połączeniem rytmu i wyrafinowanej melodyki. Każdy z tych elementów jest doprowadzony do bardzo wysokiego poziomu skomplikowania. I do tego służy sitar - do grania finezyjnych melodii zawierających mikrotony i różne ornamenty. A przy mocnym graniu wydaje z siebie psychodeliczny skowyt. Dlatego w filmach często stanowi tło dźwiękowe do scen halucynacyjnych omamów albo... erotycznych uniesień - wyjaśnia.

Wkrótce po premierze debiutanckiego albumu projektu Naked Mind nieoczekiwanie wrócił też Limboski z utworem „W trawie”, który pomimo braku jakiejkolwiek promocji z marszu stała się piosenką dnia w radiowej Trójce.

- Wojcek Czern ze studia Rogalów Analogowy, u którego nagrałem solo z gitarą minimalistyczną płytę „One Man Madness”, zachęcił mnie do zarejestrowania tej piosenki z moim zespołem. Powiedział: „Stary, przecież to jest hit. Nagraj to z zespołem!” A ja odmówiłem! Powiedziałem, że nie chcę znowu ciągać chłopaków do studia, że ciężko mi załatwić koncert , na którym coś zarobią, że zespół jest zawieszony. Ale skubaniec tak nalegał, że w końcu się zgodziłem. Bardziej w to wierzył niż ja. Potem wysłałem tę piosenkę po prostu do radia pocztą elektroniczną bez specjalnego przekonania. No i Wojcek miał rację - śmieje się Michał.

Nic więc dziwnego, że w końcu upomniał się o niego mainstream. Polski oddział koncernu Sony zaproponował mu kontrakt - i wkrótce ukaże się płyta, na której znajdą się jego najpopularniejsze i najważniejsze piosenki z różnych dotychczas nagranych, ale nigdy odpowiednio nie wypromowanych płyt. „W trawie. I jeszcze inne młode” trafi na półki sklepów muzycznych 21 października, a już teraz w radiowej Trójce można posłuchać promującej go piosenki „Wesołe rozmowy z otchłanią”.

- Niedawno Michał wystąpił na moim weselu. I zebrał skrajne opinie. Jedni byli zachwyceni, a drudzy uznali, że był nienaturalny. Ale to ze względu na jego śpiew gardłowy, który opanował do perfekcji - i czasem wykorzystuje podczas koncertów. Ja go uwielbiam - bo pięknie śpiewa i pisze mądre teksty, a przy tym potrafi sobie sam wszystko zorganizować: wydanie płyty, trasę koncertową czy wyjazd do Indii. Konsekwentnie dąży do celu, nie robi jednak niczego na siłę - mówi o Limboskim jego koleżanka po fachu, krakowska piosenkarka Hanka Wójciak.

Pozornie mogłoby się wydawać, że Michał Limboski jest ekstrawertykiem. Tymczasem nic z tego - tak naprawdę podczas rozmowy bywa powściągliwy i skryty. Czasem na jedno pytanie odpowiada raz tak, raz inaczej. Lubi wpadać w ironiczny ton - i za śmiechem skrywa swoje prawdziwe zdanie czy opinię. Dzięki temu wydaje się, że jest tajemniczy i nieprzewidywalny. Czy taki jest naprawdę czy to artystyczna kreacja?

- Michał ma bardzo mocną osobowość. Tylko ujawnia ją przede wszystkim podczas występów. Na scenie jest bardziej otwarty niż w życiu prywatnym. Jeśli ktoś chce go bliżej poznać i dowiedzieć się, jaki jest naprawdę - powinien wybrać się na jego koncert. Czasem chodzimy razem na górskie wędrówki. I przyznam, że jest wtedy idealnym kompanem: niewiele mówi, uważnie wszystko obserwuje i zawsze jest gotowy do pomocy - zdradza Marcin Sielski, wykładowca w klasie fortepianu w Krakowskiej Akademii Muzycznej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski