Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lupanar na kółkach

Redakcja
Gdy autobus zepsuł się po meczu i gruchnęła wieść, że nie dojedzie na festyn w sąsiedniej wsi, mężczyźni z tejże miejscowości pchali zdefektowany pojazd trzy kilometry, byle tylko dotarł na zabawę Rozprawa jest zamknięta dla publiczności ze względu na pikantny kontekst. Zanim Krzysio B. został pewnego wieczoru zniewolony do seksu kolejno z kilkoma niewiastami, sam czerpał zyski z procederu od pradawnych czasów nazywanego stręczycielstwem. Na jego usprawiedliwienie powiedzmy od razu, że przez lata nie przychodziło mu do głowy, że zostanie profesjonalnym alfonsem. Zmusiły go do tego życiowe okoliczności.

ADAM ŻYWIECKI

ADAM ŻYWIECKI

Gdy autobus zepsuł się po meczu i gruchnęła wieść, że nie dojedzie na festyn w sąsiedniej wsi, mężczyźni z tejże miejscowości pchali zdefektowany pojazd trzy kilometry, byle tylko dotarł na zabawę

Rozprawa jest zamknięta dla publiczności ze względu na pikantny kontekst. Zanim Krzysio B. został pewnego wieczoru zniewolony do seksu kolejno z kilkoma niewiastami, sam czerpał zyski z procederu od pradawnych czasów nazywanego stręczycielstwem. Na jego usprawiedliwienie powiedzmy od razu, że przez lata nie przychodziło mu do głowy, że zostanie profesjonalnym alfonsem. Zmusiły go do tego życiowe okoliczności.
 Zanim Krzysztof założył... obwoźną agencję towarzyską, był kombajnistą w pegeerze. Zdążył popracować przez ostatnie trzy lata PRL, kiedy to ludziom jego profesji żyło się całkiem nieźle. PGR był z tych, jak to się wówczas mówiło: sztandarowych, do których wożono wycieczki i delegacje zagraniczne, zwłaszcza zza wschodniej granicy. Miał więc młody B. kombajn jak się patrzy, co rok z myślą o tych wycieczkach malowany, no i zbijał bąki przez większość roku. Ta ostatnia czynność była niezwykle przyjemna, miał bowiem Krzych w tamtej epoce niemało gotówki.
 Kiedy zaczynały się żniwa, kombajniści tyrali "na okrągło" tak, że nadgodzin zbierało się więcej niż normalnych. Nadgodziny zaś były lepiej płatne, więc kiedy z końcem miesiąca szło się do kasy, brakowało kieszeni na banknoty. Przez resztę roku też pensja leciała, właściwie bez wysiłku, ot, czasem wezwali Krzyśka do pomocy. Mieszkanie było prawie za darmo, więc żył B. jak król i zdawało mu się, że idylla trwała będzie po wsze czasy.
 Niestety, to że swego czasu pewien elektryk przeskoczył przez płot stoczni, zmieniło rzeczywistość także w tym zakątku Polski, oddalonym o kilkaset kilometrów od morza. Już z wiosną, kiedy Krzysiek dopieszczał swój kombajn przed żniwami i domagał się części, chłopaki z zaopatrzenia przebąkiwali, że nie ma pieniędzy. Kiedy B. wraz z innymi kombajnistami wyjechał w końcu w pole, okazało się, że kosić... nie ma co! To znaczy, roboty starczyło na trzy dni, bo reszta sianych niegdyś pól stała odłogiem.
 Potem było już coraz gorzej. Dyrektor został likwidatorem i wyprzedawał co się dało, zaś ludzie, co się dało kradli. Następnie część pegeeru rozdzielili między siebie jacyś dzierżawcy i ci to dopiero kradli! Ludziom pokończyły się "kuroniówki", więc rozkradli, co jeszcze zostało i zaczęła się bieda.
 Krzysiek jeszcze w tym czasie jakiś grosz zarabiał, prawdę mówiąc

dzięki kobiecie,

czarującej pani Ani. Była owa nadobna niewiasta małżonką pewnego dzierżawcy, który usiłował jakoś żyć z rolnictwa i hodował świnie. Ponieważ wszystkie ciągniki i ciężarówki zostały, jako się rzekło, za bezcen sprzedane albo też rozkradzione, do transportu, służących jako pasza wytłoków z pobliskiego browaru, używano... wycieczkowego autokaru dawnego pegeeru.
 B. miał jeszcze z wojska odpowiednie prawo jazdy, lecz takie samo mieli inni kombajniści. Krzyś jednak był z nich najprzystojniejszy, nic więc dziwnego, że wpadł w oko prezesowej. Niewiasta owa, choć dwakroć starsza od obiektu swoich westchnień, była nie tylko atrakcyjna, ale i zaniedbana uczuciowo przez męża, który całymi dniami pilnował interesu poza domem. Dzięki prośbie kochanki były kombajnista B. został kierowcą autobusu służącego za ciężarówkę. Pracował na umowę-zlecenie, szef raz płacił, drugim razem nie, ale jakoś się żyło i Krzysiek B. znowu sądził, że tak będzie po wsze czasy.
 Niestety, dzierżawca zbankrutował, a pani Ania puściła go w trąbę i gdzieś wyjechała. A likwidator postanowił autobus sprzedać.
 Kupców specjalnie nie było, bowiem maszyna prezentowała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Łyse opony, rozklekotane i pordzewiałe blachy, a wnętrze... pożal się Boże! Siedzenia przeszkadzały w funkcji towarowej pojazdu, więc je wyrzucono, kwas z wytłoków zniszczył wykładzinę podłogową i część tapicerki, a smród sfermentowanego ziarna był nie do usuniecia.
 Okazało się, że nikt nie przejawiał chęci zakupu wraka nawet za cenę wywoławczą i wtedy Krzyśkowi przyszło do głowy, że mógłby założyć firmę przewozową. To znaczy pomyślał, że mógłby wozić świniom wytłoki na własny rachunek. Miał parę groszy na czarną godzinę, resztę należności uradowany likwidator rozłożył na niskie raty i tak B. został przedsiębiorcą.
 Szybko okazało się, że nie ma co wozić, gdyż likwidator zlikwidował świnie. Krzych próbował wozić węgiel, ale na czarne złoto nie było stać nikogo w okolicy. Pewnego dnia zdesperowany przewoźnik wracał z niedalekiego miasteczka. Zawiózł tam wersalkę i szafkę synowi sąsiadki, który się ożenił i przeprowadził. Krzyś zarobił flaszkę o pojemności 0,75 l, która była warta mniej niż zużyte paliwo, co nie napawało optymizmem na i tak czarno rysującą się przyszłość. Trasa była ruchliwa, poniekąd nawet międzynarodowa i B. zobaczył naraz trzy "tirówki".
 Wcisnął hamulec tak mocno, że zadymiły opony, gdyż podświadomość przypomniała mu, że od wyjazdu pani Ani ze względu na natłok problemów nie

trzymał w ramionach

żadnej kobiety. "Tirówka", którą wybrał, była młoda, figlarna i niedużo wzięła, co konsumentowi jej wdzieków znacznie poprawiło humor. Żałował tylko, że nie stać go było na wszystkie trzy panienki, bowiem post niezwykle wyostrzył mu apetyt na płeć piękną.
 Kiedy już jego wyobraźnia zaczęła pracować, zobaczył w autobusie wszystkich swoich kumpli o podobnych, męskich pragnieniach i (ściśle według zasady, że najlepsze pomysły rodzą się przypadkowo) przyszło mu do głowy, że mógłby brać pieniądze za użyczanie facetom niewieścich wdzięków. Dawne jego znajome były już wprawdzie mężatkami albo wyjechały gdzieś w świat, lecz przecież na drodze opodal stało wiele dziewcząt, którym przydałby się dach nad głową, choćby autobusu.
 Tego samego dnia kupił Krzych "na kreskę" u znajomej osiem rolek samoprzylepnej tapety, dwie puszki olejnej farby oraz kilka buteleczek najtańszych perfum. Tapetami okleił wnętrze autobusu, po czym skropił je pachnidłami dla zabicia cuchu. Farbą pomalował żelazne łóżka po zlikwidowanej dawno izbie porodowej, które poniewierały się w piwnicach ośrodka i których pięciu sztuk nikt przed nim nie zdążył ukraść. Farby wystarczyło, by na obu burtach pojazdu napisać wielkimi literami: AGENCIA TOWAŻYSKA. Szwagier skombinował skądś czarną ogrodniczą folię, za pomocą której, jak parawanami, podzielili wnętrze autobusu na "pokoje". Następnie B. zgłosił działalność gospodarczą i zaczął działać.
 Żeby nie mieć kłopotów z władzą, zatrudnił Krzych trzy Polki na umowę-zlecenie, a w weekendy, kiedy był większy ruch w interesie, pozostałe dwa łóżka obsługiwały "z doskoku" Bułgarki i Ukrainki.
 Miejscem debiutu objazdowej agencji towarzyskiej był trawiasty parking boiska sportowego, gdzie odbywał się mecz drużyn A - klasy piłkarskiej. Wybór miejsca był niezwykle trafiony. Obyczaje ludu polskiego każą mężczyznom po wizycie w kościele iść do baru, bynajmniej nie po to, by słuchać muzyki symfonicznej. Podochoceni maszerują następnie na mecz z kieszeniami obciążonymi niejedną butelką z wysokoprocentową cieczą. Wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego ruszają opijać albo zwycięstwo, albo porażkę. Ale gdy po drodze zza okna autobusu uśmiechnie się do nich nadobna niewiasta, są gotowi zrobić sobie

miły przerywnik

w spożyciu trunków. Nie inaczej było w tym przypadku.
 Krzych stał w drzwiach pojazdu i wpuszczał chętnych, kasując pieniądze z miłym zdziwieniem, skąd mają ich tyle mężczyźni w regionie dotkniętym strukturalnym bezrobociem.
 Naturalnie jeszcze tego samego wieczoru protestowały dewotki i niektóre żony. Część z nich poszła na skargę do proboszcza, część na policję.
 - Kilkakrotnie podejmowaliśmy interwencje, nie stwierdzając jednak świadczenia usług seksualnych - twierdzi rzecznik prasowy komendy powiatowej policji.
 - To było tak - opowiada szwagier Krzyśka - że jak przychodzili mundurowi, to zacinały się drzwi autobusu. Zanim udało się je otworzyć, panie i panowie wewnątrz byli już ubrani i dyskutowali o sporcie, uprawach polowych albo modzie...
 - Prywatnie panu powiem, że ten autobus był z punktu widzenia naszej pracy porządkowej dobrodziejstwem - szepcze oficer dyżurny jednego z komisariatów. - Wszystkie ewentualne awantury kumulowały się w jednym miejscu, koło tego burdelu na kółkach właśnie, bo większość pijanych mężczyzn kręciła się właśnie tam. Tam ktoś komuś dawał w mordę, naubliżał, ukradł parę złotych itp. Wystarczyło, żeby dwupolicjantowy patrol kręcił się w okolicy i we wsi był spokój.
 Objazdowy lupanar tymczasem kręcił się po powiecie nieustannie. W dalsze okolice raczej się nie zapuszczał, ze względu na awaryjność wynikającą ze zużycia. Jesienią właściciel miał już odłożony niewielki kapitalik, dzięki czemu mógł kupić i zainstalować skuteczne ogrzewanie systemu webasto. Było niezbędne nie tylko z myślą o klientach, ale i dziewczynach, które mieszkały w autobusie, nocując na tych samych łóżkach, na których świadczyły usługi.
 Po kilku miesiącach objazdowa agencja pana B. była w powiecie instytucją znaną oraz oczekiwaną. Krzych dysponował listą imprez i podjeżdżał na wszystkie mecze, odpusty, festyny, święta straży pożarnej i leśników, wiejskie zabawy, młodzieżowe dyskoteki i koncerty gwiazd disco polo. W dni powszednie pojazd rezydował na parkingach przy ruchliwej trasie.

O popularności firmy

świadczy najlepiej to, że gdy autobus zepsuł się po meczu w N. i gruchnęła wieść, że nie dojedzie na festyn w P., mężczyźni z tejże wsi pchali zdefektowany pojazd trzy kilometry, byle tylko dotarł do ich miejscowości.
 Według powszechnego odczucia, o popularności obwoźnej jaskini grzechu decydowała nie tylko taniość usług i uroda panienek, ale także ich odpowiednia... higiena. Krzyś codziennie przed rozpoczęciem dniówki oraz po jej zakończeniu woził swoje pracownice do publicznej łaźni funkcjonującej w powiatowym mieście, by były świeże niczym wiosenne kwiaty.
 Interesy szły świetnie, B. rozmyślał o tym, by zakupić jeszcze jeden autobus albo lepiej kilka nysek, zapewniających agentkom większą mobilność, gdy niespodziewany cios planom oraz przedsiębiorstwu zadała... powiatowa przychodnia chorób skórnych i wenerycznych.
 - Zostaliśmy zaszokowani liczbą mężczyzn zgłaszających się do nas z... kiłą! - mówi jej kierownik. - Wyglądało to niczym jakaś epidemia. Gdyby pan widział, komu się to przytrafiło... Nie tylko lumpy są chore, ale i inżynierowie, nauczyciele, jeden z moich kolegów po fachu, a nawet nadleśniczy, który ma najładniejszą żonę w powiecie! Odpowiedź na pytanie, "skąd", była prosta, gdyż i my słyszeliśmy o autobusie pana B...
 Choć lekarze zgłosili kwestię gdzie trzeba, żadne służby nic nie mogły Krzysiowi zrobić. Prowadził przecież legalną firmę. Sam przy tym nie złapał wstydliwej choroby.
 - Ja żem się brzydził używać tych dziewczyn, a poza tym zorganizowałem se rozwódke, z którą zresztą mieszkam - zeznał w prokuraturze.
 Z prokuratorem rozmawiał, zgłaszając przestępstwo popełnione na jego własnej osobie i mieniu. Otóż łatwo się domyślić, że choroba doprowadziła do szału wielu mężczyzn w okolicy. Krzych z pewnością oberwałby po zębach, gdyby nie zatrudnił dwóch wielkich ochroniarzy. Poza tym dalej prowadził agencję - tyle że tylko przy drodze bowiem u mieszkańców powiatu markę miał już zepsutą i nie zachodzili do autobusu. Przydrożny interes szedł gorzej, ale dało się żyć, więc Krzych go praktykował. Nie mógł wiedzieć, że kilku facetów ze wsi M. szykuje zemstę.
 Któregoś wieczoru grupka pijanych i wściekłych facetów, uzbrojona w dwie myśliwskie fuzje oraz metalowe rurki, sterroryzowała ochroniarzy i wdarła się do stojącego na leśnym parkingu autobusu. Jedynego klienta wyrzucono na zewnątrz, zaś pięć dziewcząt oraz B. zostali, pod groźbą broni, zmuszeni do uprawiania czynności nazywanych przez kodeks karny nierządnymi.
 - Kazaliśmy mu to robić ze wszystkimi k..., żeby mieć pewność, że się zarazi! - zeznał oficerowi śledczemu jeden z uczestników napadu.
 Następnie personel i szef zostali wyprowadzeni na zewnątrz, zaś autobus polano benzyną i podpalono.
 Krzyś jest zarażony.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski