Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mam syndrom babki z Huty. Nie ma dla mnie rzeczy, których „się nie da” [WIDEO]

Rozmawia Monika Jagiełło
Hanna Sokołowska wie, że tylko nowohuckie dziecko zna najlepiej wszystkie tajemne zakamarki tej dzielnicy
Hanna Sokołowska wie, że tylko nowohuckie dziecko zna najlepiej wszystkie tajemne zakamarki tej dzielnicy Fot. Andrzej Banaś
Choć moi rodzice nie pracowali w kombinacie, jestem dzieckiem nowohuckiego osiedla. Pisząc kryminały, chcę wyrwać Hutę z zaklętego kręgu wspomnień pod nazwą „Lenin, piec martenowski, blokowisko” –mówi Hanna Sokołowska. – Ta dzielnica zawsze miała swoją tożsamość.

– Ile jest w sumie kotów w „Kotach...”?

– Sześć, i są to bardzo zaradne stworzenia. Przemykające alejkami dachowce to bardzo nowohucka scenka. Takim „kotem” jest też jeden z bohaterów, Charles Kotowitz, zwany po prostu „Kotem”. Lubi wygody, jest cwany, potrafi oczarować. I znika jak kot. W Nowej Hucie łatwo jest zniknąć.

Pisarka Hanna Sokołowska czyta fragment swojej nowej powieści kryminalnej "Koty czyli złap mnie w Nowej Hucie".

Autor: Monika Jagiełło

– To nie pierwsza Pani książka, gdzie Huta gra istotną rolę. Na początku była „Kosa, czyli ballada kryminalna o Nowej Hucie”. Coś je łączy?

– To powieści z miastem w tle. Pierwsza była portretem Nowej Huty z późnych lat 70. Narrację tworzyły listy, artykuły z gazet, podania, a nawet wpisy z księgi zażaleń. Z tej układanki wyłaniał się motyw kryminalny. W nowej książce pojawia się kilku bohaterów znanych z „Kosy...”. Znów w powietrzu wisi kryminalny wątek. Nie wiemy, kto zabił nielubianego prezesa spółdzielni mieszkaniowej. Akcja toczy się tym razem w 1988 r.

– Czemu nie symboliczny 1989 rok?

– Rok 1988 był jak cisza przed burzą. Wielki strajk w kombinacie, który opisuję w książce, sporo zmienił. Mówiło się wtedy, że w Polsce stoi naprzeciwko siebie dwóch „Leninów”. Chodziło o Hutę im. Lenina i Stocznię Gdańską im. Lenina. Latem 1988 r. w powietrzu czuło się, że coś się wydarzy. Ludzie zaczęli wierzyć w nieuchronność nadchodzących zmian.

– Stąd pomysł, żeby Nowa Huta zagrała w książce istotną rolę?

– Jestem rodowitą nowohucianką, choć moi rodzice nie pracowali w kombinacie. Byli pedagogami. Chciałabym wyrwać Hutę z zaklętego kręgu wspomnień pod nazwą „Lenin, piec martenowski, blokowisko”. Huta zawsze miała swoją tożsamość. Mam poczucie krzywdy, gdy stawia się ją w gorszym szeregu. Mój kolega, reżyser, zapytał mnie niedawno: „Co ty tak z tą Nową Hutą znowu?”. „Bo stąd jestem” – odpowiedziałam. A on na to: „To okropnie miałaś!”. A ja nie miałam okropnie, tylko świetnie. Lata 60. w Nowej Hucie wspominam dobrze.

– Co pamięta Pani z tamtej dzielnicy?

– Podwórko! Otoczone blokami, na którym bawiły się wszystkie okoliczne dzieci, z dala od aut. Matki doglądały je od czasu do czasu z okien. Wiedziały, że dzieci są bezpieczne. Moi synowie, wychowani na Dębnikach, tej wolności nie znali. W życiu nie odważyłabym się ich wypuścić na ulicę. W Hucie trwała za to wieczna „zabawa na polu”.

– Pisze Pani, że tylko nowohuckie dzieci znają wszystkie zakamarki tej dzielnicy.

– Gdy manifestacje w latach 80. przeniosły się z Krakowa do Nowej Huty, idących od kościoła Arka Pana i kombinatu demonstrantów nie sposób było wyłapać. Rozpływali się jak we mgle. Tylko nowohucianin – czy jak mawiał mój tata: „nowohutas” – wiedział, która klatka jest przechodnia, dokąd prowadzą kolejne bramy. Pisząc książkę, robiłam długie spacery po Hucie, by przypomnieć sobie te zakamarki. Podczas lektury można na chwilę zniknąć między blokami.

– Wielu wspomina, że centrum Krakowa też było wielką siecią podwórek, którymi uciekało się przed milicją. Dziś byłoby to niemożliwe – wiele przejść zamknięto, odgrodzono od obcych. W Hucie chyba niewiele się zmieniło?

– Sporo z tej atmosfery pozostało. Spacerując osiedlem Willowym czy Wandy, czułam się, jakbym cofnęła się o 30 lat.

– Z tej atmosfery zrodził się nowohucki kryminał?

– To nie jest typowy kryminał. Syn powiedział mi, że jeśli uznać, iż kryminał opiera się na powolnym odsłanianiu się tajemnicy, to „Koty...” spełniają konwencję. Ale z kolejnymi stronami detektywistyczne śledztwo schodzi trochę na dalszy plan. Pojawia się powieść psychologiczna z elementami erotyzmu.

– Czy postaci mają realne pierwowzory? Są tu roztrzepana lekarka, milicjant z aspiracjami, nadęty opozycjonista, podejrzany ordynator szpitala i podrywacz – francuski Żyd o polskich korzeniach.

– Nie znałam ordynatorów szpitali, ale znałam kilku lekarzy. Nieobca była mi mentalność takiego gościa który jest w średnim wieku i jest trochę „śliski”. Myśli, że dużo może i wydaje się trochę cyniczny, ale w środku kryje sporą dozę romantyzmu i melancholii.

– Każdy rozdział ma innego narratora.

– Może dlatego że piszę też scenariusze dla dzieci? Prowadzę teatrzyk dziecięcy Starlets. Chciałam być dziennikarką, ale we w la- tach 80. trzeba się było skupić na innych rzeczach. Pasja do pisania jednak została. Po czterdziestce wróciła ze zdwojoną siłą.

– Babka z Nowej Huty musi wiedzieć, czego chce?

– W moim pokoleniu na hasło „nie da się” robiło się wszystko, żeby pokazać, jak bardzo się da. Mam więc syndrom „babki z Nowej Huty” albo to efekt wychowania w komunie.

– W książce lekarka Marianna zastanawia się: „Jak to będzie za 20 lat? Zawsze znajdą się jakieś oszołomy, co nawet z Wałęsy gotowi są zrobić współpracownika SB”. Jej myśli odzwierciedlały Pani rozważania z tamtych czasów czy nałożono na nie filtr współczesności?

– Zdanie o Wałęsie było przedmiotem dyskusji między mną a synem. Wydawało mu się, że wtedy tak by nie powiedziano. Ale wtedy nie krytykowało się Wałęsy. Był dla nas symbolem. Zdecydowałam się na to zdanie, żeby pokazać pewien absurd. Myśl, że Wałęsa mógł być człowiekiem bezpieki, była wówczas niedorzecznością. Nikt nie ośmieliłby się do niego przyczepić. Podobnie było z Kościołem. Wątpliwości mogły dotyczyć samej wiary, ale nie instytucji.

– Czy znała Pani środowisko opozycyjne tamtych czasów?

– Najlepiej znałam je w czasach studenckich, i tam należy szukać archetypu Poldka, męża Marianny. Najbliższym łącznikiem byli koledzy i mój kuzyn alpinista Jan Turowiecki. Opozycyjne życie zaczął od tego, że nikt w Gdańsku nie potrafił tak wysoko zawiesić transparentów opozycji jak on. Żaden nie odważył się wleźć tam gdzie alpinista. A ponieważ miał sprzęt i nie lada odwagę, to wspinał się na szczyt. Potem związał się ze środowiskiem Tadeusza Mazowieckiego.

– Ma Pani pomysł na nową książkę?

– Tak, i kusi mnie, by przenieść ją do współczesności. Kotowitz, jeden z bohaterów „Kotów...”, jest zwiastunem tego, co miało nadejść, wybiegnięciem w lata 90. Wygodne życie, jakie wiedzie, stanie się wtedy bardziej możliwe, osiągalne. Zastanawiam się, czy bohaterem książki nie mógłby być syn Poldka i Marianny Staś. Byłaby to opowieść dzisiejszego trzydziestolatka, dziecka czasów przełomu. Chcę też zająć się moim teatrem Las Porębas. Razem z moim przyjacielem stworzyliśmy w naszym domku w Porębie, a dokładnie: w starej stodole, teatr kukiełkowy. W tym roku obchodzi pięciolecie i szykujemy coś naprawdę szczególnego.

Hanna Sokołowska
Jej debiutem prozatorskim była książka „Kosa, czyli ballada kryminalna o Nowej Hucie” (2012). Wcześniej wydała „Scenariusze teatralne dla Nauczycieli Niepokornych”. Jest założycielką odnoszącego sukcesy teatrzyku dziecięcego Starlets i nauczycielką angielskiego. Nowa Huta to jej mała ojczyzna, gdzie spędziła dzieciństwo i wczesną młodość. Druga książka Sokołowskiej: „Koty, czyli złap mnie w Nowej Hucie”, właśnie trafia do księgarń. Kryminał Sokołowskiej ponownie w oryginalny sposób zilustrowała Olga Olechowska.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski