Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małe, ale żarłoczne niczym bydlęta. Trzeba im donosić wiadra pełne morwy, na punkcie której oszalały

Grzegorz Tabasz
Rosną w oczach i cały czas jedzą
Rosną w oczach i cały czas jedzą
Jedyny to owad udomowiony przez człowieka. Dzięki jedwabnikowi morwowemu mamy delikatny materiał, mile chłodzący skórę.

Co łączy tłustą ćmę białej barwy, drzewo o mdłych owocach przypominających wyblakłą malinę i upadek Imperium Rzymskiego? Jedwab. Tkanina o fantastycznych właściwościach, którą otrzymujemy z jedynego, udomowionego przez ludzi owada. Jedwab, jedwabnik morwowy i liście morwy niegdyś rządziły światem. I jak się zdaje, mogą wrócić do łask.

Mój pierwszy i jedyny kontakt z jedwabiem miał miejsce w wieku, kiedy nastolatek staje się na tyle duży, by ambicja nie pozwala mu sięgać do kieszeni rodziców. Próbuje zarobić własne pieniądze. Jedwabnik morwowy miał być biznesem życia. Pierwszym i dochodowym.

Na początku była siermiężnej jakości ulotka reklamowa o podstawach hodowli ćmy, której kokony są źródłem jedwabnej nici. Poświęcając pierwszy miesiąc wakacji, można było zarobić nie tylko na wakacje, ale jeszcze małe co nieco zostawało na kilka tygodni roku szkolnego. W czasach głębokiego socjalizmu rzecz grzechu warta. Szybko znalazłem partnera z samodzielnym pokojem i kilkoma drzewami morwy w okolicy. Inwestycja została doskonale zaplanowana (teraz nazywają to logistyką) i skalkulowana. Ba, miała nawet pełne finansowanie. Z babcinej kiesy, którą dopuściliśmy do interesu za udział w przyszłych zyskach. Z zakupionych dziesięciu gramów grany, czyli zapłodnionych jaj motyla wielkości główki szpilki, wylęgły się miniaturowe gąsieniczki. Rozłożone na tekturowych tackach karnie zjadały liście morwy. Rosły w oczach, a pokój zapełniały przemyślne konstrukcje z listewek, tektury i aptecznej gazy. Nasze uszy cieszył miarowy chrzęst narządów gębowych insektów. Tak rodziły się przyszłe zyski. Kryzys przyszedł w połowie drugiego tygodnia. Białe gąsienice wpadły w szał konsumpcji. Wiecznie głodne, pożerały po dwa wiaderka naskubanych liści w ciągu godziny. W trzecim tygodniu zaczęliśmy robić bokami. Co gorsza, okoliczni mieszkańcy za niszczenie osiedlowej zieleni zaczęli grozić wezwaniem milicji. W czwartym tygodniu wspólnik zasnął ze zmęczenia na swojej szychcie i nasze wygłodzone pieniądze rozlazły się po całym mieszkaniu. Babcinej interwencji zawdzięczamy ocalenie hodowli, zaś moja osoba zyskała w rodzinie kolegi status persony non grata. Pod koniec lipca wielkie jak palec larwy zaczęły tworzyć kokony i wreszcie kilka worków białych kokonów trafiło do skupu. Wypłata wybitnie poprawiła nasz humor, ale solennie obiecaliśmy sobie: nigdy więcej!

Tak w dużym skrócie wygląda hodowla jedynego owada udomowionego przez człowieka. Wedle legendy, 2 7000 lat przed narodzeniem Chrystusa, chińska cesarzowa Xi Lingshi przypadkowo odkryła, iż z białego kokonu kryjącego poczwarkę dużej ćmy można wysnuć połyskliwą niteczkę długości kilku tysięcy kroków. Wedle współczesnych jednostek miary trzy kilometry. Splecione w kilka dawały przędze, która po nałożeniu na zwyczajne krosna tworzyły tkaninę o zadziwiających właściwościach. Jedwabisty w dotyku materiał chłonie wilgoć w upały, mile chłodząc skórę. Zimową porą dla odmiany świetnie trzyma ciepło, Tkanina była trwała, poddawała się barwieniu i co dzisiaj popadło w zapomnienie, odstrasza owady. To miało kolosalne znaczenie dla naszych przodków, powszechnie prześladowanych przez pchły i wszy.

Technologia produkcji była stosunkowo prosta. Zarodowe stado motyli znosiło jaja. Gąsienice zjadały liście drzewa morwy białej. W niewielkim pawilonie można było hodować dziesiątki tysięcy gąsienic, karmiąc znoszonymi liśćmi niczym inne domowe bydlęta. Celem był koko. Twór, w którym niektóre nocne motyle chronią swoje poczwarki. Dojrzała gąsienica obficie produkuje białkową substancję, która zmienia się w nić. Znawcy twierdzą, iż wystarczy osiemset tysięcy ruchów głową, by mierząca dziesięć centymetrów larwa ukryła ciało zwojami nici przed wrogami. Lwia część kokonów zostawała mniej więcej po tygodniu potraktowana gorącą parą, aby wykluwający się owad nie przerwał ciągłości bezcennej nici. Reszcie pozwalano przeżyć, by w następnym sezonie otrzymać nowe pokolenie motyli. W początkach hodowli w ciągu roku udawało się przeprowadzić jeden pełny cykl produkcyjny. Z upływem czasu udoskonalono technologię do czterech. No właśnie, czas. Szkiełko i oko archeologa pozbawiło cesarzową Xi Lingshi zaszczytu udomowienia jedwabnika. Cała historia jest przynajmniej o tysiąc lat starsza, a najlepszym dowodem może być kompletny zanik dzikich populacji jedwabnika morwowego w naturze. To, co teraz żyje, to wielkie, ciężkie motyle o słabych skrzydłach, które nie przeżyją bez opieki człowieka. Zwyczajna kolej rzeczy, która spotkała większość udomowionych zwierząt.

Państwo Środka zyskało monopol na produkcję jedwabiu, który nie mniej słynnym Jedwabnym Szlakiem dotarł po krańce Europy. Za panowania cesarza Augusta Rzym oszalał na punkcie jedwabnych ubrań. Bogaci przechadzali się po Forum Romanum w połyskliwych togach, za które zapłacili krocie. Imperium nie dysponowało żadnym produktem, który miałby wzięcie na Dalekim Wschodzie. Żadnym, prócz złota. Do Rzymu Jedwabnym Szlakiem płynęły zwoje jedwabiu, zaś w drugą stronę sztabki złota. W kilka wieków Cesarstwo pozbyło się szlachetnego kruszcu, a kolejni cesarze systematycznie obniżali zawartość drogocennego metalu w sestercjach i denarach. Inflacja osłabiła gospodarkę, a inwazja barbarzyńców dobiła Zachodnie Cesarstwo. Dość wspomnieć, iż jeden ze zdobywców Rzymu prócz innych łupów wywiózł cztery tysiące ekskluzywnych tunik z chińskiego jedwabiu! W VI wieku cesarz Justynian postanowił złamać monopol. Para mnichów pod pretekstem dyplomatycznej misji miała wykraść jaja jedwabnika.

Zdobycie nasion morwy było znacznie łatwiejsze, zaś żywe jaja jedwabnika musiały pokonać liczący tysiące kilometrów szlak w ciągu kilku miesięcy. Zadanie niebezpieczne, gdyż próby przemytu karano śmiercią w wymyślnych męczarniach. Kolejna legenda mówi o kontrabandzie przewiezionej w bambusowych laskach. Być może to prawda, a może nie, lecz w X stuleciu jedwabnika morwowego hodowano w całej południowej Europie. U nas z jedwabiu jeszcze do niedawna słynął Milanówek. Moja młodzieńcza przygoda z jedwabnikiem miała miejsce u schyłku epoki, która zniknęła jak wiele innych gałęzi przemysłu tuż po 1989 roku. Historia nie powiedziała ostatniego słowa. Szczodra Unia Europejska daje całkiem niezłe dotacje na hodowle jedwabnika morwowego. Póki co, nie słychać, by ktokolwiek z Lechitów zechciał parać się starożytną sztuką hodowli jedynego udomowionego owada.

Tysiące lat hodowli spowodowały, że owad ten nie jest w stanie przetrwać bez opieki człowieka. Osobniki dorosłe mają zredukowane skrzydła i nie potrafią latać, są powolne, nie mają barw maskujących i nie wykazują odruchów chroniących je przed drapieżnikami

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski