Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Małgorzata Opczowska, gwiazda TVP z Krakowa: Nigdy nie chciałam być plastikową panią z okienka

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Jacek Łęski i Małgorzata Opczowska
Jacek Łęski i Małgorzata Opczowska TVP
Wszyscy znamy ją jako prowadzącą „Pytanie na śniadanie” w telewizyjnej Dwójce. Spotyka się też z widzami TVP Info. Nie ukrywa, że w telewizji znalazła również miłość – cenionego reportera Jacka Łęskiego, który codziennie pojawia się w „Alarmie”. Nam Małgorzata Opczowska opowiada jak poradziła sobie, kiedy jej ukochany musiał jechać relacjonować napaść Rosji na Ukrainę.

Małgorzata Opczowska, gwiazda TVP z Krakowa

- Często bywa pani dzisiaj w Krakowie?
- Staram się być choćby raz w miesiącu, jeśli jest taka możliwość. Mam przecież w Krakowie mamę i babcię. To nadal moje miasto i zawsze tak będzie, mimo że Warszawa da się lubić. Kiedy nie udaje mi się odwiedzić bliskich, wtedy Kraków przyjeżdża do mnie, bo mama chętnie widuje wnuczka. O moim sentymencie do rodzinnego miasta wiedzą wszyscy u mnie w pracy. Kiedy jestem na wizji, to na ekran między serwisami wrzucają mi Kraków – Wawel czy zakole Wisły. (śmiech)

- Podobno jest pani krakowianką z dziada pradziada. To pochodzenie jest dla pani ważne?
- Mój dziadek urodził się we Lwowie, kiedy to miasto należało jeszcze do Polski. Potem rodzina wyjechała ze Lwowa do Krakowa. Ja wychowałam się już pod Wawelem. To dla mnie ważne – i choć mój syn dorasta teraz w Warszawie, staram się mu przypominać, że to w Krakowie się urodził i spędził połowę swego życia.

- Studiowała pani prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dlaczego nie została pani szacowną prawniczką?
- Bardzo chciałam być polską Ally McBeal. Kiedy się uczyłam, ten serial był bardzo popularny. O ile jednak studia były bardzo wymagające i rozwijające, to praktyki w sądzie okazały się rozczarowującym zderzeniem z szarą rzeczywistością. To nie był teatr jednego aktora, który na sali rozpraw odwołuje się do prawa, ale i przekazuje emocje. Na własne oczy zobaczyłam, że nasze prawo jest wyzute z jakiejkolwiek empatii. Widziałam jak sędziowie na naradach mieli świadomość, jaki powinien być wyrok, ale wiedząc, że wyższa instancja go zakwestionuje, uznawali, iż nie ma o co walczyć. Więc wydawali wyrok niesprawiedliwy, ale poprawny. Nie chciałam w czymś takim brać udziału. Ale studia skończyłam.

- Skończyła pani też dziennikarstwo?
- Tak. Gdy zaczynam się czymś interesować, to zgłębiam to na poziomie uniwersyteckim. Na przykład, kiedy kupowałam swoje pierwsze mieszkanie w Krakowie, tak bardzo mnie to wciągnęło, że skończyłam na Akademii Górniczo-Hutniczej studia podyplomowe z zakresu pośrednictwa w obrocie nieruchomościami. (śmiech)

- Dlaczego zwyciężyło jednak dziennikarstwo?
- Bo jestem tutaj bliżej ludzi. Jeśli tylko mogę pomóc, pomagam. I na pewno mogę zrobić więcej dobrego niż na sali rozpraw. Jestem bardzo ciekawa świata, a w telewizji właściwie codziennie mam do czynienia z nowym tematem. Tak było już wtedy, kiedy pracowałam w Krakowie: wyjeżdżałam w teren, robiłam relacje na żywo, co godzinę miałam innego rozmówcę. To jest niebywale rozwijające. Cały czas się uczę. Można być dziennikarzem z 20-30-letnim stażem i nadal się doskonalić.

- Dlaczego zdecydowała się pani na telewizję, a nie przyszła do redakcji „Gazety Krakowskiej” czy „Dziennika Polskiego”?
- (śmiech) Kiedy studiowałam, nie miałam telewizora. Ale w weekendy przychodziłam do rodziców na obiad – i zobaczyłam ogłoszenie o castingu na prezenterów w jednej z krakowskich telewizji. Ponieważ jako mała dziewczynka występowałam w konkursach recytatorskich, potem uczyłam się również w liceum teatralnym i przed maturą nawet marzyłam o studiowaniu na PWST, stwierdziłam że spróbuję. Zwłaszcza, że był też aspekt materialny. Mogłam dorobić do stypendium naukowego, które wynosiło wówczas 350 zł miesięcznie. Etapów było kilka – i wygrałam. Początkowo pracowałam tylko w weekendy, ale z czasem miałam coraz więcej zajęć.

- Przydało się to pani?
- Oczywiście. Poznałam każdy poziom pracy w telewizji od podszewki. Od researchera do reportera. Bardzo sobie to cenię, bo dzięki temu wiem, jak trudna jest to praca.

- Aby robić coś więcej wyjechała pani do Warszawy?
- Na pewno. Dostałam kilka ofert pracy ze stolicy, ale długo nie chciałam się rozstać z Krakowem. To miasto trzyma swych mieszkańców jak magnes i dlatego jesteśmy wyjątkowo niemobilni. Może to przez wawelski czakram? (śmiech) Poza tym w międzyczasie urodziłam dziecko. Potem okoliczności tak się poskładały, że ten wyjazd do Warszawy stał się moją własną potrzebą – dla zakończenia czegoś w Krakowie i zaczęcia nowego rozdziału w życiu. Kiedy pomieszkałam w Warszawie pół roku, pomyślałam: „Szkoda, że nie zrobiłam tego wcześniej”. Dobrze się stało – przede wszystkim od strony zawodowej. Mam bardziej usystematyzowaną pracę, co jest niesłychanie ważne, kiedy jest się samodzielną mamą. Chciałam pracować w czasie, kiedy mój synek był w przedszkolu, a potem móc spędzać czas z nim. I Warszawa mi to dała. Jestem wdzięczna moim szefom, że pozwolili mi pracować w takim systemie.

- Początkowo pracowała pani w innych stacjach, w końcu zakotwiczyła w Telewizji Polskiej. Dlatego?
- To było naturalne: od 2011 roku pracowałam w krakowskim ośrodku TVP. Stąd szły też do mnie propozycje z Warszawy. W przeciwieństwie do innych stacji, to tu dostałam szansę na naukę i rozwój. Bardzo to sobie cenię.

- Jak się pani odnalazła w medialnej stolicy Polski?
- Bardzo dobrze. Mam świetnych ludzi w pracy, wielu z nich stało się bliskimi znajomymi. A praca? Cóż, jak się robi, co się kocha, to jest naprawdę bardzo dobrze. Teraz głównie pracuję w studiu. Czasem brakuje mi pracy w terenie, ale wciąż zdarzają się takie wyjazdy, kiedy mogę sobie przypomnieć, jak to kiedyś było. Zresztą, kiedy przyjechałam do Warszawy, wszyscy myśleli, że jestem góralką.

- Dlaczego?
- Ponieważ najwięcej relacji zrobiłam z Podhala. Bo jak nie sylwester w Zakopanem, to święta w górach, jak nie lawina, to turyści, którzy utknęli przy Morskim Oku. Tych tematów nigdy nie brakowało. Początkowo wszyscy myśleli, że jestem z gór. Z czasem przestałam to nawet prostować. Dzisiaj z przyjemnością jeżdżę na Podhale – zdarza się to przynajmniej raz w roku przy okazji Sylwestra Marzeń. Zakopane jest małym miastem, wszyscy się tam znają, a górale też traktują mnie jak swoją.

- Trzy lata temu pojawiła się pani po raz pierwszy w „Pytaniu na śniadanie”. Dlaczego poważna reporterka zechciała pracować w niepoważnej „śniadaniówce”?
- (śmiech) Tematy poruszane w „Śniadaniu” są różne, ale nie nazwałabym ich niepoważnymi: od porad kulinarnych i zdrowotnych do trudnych historii społecznych. To było dla mnie kolejne wyzwanie i spełnione marzenie. Wcześniej prowadziłam program „Nowy dzień z Telewizją Kraków”, który było czymś w rodzaju „Pytania”, tylko na lokalną skalę. Robiłam tam przegląd prasy, zapraszałam do studia zespoły muzyczne, rozmawiałam z ciekawymi osobami. Miałam więc doświadczenie. Oczywiście w Warszawie wszystko jest na większą skalę. Bardzo się więc ucieszyłam, kiedy pojawiła się propozycja prowadzenia „Pytania”.

- „Pytanie” to praca w duecie. Jak się pani odnalazła w takiej formule?
- Dobrze. Ja potrafię być solistką i funkcjonować w grupie. Telewizja to praca zespołowa, a widz szybko wychwyci jakąkolwiek niechęć do współpracy czy animozje. Ludzie nie lubią też udawania i sztuczności. Im bardziej jesteśmy naturalni i prawdziwi, tym bardziej publiczność nas akceptuje. Nawet, jeśli coś pomylimy, to nic się złego nie dzieje, jesteśmy przecież ludźmi. Dlatego nigdy nie chciałam być plastikową panią z okienka, która mówi drętwym i sztucznym językiem. Widzowie lubią nas za to, jakimi jesteśmy naprawdę.

- Z którym z partnerów znalazła pani najlepsze porozumienie?
- W pierwszym momencie sparowano mnie z Tomkiem Wolnym, bo jego partnerka przestała akurat pracować. Po dwóch miesiącach dostałam jednak Łukasza Nowickiego. I to był strzał w dziesiątkę. Rozumiemy się doskonale, bo bardzo się lubimy, mamy podobne poczucie humoru, no i oboje pochodzimy z Krakowa. (śmiech)

- Dużo przygotowania wymaga od pani prowadzenie „Pytania”?
- Owszem, ale to przede wszystkim praca całego zespołu: wydawców, redaktorów, researcherów. Oni zajmują się każdym odcinkiem. Jako prowadzący dostajemy bardzo dobrą dokumentację. Czasem jest to nawet sto stron scenariusza. Do tego zawsze gościmy kilkunastu gości i każdy przynosi ze sobą jakąś historię. Jest więc dużo czytania. Ale ja to bardzo lubię.

- Podobno kiedy ma pani prowadzić „Pytanie”, chodzi spać o godzinie 20 i wstaje o 5.30. Trudno się przestawić na taki tryb życia?
- (śmiech) Tak było, kiedy mój syn miał pięć lat i chodził spać o 20, więc szłam spać razem z nim. I nie było problemu. Teraz ma osiem lat, więc ta 20 przesuwa się na 21. A ja chodzę spać dopiero wtedy, kiedy jego ogarnę – czyli po 22. Jeśli jednak chodzi o poranne wstawanie, to mam dużo trudniejsze doświadczenia z Krakowa.

- To znaczy?
- Kiedy wyjeżdżałam z Krakowa na relację na żywo, zaplanowaną spod Kasprowego na godzinę 6.00, to musiałam wstać o trzeciej rano. W tym kontekście dzisiejsza pobudka o 5.30 to nie jest tak źle. (śmiech)

- Mimo prowadzenia „Pytania”, nie zrezygnowała pani z pracy w TVP Info. Dlaczego?
- Prowadzę w TVP Info „Wstaje dzień”, program z pogranicza rozrywki i informacji. Prowadzę też w TVP Info typowo publicystyczny społeczny program „O tym się mówi”, który niezmiernie lubię. Od kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, śledzę starannie, co się tam dzieje, a TVP Info pozwala mieć informacje z pierwszej ręki i być w centrum wydarzeń.

- W telewizji znalazła pani nie tylko pracę, ale i męża. Poznaliście się państwo podczas jakiegoś programu?
- Tak. To było w Krynicy-Zdroju podczas Forum Ekonomicznego. Ja pracowałam wtedy jeszcze w Krakowie, a Jacek przyjechał tam z Warszawy. Zakolegowaliśmy się i potem widzieliśmy się kilka razy przy okazji innych wyjazdów. Była to jednak ciągle relacja koleżeńska. Ja miałam swoje sprawy w Krakowie, a Jacek w Warszawie. Bardzo się polubiliśmy i mogliśmy ze sobą rozmawiać godzinami. To było niezwykłe. Kiedy przeniosłam się do stolicy, Jacek stał się moim dobrym duchem. To była przecież nie tylko zmiana miejsca pracy, ale i najbliższego otoczenia. Wyskakiwaliśmy na kawę czy obiad i w pewnym momencie okazało się, że za sobą tęsknimy. A to znaczy, że jesteśmy dla siebie kimś więcej niż tylko kumplami z pracy. I jakoś tak się to poukładało. Podstawę mamy solidną – bo przede wszystkim jesteśmy przyjaciółmi.

- To ważne?
- Bardzo sobie to cenię. Czasem w relacjach damsko-męskich jest najpierw wielkie „wow” i motyle w brzuchu – a potem nie ma o czym rozmawiać. My jesteśmy przyjaciółmi i wiele nas łączy. Jacek do tego króluje w kuchni, trudno więc narzekać. (śmiech)

- Internet najbardziej ekscytuje się tym, że mąż jest starszy od pani. To dla was ma znaczenie?
- Żadnego. Kiedy się poznawaliśmy, nie sprawdzałam, ile Jacek ma lat. Rozmawialiśmy o ważnych dla nas sprawach, a wiek nigdy do nich nie należał. Im jestem starsza, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że wiek to tylko liczby. Ciągle mi się wydaje, że mam 27 lat. (śmiech) Kiedy ktoś ma młodego ducha i jest ciekawy świata, to nigdy się nie zestarzeje. Mam przyjaciół zarówno w wieku 20, jak i 60 lat.

- Wzięliście państwo ślub na plaży w Juracie nad Bałtykiem. Było romantycznie?
- Bardzo. To było prawdziwe szaleństwo. Przygotowania do ślubu zajęły nam niespełna miesiąc. Do tego wszystko odbywało się przez telefon i internet, bo nie mieliśmy czasu tam pojechać. Miejsce, gdzie miało się odbyć przyjęcie weselne zobaczyliśmy pierwszy raz w przeddzień uroczystości. Wszystko nas mile zaskoczyło. Rok wcześniej byliśmy na wakacjach nad morzem i byliśmy świadkami takiego ślubu na plaży. Tak to ładnie wyglądało, że sami o tym pomyśleliśmy. I udało się: na ceremonii byli tylko nasi najbliżsi przyjaciele od serca. To był idealny dzień, pełen miłości i wzruszeń, nawet pogoda była jak z bajki.

- Oboje jesteście państwo dziennikarzami, a to bardzo nerwowa i dyspozycyjna praca. To nie ma wpływu na waszą relację?
- Chcąc nie chcąc przenosimy pracę do domu. Rozmawiamy o tym, co się dzieje w kraju i na świecie. Jacek jest bardziej doświadczonym ode mnie dziennikarzem, więc bardzo sobie cenię jego opinie. Chętnie go słucham, kiedy zauważa jakieś potknięcie, albo za coś mnie chwali. W drugą stronę to działa tak samo i on też pyta mnie o radę. To trochę takie domowe kolegium redakcyjne. (śmiech) Oboje na tyle kochamy to, co robimy, że przenoszenie pracy do domu w niczym nam nie przeszkadza. Poza tym, to że oboje funkcjonujemy w mediach, pozwala nam zgodnie funkcjonować i wspierać się nawzajem. Nie wiem czy z kimś spoza branży byłoby to takie proste. To jednak jest trochę zwariowany świat.

- Największym testem dla waszego związku był chyba wyjazd pani męża na Ukrainę, kiedy wybuchła tam wojna. Jak pani to przeżyła?
- Strasznie. Jacek wyjechał 24 lutego, kiedy wszyscy stamtąd uciekali. Dziennikarze i dyplomaci. On jechał pod prąd i to sam – bez operatora czy kierowcy. Jego relacje były robione przez pierwsze tygodnie telefonem komórkowym. Myślałam, że pojedzie tylko na kilka dni, że nie dojdzie do tak koszmarnej wojny. Jacek miał ze sobą tylko jeden placek, parę spodni i butów. A z tych kilku dni zrobiło się pięć tygodni. Musiał więc sobie tam jakoś radzić. Te pierwsze dni były dla mnie przerażające. Spływały różne informacje, a ja byłam w centrum wydarzeń dzięki TVP Info.

- Bardzo się pani bała o męża?
- Bardzo. Jacek był na początku jedynym naszym dziennikarzem w Kijowie. Prowadziłam wtedy ze studia w Warszawie program „O tym się mówi” i miałam z nim połączenie na żywo. Ta rozmowa miała mieć kilka minut, a skończyło się, że trwała niemal godzinę. Przegadaliśmy cały program na wizji. I ciężko było zachować nam pokerową twarz, choć oboje się staraliśmy. Na pewno można było zobaczyć w moich oczach wielką troskę i wzruszenie. Bo to nie była normalna sytuacja, kiedy żona z mężem rozmawia w takich warunkach. Dzisiaj jestem niesłychanie dumna z męża, że tak sobie poradził.

- Takie doświadczenie umocniło państwa związek?
- Myślę, że tak. Bo pokazało, jak bardzo nam na sobie zależy. To właśnie w takich sytuacjach widzimy wyraźnie, kto jest dla nas naprawdę ważny. Kiedy jest spokojnie, żyje się bezproblemowo. A wtedy życie Jacka było realnie zagrożone. Czy to była próba? W jakimś sensie tak. Kiedy Jacek wrócił do domu, przewartościowaliśmy nasze życie. Bardzo cenimy sobie każdą wspólną chwilę.

- Tworzycie państwo patchworkową rodzinę. Jak ten model sprawdza się w waszym przypadku?
- Dobrze. Moje chłopaki przepadają za sobą. Jacek z Maksiem to fantastyczni przyjaciele, mają wiele wspólnych pasji, po prostu się kochają. Trudno mi sobie wyobrazić jak funkcjonowalibyśmy razem, gdyby były jakieś zgrzyty między nimi. Maks nazwał po swojemu nasz nowy dom: „dom kochaczków”, czyli tych, którzy się kochają. I tak właśnie funkcjonujemy – jako ekipa „kochaczków”. Jacek ma również szesnastoletniego syna, też Jacka. Nie mieszkamy razem, ale staramy się spotykać tak często jak to możliwe. Wiem, że dla męża to bardzo ważna relacja.

- Pani Maks ma ponad osiem lat. Wykazuje już zainteresowanie mediami?
- (śmiech) Ma różne zainteresowania. I tak jak ja: kiedy czymś się zafascynuje, to na całego. Tak było z piłką nożną, dinozaurami i układem słonecznym. Też musiałam sobie przypomnieć wiedzę z tego zakresu. Maks znał planety, ich nazwy, liczby księżyców, pasy asteroid. Przeczytaliśmy razem mnóstwo książek, zresztą uzbierał sporą własną biblioteczkę. Ma też talent do plastyki i chodzi na takie warsztaty.

- A interesuje go telewizja?
- Nagrywa różne filmiki. Czasem pojawia się ze mną w telewizji przy różnych okazjach. Kiedy był bardzo mały, wydawało mu się, że każda mamusia pracuje w telewizji. Nie było więc w tym dla niego niczego specjalnego. Dopiero teraz, niedawno ze swoją klasą odwiedził TVP ABC i zobaczył moją pracę od kulis. To zrobiło na nim wrażenie i zrozumiał, że to jednak jest coś wyjątkowego. Zobaczymy co dalej. Chcę mu umożliwiać kontakt z wszystkim, co go interesuje i rozwija. W którym kierunku kiedyś pójdzie? Zobaczymy, sam wybierze.

- Jak państwo lubicie razem odpoczywać?
- Urządziliśmy sobie mieszkanie tak, jak chcieliśmy i bardzo lubimy w nim wspólnie spędzać czas. Mieszkamy jakieś 200 metrów od Łazienek Królewskich – i jest to nie do przecenienia. Poza tym uwielbiamy podróże. Zawsze wybieramy miejsca ciekawe nie tylko dla nas dorosłych, ale też dla Maksa. Ostatnio polecieliśmy do Bari śladami Jamesa Bonda i okazało się, że mój syn jest fantastycznym kompanem w podróży. Może dlatego, że nagrodą za trudy zwiedzania była pizza i makaron, które uwielbia tak jak ja. (śmiech) Maks lubi poznawać nowe miejsca. Myślę, że kiedy trochę podrośnie, to będziemy się razem wybierać na naprawdę dalekie eskapady.

- Słyszałem, że ma pani bogatą kolekcję figurek koników na biegunach. Jakie są jej losy?
- Część została w Krakowie, a część przewiozłam do Warszawy. Zabrałam ze sobą jakieś dwadzieścia sztuk. To zaczęło się, kiedy miałam szesnaście lat. Mama kupiła mi podczas wakacji nad morzem pierwszego konika na biegunach, którego wypatrzyłam na jakimś targu staroci. To jedna z najcenniejszych moich zdobyczy, bo pochodzi jeszcze sprzed II wojny światowej. Potem pojawiły się kolejne: mniejsze i większe, drewniane i porcelanowe, są również wśród nich ozdoby choinkowe. To bardzo wdzięczne przedmioty do kolekcjonowania.

Małgorzata Opczowska - ZDJĘCIA

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nakarm psiaka, zgarnij kwiatka: Rozmowa Adrianem Meyerem

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Małgorzata Opczowska, gwiazda TVP z Krakowa: Nigdy nie chciałam być plastikową panią z okienka - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski