Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lubię chodzić własnymi ścieżkami

Redakcja
Z Andrzejem GRABARCZYKIEM rozmawia Jolanta Ciosek

Andrzej Grabarczyk Fot. AKPA

-Tajemnicą poliszynela jest, że widzowie najczęściej mówią o Panu nie Andrzej Grabarczyk, lecz...
   - Chojnicki z "Klanu".
   - A częściej?
   - Wiem, że chce pani usłyszeć "Knorr", ale wbrew pozorom nie aż tak często. Jednak czapka kucharza i wąsy robią swoje.
   - A jeśli już się zdarza, irytuje to Pana czy bawi?
   - Zdecydowanie wywołuje uśmiech, a coraz częściej nawet mnie bawi, bo to określenie wiąże się równocześnie z ogromną serdecznością, jaką widzowie mi okazują. Reklamę traktuję jako część swojego zawodu. Ubieram kostium kucharza, przyklejam wąsy i gram kolejną rolę.
   - Czy Pański wizerunek kucharza został stworzony jedynie na potrzeby reklamy, czy też jest on częścią Pana natury?
   - Lubię pitrasić, robię to od czasu do czasu. Po powrocie ze Stanów, gdzie zetknąłem się z kuchnią dalekowschodnią, odezwała się we mnie fascynacja do gotowania oryginalnych potraw. Żona twierdzi, że chińszczyznę robię znakomitą. Dobrze przyprawiam ryby i mięso.
   - Czyżby przejął Pan talenty po swym ojcu, dobrym aktorze i kucharzu Wincentym Grabarczyku?
   - Gdy jeszcze żyła mama, ojciec potrafił jedynie ugotować wodę. Potem życie zmusiło go do kucharzenia i teraz gotuje znakomicie, szczególnie rosoły. A produkty "Knorra" znam sprzed wielu lat, zanim zacząłem współpracę z tą firmą, bo były używane w domu. Moja teściowa jadła zupę żółwiową "Knorra" jeszcze przed wojną. Moja babcia i mama świetnie gotowały, więc zapewne po nich odziedziczyłem cechy niezłego kucharza.
   - Co w takim razie po ojcu?
   - Sądzę, że trochę talentu aktorskiego i poczucie humoru. Ojciec jest fantastycznym kawalarzem.
   - Jest Pan od wielu lat aktorem warszawskiego teatru "Kwadrat", a jednak spotykamy się w Krakowie nie z powodu Pańskich gościnnych występów na scenie, lecz z okazji festiwalu grilowania. Nie czuje Pan przykrości z powodu tej zmiany ról?
   - Przed laty przyjeżdżaliśmy z "Kwadratem" do Krakowa bardzo często. Teraz to się urwało, sądzę, że z powodów finansowych. Jeździmy po całej Polsce, często wyjeżdżamy do Stanów i Kanady. Kiedyś bywaliśmy za oceanem po cztery razy z każdym tytułem, budowano tam dla nas dekoracje, mieliśmy niemal swoją drugą scenę. Sądzę, że jesteśmy jedynym teatrem w Polsce, który tak często jeździł z całym swoim repertuarem za granicę.
   - Mimo iż jest Pan wytrawnym aktorem teatralnym, to jednak Pańska osoba kojarzy się głównie z serialem "Klan", reklamą i telewizyjnym programem rozrywkowym... Nie sądzi Pan, że rozmienił swój talent na drobne, że kariera aktorska zeszła na boczny tor?
   - Nie zgadzam się. Mam na swoim koncie około stu filmów fabularnych, ze dwadzieścia teatrów telewizji, dziesiątki ról w teatrze "Kwadrat". No i co, tu pada pytanie o sens słowa kariera. W Polsce trudno zrobić karierę, bo tutaj nie ma rynku jak na Zachodzie. Nikt nie umie na aktorze zarobić. Na aktorów bywają mody, natomiast nikt nie myśli o promowaniu tych, którzy rokują nadzieję. Nieliczni robią dużo i często, za dużo i za często, a dla pozostałych zostają okruchy. Tak więc nie mówmy o karierze w Polsce. Ja przeszedłem tak różne etapy w swojej zawodowej działalności, że wiem, jak ten chleb smakuje.
   - Początki aktorskie miał Pan całkiem obiecujące...
   - Na szczęście skończyłem szkołę teatralną jeszcze przed stanem wojennym. I to, co zrobiłem w ciągu pierwszych dwóch lat, nie zdarzyło się później przez kolejnych dziesięć. Zaczynałem w teatrze "Komedia" u Olgi Lipińskiej, a potem "Dudek" Dziewoński zaproponował mi "Kwadrat". Po zawierusze i chwilowej fuzji "Kwadratu" z Teatrem "Na Woli", wylądowałem w tym drugim, grając m.in. w "Wojnie i pokoju".
   - Czy od początku swej drogi zawodowej ujawniał Pan predyspozycje komediowe?
   - Nie, dopiero "Dudek" skierował mnie na tę ścieżkę. Początek był inny. W telewizji, u Kazimierza Karabasza, cudownego człowieka, zagrałem niezwykle dramatyczną rolę w "Pani Dalli ma kochanka" z Zosią Saretok, u Dudka w "Szczególnej sprawie", ta rola była również pozbawiona cech komediowości. Większość moich realizacji filmowych: "Był jazz", "Umarłem, aby żyć", "Zabij mnie glino" - to zdecydowanie nie są role komediowe. Potem los zdarzył, a może też i moja chęć uśmiechania się do świata, że komedie stały się dla mnie najbliższe. Niewątpliwie jest w tym zasługa Olgi Lipińskiej. Była tą osobą, która wywarła duży wpływ na kształtowanie mojej drogi artystycznej. Natomiast moje zetknięcie się w filmie z Kazimierzem Kutzem, Jackiem Bromskim, Felkiem Falkiem, a poprzez niego z Witkiem Sobocińskim, wspaniałym operatorem, spowodowało u mnie rodzaj rozdwojenia pomiędzy pracą teatralną a filmową.
   - Czyli Pańskie dorastanie aktorskie przebiegało dwutorowo?
   - Zdecydowanie: w filmie role dramatyczne, w teatrze komediowe. To były dwie różne szkoły uczenia się zawodu i mój świetny aktorski czas. A potem nastał stan wojenny i wszystko się załamało.
   - Z jakich powodów i z jakimi motywacjami wyjechał Pan do**Stanów?
   - Zwyczajnie nie miałem z czego żyć. W 1984 roku doszedłem do takiego stanu frustracji, że wiedziałem, iż muszę wyjechać. Nie wytrzymałem tych zawiści, środowiskowych konfliktów, braku pracy. Nie potrafiłem żywić się ideami w tym polskim piekiełku. Nie zamierzałem ani przez chwilę pozostać w Ameryce na stałe. Wyjechałem, żeby zarobić na utrzymanie rodziny.
   
- I na czym Pan tam zarobił?
   - Budowałem domy, dzięki czemu później, w Polsce, pół swojej willi postawiłem sam, bo miałem niezłą praktykę.
   
- Czy czuł się Pan zdeklasowanym gastarbeiterem?
   - Nie, bo w kraju czekała mnie nicość, łatanie finansowych dziur, wsłuchiwanie się, czy telefon wreszcie zadzwoni z jakąś propozycją. Tuż przed wyjazdem, gdy miałem już bilet w kieszeni, dostałem poważną ofertę artystyczną. Uczciwie przedstawiłem reżyserowi swoje stanowisko: jeżeli nie wyjadę teraz, to już nie wyjadę nigdy. A chcę i muszę wyjechać. Będąc w Stanach, przez cały czas pozostawałem w kontakcie z teatrem "Kwadrat", który gościł z występami. Kiedyś Janek Kobuszewski spytał mnie: - Andrzej, wracasz czy nie, etat czeka na ciebie? Wróciłem po dwóch latach. Co ciekawe, niektórzy nawet nie zauważyli, że w ogóle wyjechałem.
   
- Przyjechał Pan do kraju i poczuł Pan pustkę wokół?
   - Nie, przecież wróciłem do macierzystego "Kwadratu" i znów grałem. Ale film i telewizja to już nie było to, co przed stanem wojennym. Znacznie mniej propozycji. Wyczuwało się u wielu jakby podcięcie skrzydeł. Kiedy przed wyjazdem robiliśmy np. z Andrzejem Zaorskim "Dziecinne pytania", to mieliśmy poczucie, że opowiadamy świat w kontrze do tego, co się wówczas działo. To dawało napęd, wielką radość pracy. Stan wojenny przewartościował wiele spraw, nie tylko u mnie. Po powrocie zaczął się nowy etap w moim życiu.
   
- Czym różnił się od poprzedniego?
   - Stałem się bardziej dojrzały. Zacząłem selektywnie traktować propozycje. Zwracałem uwagę na to, z kim chcę pracować i w czym chcę grać. Najistotniejsze stały się nie tyle same role, ale zmaganie się z tematem, z konkretnym reżyserem czy operatorem. W tym zawodzie kontakt z właściwymi ludźmi jest najważniejszy, bo to wieczna nauka i wieczne podnoszenie poprzeczki. Dobremu realizatorowi trzeba ufać, bo aktor tylko wybiórczo potrafi patrzeć na swoją rolę. I tak praca z Kazimierzem Kutzem była fantastyczna dzięki jego fenomenalnemu przygotowaniu i konsekwencji. Falk to przeciwieństwo Kutza - matematyk. Z kolei praca z Witkiem Sobocińskim czy z Witkiem Adamkiem to prawdziwa frajda perfekcyjności i luzactwa. Dzięki nim zrozumiałem funkcję światła w filmie. A w "Kwadracie" Marcin Sławiński, specjalista od farsy, nauczył nas wyczuwania tej cienkiej granicy, dobrego smaku, którą w tego typu repertuarze łatwo przekroczyć.
   
- Z Pawłem Karpińskim, reżyserem "Klanu", też spotkał się Pan wcześniej, przy realizacjach telewizyjnych.
   - Grałem u niego w serialu "W labiryncie" i "Fitness Clubie". On dopiero jest chodzącą konsekwencją w tym, co robi.
   
- A czy Pan też jest konsekwentny?
   - Tak, choć niektórym to się nie podoba. Ale to moje życie i mój wybór. Jednym mówię tak, innym nie.
   
- Czy po tylu latach grania w tych samych serialach i tych samych farsach nie ma Pan czasami ochoty powiedzieć: "nie"?
   - Nie, bo nie nudzi mnie granie po kilkaset razy w tym samym przedstawieniu, co w "Kwadracie" często się zdarza. Ale to jest zasługą publiczności. Jest czujna. Jej się nie da oszukać imitacją, zwykłym powtórzeniem.
   
- A nie obawia się Pan, że wieloletnie występowanie w roli Jerzego Chojnickiego w "Klanie" może przykleić Panu jedną i tę samą "gębę"?
   - Mam pełną świadomość tego, że tak jak teraz zbieram owoce popularności, tak kiedyś mogę za to zapłacić określoną cenę. Liczę się z tym, że po "Klanie" może nastąpić dla mnie okres artystycznej "kwarantanny". Ale tego nie należy się bać, lecz być na to przygotowanym. Może wtedy musiałbym odnaleźć siebie w innym zawodzie?
   
- Zaradny człowiek z Pana?
   - Życie mnie tego nauczyło. Poza tym jestem pogodny, staram się nie popadać w depresje i nie martwić na zapas.
   
- Podobnie jak Jerzy Chojnicki z "Klanu"?
   - Tylko w tym jesteśmy do siebie podobni. Poza tym jestem kompletnie, ale to kompletnie innym facetem. Począwszy od ubierania się po traktowanie bliskich. Dowcip polega na tym, żeby tę inność, wbrew sobie, zasadnie zagrać.
   
- Nie ma Pan dość tego nieudacznictwa Pańskiego bohatera? Może dobrze by było, żeby wreszcie coś mu się w życiu udało, tak jak Panu?
   - Są tacy ludzie, którzy harują całe życie i wciąż nic im nie wychodzi. Przecież ta telenowela jest tak skonstruowana, żeby ludzie odnajdywali w niej swoje podobieństwo. Czy pani wie, ile listów dostajemy od telewidzów świadczących o zbieżności ich losów z losami naszych bohaterów? Wiem z tych listów, że wielu widzów w niepowodzeniach mojego bohatera odnajduje siłę do dalszej aktywności. Telenowela rządzi się podobnymi prawami jak western: muszą być bohaterowie czarni i biali. Wtedy rodzi się konflikt postaci i pomiędzy postaciami. Przecież Chojnickiemu, od czasu do czasu, coś się na chwilę udaje. Nie jest kompletnym niedołęgą.
   
- A w Pańskim życiu udaje się na chwilę czy na dłużej?
   - Gdybym narzekał, to byłbym cholernie niesprawiedliwy.
   
- Nie drażni Pana fakt, że niektórzy z lekkim uśmiechem mówią: no tak, on to przechodzi z serialu do reklamy i z powrotem?
   - Tak mówią ci, którzy nie są ani w serialu, ani w reklamie. Kiedyś występowanie na akademiach 1-majowych też było bardzo modne, wielu wybitnych aktorów brało w nich udział. A przecież była to największa reklama ówczesnego systemu. Czasy świętej inkwizycji już minęły i przestańmy się posługiwać jej metodami.
   
- Czy pieniądze warunkują decyzje, w czym Pan bierze udział, a w czym nie?
   - Również, i wcale się tego nie wstydzę. Nauczyłem się tego w Stanach. Co nie znaczy, że przyjmę każdą propozycję, bo jest dobrze opłacana. Wszystko to, co robię, staram się robić najlepiej i najuczciwiej jak potrafię i żądam za to uczciwego wynagrodzenia. Spokojnie patrzę w lustro przy goleniu.
   
- Od pewnego czasu jest Pan w jednym teatrze ze swoim ojcem. Grają Panowie w "Mayday". Czy po 20 latach uprawiania zawodu można się jeszcze czegoś od ojca-aktora nauczyć?
   - No pewnie, cały czas się uczę. Ale też każda premiera jest podwójnym stresem: za siebie i za ojca. Najważniejsze, byśmy obaj potrafili równie dobrze tę aktorską piłkę kopać: podać i odebrać. Myślę, że nam się to udaje. Choć nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, żeby napisać dla nas oryginalny scenariusz.
   
- Czy oprócz aktorstwa łączą Pana z ojcem jakieś wspólne pasje?
   - Tak, rywalizujemy w wędkarstwie. W tym roku powędkujemy na Mazurach. Jedziemy tam wspólnie, będę się relaksował i cieszył rodziną.
   -
A warszawski dom, czy też jest miejscem rodzinnych spotkań, czy azylem?
   - Rodzina jest rozsiana po całej Polsce i nasz dom był zawsze dla niej otwarty. Często się spotykamy i to jest fantastyczne. Bywa w nim też sporo młodzieży, rówieśników syna. Często słuchamy muzyki, ja również, tej z czasów młodości. Jako uczeń przyjeżdżałem nieraz z kolegami z Katowic do Krakowa, na wagary. Przesiadywaliśmy w Krzysztoforach, słuchali muzyki. Nawet mam zdjęcie wśród krakowskich hippisów. Ten rodzaj hippisowskiego luzactwa gdzieś we mnie pozostał. Mocna muzyka, której słucham, to też dowód na to, że nie bardzo lubię chodzić tymi ścieżkami, które wyznaczają inni.
   
- Jest Pan psychicznie silnym człowiekiem?
   - Chyba ciężko mnie psychicznie "rozłożyć". Ale zranić dość łatwo. Jestem już w tym wieku, że mam ułożoną hierarchię wartości w życiu: rodzina i praca.
   
- Wybudował Pan dom, posadził drzewo i spłodził syna. Czyli spełniły się marzenia życia?**
   - W dużym stopniu. Syn studiuje europeistykę i realizuje niedościgłe moje marzenia, czyli gra na perkusji, założył własną kapelę. Ostro chłopcy grają. Ja też kiedyś grałem i od czasu do czasu jeszcze podgrywam. Mam dobry kontakt z młodymi. I poczucie bezpieczeństwa, że mogę rodzinie zapewnić byt. A to w dzisiejszych czasach jest piekielnie ważne. Los mi dał bardzo wiele i nie trzeba go prowokować. Ani na siłę zmieniać. Nawet wtedy, gdy niektórzy nie akceptują naszych wyborów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski