Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Król: Europa nie jest już dziś ośrodkiem czegokolwiek

Witold Głowacki
21.05.2014 warszawa polski filozof historyk idei wykladowca publicysta marcin krol fot. piotr smolinski / polskapresse
21.05.2014 warszawa polski filozof historyk idei wykladowca publicysta marcin krol fot. piotr smolinski / polskapresse Piotr Smolinski
- Europa przestała być źródłem nowych idei, pomysłów, wynalazków. Stała się skansenem. Warto ją obejrzeć, jako rodzaj zabytku, stąd te miliony turystów zadeptujące europejskie miasta. A tak poza tym? Trochę wina, trochę sera , prosciutto - tyle z nas zostało - mówi Marcin Król w rozmowie z Witoldem Głowackim.

Przed szczytem NATO Europa z coraz większym lękiem czeka na spodziewane deklaracje Donalda Trumpa. To zrozumiałe obawy? Czy raczej wciąż postrzega pan Trumpa jako zjawisko irracjonalne i niepoddające się przewidywaniom?
Posunięcia Trumpa zaczynają się już, niestety, poddawać przewidywaniom, natomiast kierunek, w którym idzie, oznacza dla Europy wielkie niebezpieczeństwo. Przypomina się tu rok 1919 i 1920. Prezydent Woodrow Wilson właśnie doprowadził do powołania Ligi Narodów, ale kiedy wrócił do Ameryki był już ciężko chory i całkowicie niesprawny. Ponieważ jednak do wyborów zostało tylko kilka miesięcy, nie usuwano go ze stanowiska. Za to amerykański Senat bez problemu odrzucił akces Stanów Zjednoczonych do Ligi Narodów. Tymczasem to właśnie na udziale USA w Lidze Narodów miała być oparta cała jej polityczna budowa i zarazem cała koncepcja geopolityczna Wilsona. Liga Narodów - z Ameryką w jednej z głównych ról - miała być prężnym organizatorem nowych demokracji. Ale Liga Narodów bez Ameryki okazała się wydmuszką bez realnego znaczenia.

Wtedy Amerykanie wrócili do tradycji izolacjonizmu - porzuconej w chwili przystąpienia do I wojny światowej.
Oczywiście. A kolejny istotny zwrot spowodował dopiero atak na Pearl Harbour. Odłóżmy zatem na chwilę nasze personalne osądy Trumpa, w tym i mój - a przecież mam o nim jak najgorsze zdanie. Zobaczymy wtedy, że Trump realizuje politykę, która naprawdę nie jest z amerykańskiego punktu widzenia nowa - przeciwnie, jest bardzo mocno osadzona w amerykańskiej tradycji politycznej. Świat jest, jaki jest - i w wielu kwestiach został już dawno urządzony, o czym chętnie naiwnie zapominamy. Z tej perspektywy na przykład wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej jest w rzeczywistości czymś jednak znacznie bardziej zrozumiałym i naturalnym niż jej wstąpienie do Wspólnoty Europejskiej w roku 1973. Dlaczego? Bo Wielka Brytania zawsze trzymała się jednak na uboczu Europy. A brytyjska myśl zawsze była odrębna od koncepcji dominujących w Europie kontynentalnej. Od co najmniej XVII wieku, od czasów Hobbesa czy Locke’a nawet brytyjska filozofia polityczna to zupełnie odrębna droga duchowa. Owszem, Churchill niesłychanie pomógł w utworzeniu Wspólnoty Europejskiej. Ale do głowy mu nie przychodziło, żeby Wielka Brytania została kiedykolwiek jej członkiem. Kto to widział, żeby Imperium Brytyjskie wstępowało do jakiejś kontynentalnej Unii Europejskiej?

Rozumiem, że tak jak udział w Unii niekoniecznie był naturalnym stanem rzeczy dla Wielkiej Brytanii, tak też trwały sojusz z Europą wcale nie musi być naturalnym stanem rzeczy dla Stanów Zjednoczonych?
Trump chce wycofać Amerykę z pewnych międzynarodowych zobowiązań - co w Ameryce znajduje zawsze spore poparcie. Izolacjonizm był i nadal jest w Stanach Zjednoczonych naprawdę wielką i silną tradycją polityczną. Czytałem niedawno dość osobisty tekst pewnego amerykańskiego historyka starożytności, niewątpliwie konserwatysty. Pisał w nim, że jego przodkowie, kalifornijscy hodowcy winorośli, walczyli ofiarnie w obu wojnach światowych ale kompletnie nie wiedzieli gdzie, dlaczego i po co. Tak może pisać w Ameryce mądry człowiek, profesor Berkeley. Izolacjonizm to w Stanach naprawdę silna idea. A my jej kompletnie nie doceniamy. Tak samo zresztą, jak nie rozumiemy tego, jak całkowicie obca jest dla Ameryki Europa.

Całkowicie obca?
Kiedyś podczas podróży przez Stany zatrzymaliśmy się w jakimś barze w Alabamie, żeby trochę odetchnąć i napić się piwa. Kelnerka pyta nas, skąd jesteśmy - jak zawsze zresztą. A ponieważ mi się już trochę nudziło to ciągle mylenie Poland z Holland i tym podobne, to tym razem odpowiedziałem - From Europe. - Oh, I know. Europe, Utah padła odpowiedź. Śmieje się pan - ale tak właśnie jest z postrzeganiem Europy przez Amerykanów. Owszem, nie przez nowojorczyków czy bostończyków.

Ale jak rozumiem, przez hodowców winorośli z Kalifornii już jak najbardziej, nie mówiąc o Amerykanach z Midwestu czy Pasa Rdzy.
Albo z Texasu, Florydy czy Arizony. Tak, stosunek Trumpa do Europy nie jest niczym zdumiewajacym na tle historii Ameryki. Zdumiewające to było raczej coś zupełnie odwrotnego - czyli zaangażowanie Ameryki w Europie po wojnie, fantastyczne i zbawienne. Ale to miało określone przyczyny z zimną wojną na pierwszym miejscu. Owszem wtedy Ameryka w znacznej mierze się europeizowała, była też europeizowana przez takich ludzi jak Kissinger. Ale wszystko dlatego, że był potrzebny wspólny front Zachodu i równowaga sił. Kiedy zaś równowaga sił padła - a padła - dziś to pojęcie nie ma już żadnego sensu, nawet nie wiemy, kto z kim miałby się równoważyć, Amerykanie nie czują już tej potrzeby. Owszem, to jest ogromnie niebezpieczne. I owszem, jasne, że moi amerykańscy przyjaciele czy publicyści „New York Timesa” będą na to strasznie narzekali. Ale to naprawdę się mieści w amerykańskiej tradycji. A do tego wcale nie wiem, czy to czasem nie jest w interesie Ameryki - przynajmniej jeśli spróbujemy na to spojrzeć z amerykańskiej perspektywy.

Tu aż mnie pan zaskoczył, przyjmując tę perspektywę.
Jeśli mamy myśleć racjonalnie, to nie mamy innego wyjścia niż przyjmować inne niż nasza własna perspektywy.

W Europie myśl o wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z zaangażowania na naszym kontynencie budzi przede wszystkim strach.
Oczywiście że tak. Ale mamy mocno za swoje. Dlaczego tyle czasu uznawaliśmy za pewne, że Ameryka będzie do końca świata stać na straży naszych interesów militarnych? Przecież nigdy nie mieliśmy do tego żadnych podstaw. Ja wciąż pamiętam ostatnią w Europie próbę budowania jakiejkolwiek realnej niezależności militarnej. Podjął ją Charles de Gaulle ze swoją Force de frappe i rozpoczęciem prac nad bombą atomową. Niezależnie od tego, jak go oceniamy, de Gaulle był wielkim człowiekiem. Doskonale pamiętał, jak on i jego armia byli traktowani w czasie wojny przez Amerykanów (Roosevelt go zresztą osobiście nie znosił). I zdawał sobie sprawę z tego, że Amerykanie mogą w każdej chwili opuścić Europę. De Gaulle otwarcie sprzeciwiał się temu, żeby cała siła NATO była oparta na amerykańskiej armii i na amerykańskim wysiłku organizacyjnym czy finansowym. To był naprawdę jedyny człowiek, który o tym w Europie myślał i który próbował stworzyć niezależne od USA struktury obronne. Dziś zaś właściwie jedynym krajem w Europie (a obecnie już jedną nogą poza Europą) który ma prawdziwe własne wojsko, jest Wielka Brytania. Poza nią może jeszcze tylko Francja. A reszta? Przecież to jest komedia, a nie wojsko. Po ostatnich kompromitacjach Niemiec wiemy doskonale, że nikt w Europie nie ma żadnego wojska. A my to już w ogóle go nie mamy - chyba, że te okręty podwodne z tektury.
Nie, z tektury to one nie są, nie byłyby wtedy niewynurzalne, jak mówią o nich polscy marynarze.
Właśnie. Ale wszyscy w Europie mamy to na własne życzenie. Nie mieliśmy żadnych podstaw, by w nieskończoność zakładać, że Stany Zjednoczone zawsze nas obronią. Nie wiemy, czy kroki, które podjął Trump, przyniosą Ameryce jakieś korzyści. Za to wiemy, że z całą pewnością oznacza niebezpieczeństwo dla Europy. Niemniej, sami się o to trochę prosiliśmy.

A z marzeniami części polskich komentatorów? Że Trump postawi w Europie nie na „zgniły Zachód” tylko właśnie na nas? Że przeniesie do Polski bazy z Niemiec. Że realnie wzmocni wschodnią flankę NATO?
To są zwykłe bzdury. Jeżeli ktoś myśli, że Amerykanie wybiorą sobie teraz zamiast Europę Wschodnią zamiast Zachodnie, to musiałby podać choć jeden potencjalny powód takiej amerykańskiej decyzji. Nie widzę kompletnie nic, co z amerykańskiej perspektywy by za takim wyborem miało przemawiać. Jedynym skutkiem byłoby niesłychane zaostrzenie stosunków z Rosją - bo wciąż obowiązują dawne umowy, że w tym regionie nie będzie znaczącej obecności amerykańskich wojsk. To są nasze krajowe mrzonki spod znaku międzywojennego hasła „Polski Mocarstwowej”. Dziś marzy nam się, że staniemy się mocarstwem, bo zaczną u nas stacjonować Amerykanie. A wtedy krążyły mrzonki o Francuzach, którzy rzekomo mieli stacjonować w Polsce i strzec nas przed Związkiem Radzieckim i III Rzeszą. Owszem to bardzo możliwe, że Amerykanie odwrócą się od Europy. Ale opowiadanie, że mieliby w zamian zwrócić się w stronę Polski czy innych krajów Europy Wschodniej, to dziecinada i skrajna naiwność. Szkoda o tym w ogóle gadać.

Od lat pan wieścił głęboki kryzys Europy, od jakiegoś czasu obserwujemy go już na żywo we wszystkich możliwych odmianach. W jakiej kondycji jest w tej chwili?
Niestety mogę tu mieć to niezbyt miłe poczucie, że miałem rację. A żeby choć trochę zrozumieć, sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, to musimy spojrzeć na moment na protesty 1968 roku. Nie, nie te polskie - tylko te w Europie Zachodniej. Wiele ich czołowych postaci zresztą niewiele później zdążyłem poznać, m.in. Joshkę Fishera czy Cohn-Bendita. Tamte protesty zostały wtedy kompletnie zlekceważone. A niezmiernie mądrzy skądinąd ludzie, jak na przykład Daniel Bell czy Czesław Miłosz, patrzyli na nie jako na wybryki szczeniakerii, która miała za dobrze, więc jej się już zupełnie w głowach poprzewracało. Rzeczywiście, tamto pokolenie miało naprawdę cudowne warunki - jak nigdy przedtem - i już nigdy potem. Darmowe studia, pewność stałego zatrudnienia, brak bezrobocia - i tak dalej. Więc o co tym studentom mogło chodzić? Prawda jest taka, że ich protest był buntem wobec pewnego systemu demokracji. Tego, który cokolwiek odgórnie został w Europie wprowadzony po 1945 roku i który można określić mianem demokracji proceduralnej. Tu wielkie zasługi mieli Joseph Schumpeter (który ten system wymyślił) i Ralf Dahrendorf (który ten system rozwijał). Już Dahrendorf zaś określał ów system bardzo otwarcie mianem „demokracji zimnej”. Dlaczego? Bo demokracja proceduralna ma być zimna, bo jej przeznaczeniem jest zawieranie kompromisów. To jest właśnie jedyny cel demokracji proceduralnej - osiąganie kompromisów we wszystkich sprawach, w których można się porozumieć a tym samym unikanie sporów wewnętrznych, które mogłyby się przeobrazić w konflikty lub wojnę domową.

To dość długo działało.
Oczywiście, że działało, nadal może tu i tam działać. Ale było jednak zasadniczo sprzeczne z samą ideą demokracji. Demokracja nie jest od zawierania kompromisów. Demokracja służy temu, żebyśmy my mieli wpływ na rząd. I właśnie o to chodziło protestującym w 1968 roku studentom. Oni chcieli mieć ten wpływ na rząd - choć kompletnie nie umieli ani tego osiągnąć, ani nawet dobrze wyrazić.To był protest przeciwko nudzie i ograniczeniom narzucanym przez demokrację proceduralną. Mimo tego, że ona produkowała wtedy dobrobyt, spokój,opiekę społeczną i wszystko to, za czym dziś tak w Europie tęsknimy.

Czyli bunt przeciw systemowi?
Tak. Ale też coś jeszcze. Ja uparcie powtarzam, że jednym z najważniejszych czynników w historii jest nuda. I to był właśnie protest przeciwko szczególnie nudnej odmianie demokracji - zresztą znanej nam doskonale do dzisiaj. Demokracja Unii Europejskiej odznacza się wprawdzie wieloma zaletami, ale także śmiertelną nudą. Nuda, jaka wieje od pani Merkel jest dla mnie zupełnie porażająca. Zostawmy już inne nazwiska.

Miejsca też mają swoją magię. Korytarze Komisji Europejskiej czy Parlamentu Europejskiego jakoś rzadko zaś nas elektryzują.
Miejsca, ludzie, procedury, sposób działania, tempo. To wszystko jest strasznie nudne. Mamy właśnie całkiem dynamiczny kryzys z Sądem Najwyższym.Komisja Europejska niby reaguje - ale od razu daje miesiąc na odpowiedź. Tak, te instytucje mogą być wręcz doskonałe, ale wyłącznie w dobrych czasach. Nie są i nie będą w stanie tych dobrych czasów zapoczątkować, ale mogą być całkiem niezłą ramą do funkcjonowania w warunkach tych dobrych czasów. W trakcie niezłej koniunktury gospodarczej, duchowej, kulturowej i kulturalnej - i tak dalej. Owszem, te ostatnie dobre czasy Europy trwały naprawdę długo, bo w zasadzie od momentu zakończenia II wojny światowej. Tworzyła je świetna koniunktura gospodarcza zapoczątkowana przez Plan Marshalla i rozwijana w warunkach państwa opiekuńczego. Ale zarazem trwała też w Europie świetna koniunktura duchowa - mieliśmy wielkich autorów i wielkie idee. Tylko że niech pan mi wymieni dzisiaj choć jedną osobę, która byłaby na poziomie Davida Bella, Hannah Arendt, Isaiaha Berlina czy Leszka Kołakowskiego. Ani jednej takiej już nie ma. Może 85-letni Charles Taylor.

Do czego pan zmierza? Powinniśmy wskrzesić Leszka Kołakowskiego?
Chodzi o to, że ta niezwykle twórcza sytuacja duchowa pierwszych kilku powojennych dekad z różnych powodów się wyczerpała. I w związku z tym wyczerpała się też rola demokracji proceduralnej. Ludzie domagają się już nie zimnych uzasadnień istnienia demokracji, tylko ciepłych, jeśli nie gorących. To zresztą jest naturalny stan - bo demokracja jest ze swej natury stanem gorącym. My chcemy sami sobą rządzić - prawda? To jest bardzo gorący stan. Nie chodzi nam o żadne administrowanie - a to jest właśnie demokracja proceduralna, czasami dość sprawna, ostatnio coraz mniej - wobec skali problemów, które przed nią stają. Dlatego dziś jej już nie chcemy. Chcemy polityki a nie administracji. Protesty wobec demokracji proceduralnej przybierają na razie formy najdziwniejsze i najbardziej idiotyczne - pod względem intelektualnym ich poziom jest generalnie żenujący. Od polskich nacjonalistów, którzy nie są w stanie wyartykułować choćby jednej myśli, po grecką Syrizę, która przepisuje Trockiego. Marine Le Pen to próba rekonstrukcji francuskiej radykalnej prawicy z czasów sprawy Dreyfusa, czyli sprzed prawie 150 lat. Włoskie Pięć Gwiazd to zaś zwykłe poplątanie z pomieszaniem, tam odrobina dowcipu wciąż spotyka się z absurdem. To wszystko jest starożytność - nikt z nich nie ma kompletnie nic nowego do powiedzenia. Ja nie byłbym w stanie poprzeć żadnego z tych ruchów, byłby to zupełny nonsens. Ale z drugiej strony widzę dobrze, że są to ruchy z gruntu antysystemowe, które jak dotąd nie zdołały przybrać żadnej sensownej formy. I wiem, że będą tylko ulegały wzmocnieniu, jeśli będzie się je lekceważyło i próbowało nad nimi przejść do porządku dziennego.
A nie jest tak, że i tak będą ulegały wzmocnieniu?
Będą. Demokracja proceduralna już nigdzie nie znajdzie wystarczającego poparcia - bo też nie zdoła nam zapewnić tego, co zapewniała przez 30-40 lat po wojnie: stabilności, spokoju, zrównoważonego rozwoju i tak dalej. To pokolenie, które tak bardzo cieszyło się ze stabilności w pierwszych dekadach po 1945 roku, pamiętało doskonale czas wojny. Ale dziś młodzi ludzie już nie mają w pamięci żadnego okresu niestabilności. Moi studenci już nie pamiętają PRL-u, są na to za młodzi. A przy tym mają bardzo nikłą, na ogół wręcz żadną, wiedzę o tym okresie i jego realiach. Momentami aż mnie to zdumiewa, ale też uświadamia mi, że młodym ludziom nie da się już przypomnieć „gorszej przeszłości”, czasów bardziej niestabilnych niż nasze własne. I właśnie dlatego będą oni szukać zupełnie innych dróg. Lekceważenie tych innych dróg przez ludzi takich jak Merkel, Tusk, a wcześniej na przykład Blair, to przekonanie, że jest dobrze i będzie jeszcze lepiej, a my żyjemy w najlepszych możliwych czasach, od Fukuyamy pokutujące aż do dzisiaj - to wszystko jest ogromnie niebezpieczne.

„Jest dobrze” - powtarzanie sobie tego podobno może pomagać.
Ale nie jest dobrze. W Europie po prostu nie jest dobrze. Europa przestała być ośrodkiem czegokolwiek. Nie jest źródłem nowych wielkich idei, nowych pomysłów ani tak zwanej innowacyjności. Europa wkłada dziś ledwie 3-4 proc. do wynalazków świata. Nie wnosi już prawie nic. Staje się wyłącznie skansenem - a te biedne europejskie miasta muszą się zamykać, bo zadeptują je tysiące i miliony Amerykanów, Japończyków a coraz częściej też Hindusów czy Chińczyków. Bo właściwie do czego jest dziś światu potrzebna Europa? Z pewnością warto ją sobie odwiedzić i obejrzeć. Ale na tym koniec. Co nam pozostało? Może te niemieckie samochody, które wprawdzie w większości należą do Amerykanów, ale przynajmniej wciąż są symbolem czegoś, co pochodzi z Europy i ma jakąś wartość. A oprócz tego? Trochę wina, trochę sera i prosciutto. To jest dziś właśnie Europa - zapewne tak musiało być. Ale z całą pewnością długo się nie da tego wytrzymać. Ten kryzys spowoduje jeszcze bunty, których kierunków i skali nie sposób dziś przewidywać, bo żadne takie przewidywania się jeszcze nie sprawdziły.

Rozumiem jednak, że wizja „wiszenia na latarniach”, którą pan wieścił kilka lat temu, pozostaje aktualna?
Oczywiście, że tak. To ma nawet swoje polskie odbicie. Pomijając wszystko inne, ja już nie wnikam w PiS, Kaczyńskiego, nawet ich obecnie jakoś szczególnie nie krytykuję, wolę ich opisywać jako zjawisko. Bo to jest zjawisko w gruncie rzeczy kontrkulturowe. Tak, oni należą do kontrkultury, której nienawidzą i do tego multikulti, którego nienawidzą, są ich immanentną częścią. Są bowiem wzięci wprost z pierwszej połowy XIX wieku. Ich styl, wyobrażenia, język, marzenia są tyleż humorystyczne, co kompletnie anachroniczne. Już nawet Piłsudski był o wiele bardziej nowoczesny w sprawach polityki zagranicznej niż PiS. Cytując obficie staropolskich czy romantycznych poetów (tak przy okazji, na ogół przekręcając cytaty, w czym celuje premier Morawiecki) domagamy się nagle suwerenności w świecie, w którym to pojęcie już dawno, za to całkowicie zmieniło sens. Domaganie się tradycyjnie rozumianej suwerenności to przecież powrót wprost do idei Targowiczan. Od razu tu zaznaczę, że nie uważam i nigdy nie uważałem zwolenników Targowicy za zdrajców, to bardzo niesprawiedliwa ocena niektórych historyków, którzy zbyt mocno wzięli stronę obozu Konstytucji 3 Maja. Owszem, byli często przekupni, ale nie bardziej niż Kołłątaj, który przecież był złodziejem. Oczywiście i ja z serca biorę tę właśnie stronę - ale zarazem wiem, że Targowiczanie też mieli swoje argumenty. Oni mianowicie bardzo nie chcieli zmiany, chcieli cofnąć się do Polski prawdziwej, szesnastowiecznej, z realną demokracją szlachecką. Mieli swoją wizję i o coś im chodziło. I w tym sensie odwrócenie się od Zachodu w imię jakiejś wyimaginowanej polskiej suwerenności to jest właśnie to, co zbliża PiS do Targowicy i zarazem sytuuje ten ruch w obszarze kontrkultury. Cóż bowiem może być bardziej kontrkulturowego niż próba wskrzeszenia idei sprzed 400 lat bez oglądania się na współczesność? W tym sensie PiS doskonale pasuje do tego świata pełnego dziwactw, które pojawiają się wszędzie w Europie na skutek głębokiego kryzysu demokracji proceduralnej.

Mówi pan o „dziwactwach”. A nie widzi pan w tych „dziwactwach” być może nieuświadomionych i z całą pewnością kiepsko artykułowanych prób poszukiwania nowego porządku?
Oczywiście, że tak. Nieuświadomione, artykułowane słabiej lub lepiej - to wszystko jest jakiś początek. Naukowo bardzo długo zajmowałem się historią rewolucji. Sam zaś uczestniczyłem w obradach Okrągłego Stołu. To wszystko nauczyło mnie, że nawet wtedy, kiedy siadamy już do rozmów, nigdy nie możemy wiedzieć, jak cała historia się naprawdę skończy. Okrągły Stół jest tu świetnym przykładem - bo okazało się że intencje obu stron zostały ostatecznie zrealizowane zupełnie inaczej, niż się na początku mogło wydawać. Nie ma więc żadnego sensu przewidywanie, gdzie nastąpi wybuch, czy będzie względnie łagodny, czy raczej może katastrofalny w skali, czy poleje się krew, czy nie - tego nie wiemy. Natomiast coś się zdarzy - tu nie ma najmniejszej wątpliwości. Zadanie jakie w tym stawiam samemu sobie i zachęcam, byśmy wszyscy sobie je stawiali brzmi natomiast tak: uratować z pożaru te książki, tę muzykę, tego ducha demokracji - wszystko, co da się uratować. Nie dać wszystkiemu spłonąć. I w ten sposób spróbować przenieść to, co dobre z naszych czasów, do świata, który nadejdzie już po pożarze. To jest właśnie to, co możemy zrobić. Ale sama zmiana rozegra się już poza nami, dziennikarzami czy intelektualistami.

Oby tylko nie na latarnie.
Nie, nie, nas nikt nie będzie wieszać. Te wszystkie antyelitaryzmy są zawsze głównie werbalne. Tak naprawdę nawet nie zostaniemy w tym wszystkim szczególnie zauważeni i nikt nie będzie się nami specjalnie przejmował. Najbardziej bym się obawiał wstrząsów, które wezmą się z tego, że to „stare” siłą rzeczy zacznie się bronić. Bo raczej nie będzie umiało oddać władzy na drodze tak chętnie przez siebie przywoływanego kompromisu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Marcin Król: Europa nie jest już dziś ośrodkiem czegokolwiek - Portal i.pl

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski