Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin Wasilewski zmotywuje reprezentację lepiej od Smudy

Redakcja
9 czerwca, dzień po meczu otwarcia mistrzostw Europy z Grecją, Marcin Wasilewski skończy 32 lata Fot. Bartek Syta
9 czerwca, dzień po meczu otwarcia mistrzostw Europy z Grecją, Marcin Wasilewski skończy 32 lata Fot. Bartek Syta
- Wszyscy macie marzenia, ale życie nie jest proste. Z całej grupy karierę zrobi może jeden z was, góra dwóch - powtarzał nastoletnim piłkarzom Hutnika Kraków, mistrzom Polski juniorów młodszych z 1997 roku, ich trener Waldemar Kocoń. Nie pomylił się ani na jotę. Sęk w tym, że 15 lat temu chyba nikt nie spodziewał się, że tym rodzynkiem będzie Marcin Wasilewski. Dziś jeden jedyny krakus z krwi i kości w kadrze na Euro 2012.

9 czerwca, dzień po meczu otwarcia mistrzostw Europy z Grecją, Marcin Wasilewski skończy 32 lata Fot. Bartek Syta

EURO 2012. Wychowanek Hutnika jest jedynym krakusem w kadrze i najbardziej charyzmatyczną w niej postacią

- Nie ma co kryć, wirtuozem ani orłem w juniorach nie był - uśmiecha się Marcin Makuch, kolega Wasilewskiego z tamtej drużyny, dziś zawodnik Sandecji. - Miał charyzmę, braki nadrabiał niesamowitą ambicją, ale jednak za wielkie talenty zawsze uchodzili inni. Wtedy był w cieniu, a jako jedyny doszedł na szczyt.

Dlaczego udało się właśnie jemu? Ci, którzy go znają, nad odpowiedzią nie muszą się długo zastanawiać. Wszyscy powtarzają w kółko jedno słowo: charakter.

- On ani w życiu, ani w sporcie nie stosuje półśrodków. Zawsze robi wszystko na maksa - opowiada Krzysztof Przytuła, który zna się z Wasilewskim jeszcze z czasów gry w Hutniku. - Kiedy przyjeżdża do Krakowa na dłużej, to czasem gramy w piłkę w takim swoim gronie. On nawet wtedy poddaje się emocjom, szarpie się. Gra na sto procent, jakby chodziło o mecz na Euro. Bywa, że wręcz naraża się na kontuzje. Mówię mu: "Wasyl, odpuść", ale nie słucha.

Taki był od zawsze.

- Przy nim to nawet odpraw nie trzeba było robić, sam się tym zajmował - śmieje się trener Kocoń. - Kiedyś w Canal Plus pokazali, jak Kazek Węgrzyn wydzierał się w szatni na piłkarzy na Cracovii. Z Wasylem było podobnie. Od siebie wymagał bardzo dużo, więc od innych też. Oczy by wydrapał, gdyby ktoś za nim nie poszedł. Podejrzewam, że na Euro Smuda nie będzie musiał motywować drużyny. Ma Marcina.

Bóg nie dał mu talentu Messiego, ba, nawet Lewandowskiego, ale dał wielką pasję. Za piłką uganiał się od rana do wieczora. Treningi mu nie wystarczały. Razem z młodszym bratem Pawłem do znudzenia kopali jeszcze na asfaltowym boisku na osiedlu Hutniczym.

- Ja to po prostu kocham. Nie jestem wybitnym piłkarzem, ale ciężko pracowałem na to, żeby być w miejscu, w którym jestem - powtarza Marcin.

Kocoń przypomina sobie, że ciężko go było ściągnąć z boiska. - Dla niego treningi mogły trwać po trzy godziny, to był niesamowity pracuś. Zresztą w ogóle cały ten rocznik był taki, że trzeba ich było hamować, bo by się zatrenowali na śmierć. I nikogo się nie bali. Jak graliśmy na międzynarodowych turniejach, to nawet Borussię Dortmund chcieli rozerwać na strzępy - mówi. - No, a najambitniejszy był Marcin, zawsze strasznie napalony na granie. Pamiętam, jak graliśmy mecz z juniorami Wisły, to w szatni zdążyłem tylko skład podać, a on już się wyrywał na boisko. Potem tylko stałem przy linii krzyczałem do niego: "zostaw!", "bez faulu!". Już wtedy lubił grać na granicy przepisów.

Wszyscy znajomi zgodnie twierdzą, że siłę jego charakteru najlepiej obrazuje jego powrót do sportu po koszmarnej kontuzji. 30 sierpnia 2009 roku podczas ligowego meczu Anderlechtu ze Standarem Liege Axel Witsel, później w Polsce wróg publiczny numer jeden, brutalnym faulem prawie urwał Wasilewskiemu nogę. Polak przeszedł kilka operacji, a lekarze zastanawiali się, czy będzie mógł normalnie chodzić. A on po dziewięciu miesiącach znów był na boisku.
- Ośmiu na dziesięciu zawodników już by nie wróciło do piłki po czymś takim. Przecież jemu noga wisiała tylko na skórze - kręci z niedowierzaniem głową Kocoń. - To trzeba być Wasilewskim, żeby podnieść się po czymś takim w tak spektakularny sposób.

Przytuła: - Do dziś mam SMS-a, którego wysłał do kilku bliższych osób, zaraz po tym incydencie, jak już leżał w szpitalu. "Co nas nie zabije, to nas wzmocni". Cały Wasyl. Choć nie zawsze było różowo. Ale ma superrodzinę, fantastyczną żonę, dzieciaki. To również dzięki nim wrócił do tej piłki.

- Kilka razy dostałem po dupie i takie sytuacje hartują charakter. To najlepsza szkoła życia. Zostało niewiele rzeczy, które mogą mnie złamać. Uodporniłem się i staram się patrzeć na wszystko z wiarą, że będzie dobrze - mówił Wasilewski w wywiadzie dla naszej gazety.

Przeszedł w życiu sporo. Kiedy miał 22 lata zmarła mu mama, kilka lat później pochowali z bratem ojca.

- To były dla nich trudne chwile, ale obaj to dzielni ludzie - opisuje braci Filip Niewidok, od 20 lat jeden z najbliższych przyjaciół Marcina. - Trudne historie go zahartowały, psychicznie to on jest skała. W reprezentacji wszyscy mogą pęknąć, ale nie on. Tego jestem pewny - przekonuje.

Wasilewski zawsze był jak żywe srebro, wszędzie go było pełno.

- To taka typowa dusza towarzystwa - twierdzi Marcin Makuch. - A najfajniejsze jest to, że on w ogóle się nie zmienił, pielęgnuje stare znajomości. Kiedy przyjeżdża, to dzwoni, pyta, co słychać. Spotyka się nawet ze znajomymi z klatki w bloku, w którym mieszkał w Nowej Hucie.

Kocoń: - Marcin to taki jajcarz, wesoły ludek. Byliśmy kiedyś na turnieju w Brugii, poszliśmy na spacer na plażę, na Morze Północne. Nagle się patrzę, a Wasyl w krótkich spodenkach wskakuje do wody. A to był kwiecień, woda miała chyba osiem stopni. Jak wsadziłem nogę, to mi zdrętwiała. A ten pływa! Myślałem, że chłopak od razu się rozchoruje, ale, o dziwo, nic mu nie było. Dobrze mi też zapadły w pamięć ich wygłupy na zgrupowaniach. W pierwsze dni organizowali sobie wojny na "marchewy", czyli poskręcane ręczniki. Ale nie o 13, tylko o 23.50. Był huk, wrzask, noce miałem nieprzespane. I nic ich nie ruszało, nawet kara stu okrążeń wokół boiska.

- Marcin zawsze miał taką gorącą głowę - przyznaje Niewidok. - Parę lat temu zabrałem go na narty, miałem go uczyć jeździć. A on ruszył z góry, wpadł w płot i jakaś pani z dzieckiem go z niego wyplątywała. Potem jeździł już tylko na "jabłuszku" - śmieje się.

Nocne zabawy? Bywały, ale w granicach rozsądku.

- Wasyl lubił się pobawić. W Hutniku zdarzały mu się wieczorne eskapady na zgrupowaniach - mówi z rozbawieniem Przytuła. - Ale on zawsze miał jedną mądrą zasadę: wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba wiedzieć z kim, kiedy i gdzie.

Niewiele jednak brakowało, a "to z kim, kiedy i gdzie" kosztowałoby go miejsce w kadrze na Euro 2012. Na początku kwietnia Smuda ogłosił, że Wasilewski i Sławomir Peszko są skreśleni z kadry za alkoholowe wybryki w Kolonii. Tego drugiego zatrzymała nawet policja i drzwi do reprezentacji rzeczywiście zatrzasnęły się przed nim z hukiem. W przypadku Wasilewskiego, który był na miejscu, ale nic nie nabroił, Smuda wycofał się z wcześniejszej deklaracji. Obrońca musiał poczuć sporą ulgę, bo o Euro 2012 walczył z niesłychanym uporem. Jeszcze rok temu nie był przecież wcale pewniakiem.
- Pozytywnym myśleniem można góry przenosić. Gdybym się poddał i tylko marudził, to pewnie chodziłbym o kulach - mówił wtedy pytany o udział w mistrzostwach.

- A tu proszę, teraz Smuda zaczyna od niego ustalanie składu - podkreśla Przytuła. - Tylko jeden podobny do niego przypadek przychodzi mi do głowy. Tomasz Hajto. On karierę zrobił dzięki podobnej determinacji i pracowitości. Co ciekawe, w świat też ruszył z Hutnika. No, ale jakby mi ktoś 15 lat temu powiedział, że "Wasyl" będzie grał w reprezentacji, tobym nie uwierzył - śmieje się.

Zdaniem trenera Władysława Łacha, który wyciągnął Wasilewskiego z Suchych Stawów do Śląska Wrocław, na drodze do dużej kariery nie zabrakło mu też szczęścia.

- Mógł zginąć, jak wielu innych utalentowanych chłopców. Uniknął tego, bo po pierwsze był bardzo uparty, a po drugie w odpowiednim momencie dostał szansę, trafił na mądrych ludzi i miał rękę do podejmowania dobrych decyzji - przekonuje szkoleniowiec. - Miał braki techniczne, miał problem z grą kombinacyjną, ale ta jego determinacja była fascynująca.

Długo uznawano go tylko za solidnego ligowca, ale on krok po kroku stawał się coraz lepszym zawodnikiem.

- Mówiono o nim, że walczak, ale drewniany, surowy technicznie. A ja widzę, jak on się niesamowicie przez te lata piłkarsko wyrobił - zauważa Przytuła. - Na początku trudno było jednak przypuszczać, że tak daleko zajdzie. Uwierzyłem w niego, jak zaczął grać w Lechu Poznań. Strasznie się cieszę, że mu się udało, bo to równy gość. Nie pieprzy głupot, nie kłamie. Fajny, szczery człowiek. Po prostu.

Był w cenie, bo jak na obrońcę zawsze strzelał sporo goli.

- Ma to w genach. W juniorach graliśmy kiedyś taki mecz, w którym Wasyl miał kryć Zbigniewa Zakrzewskiego. Też później zrobił karierę, ale mniejszą. Wtedy był taką gwiazdą u rywali. I śmialiśmy się potem, że to nie Wasyl krył Zakrzewskiego, tylko Zakrzewski Wasyla, bo ten cały czas gonił pod pole karne - opowiada trener Kocoń.

U Smudy takiej swobody obrońca Anderlechtu nie ma, ale jest jednym z filarów zespołu. I to mimo faktu, że z selekcjonerem, z którym pracował w Lechu, nie zawsze było mu po drodze.

- Czasem za dużo powiedziałem, zamiast ugryźć się w język. Teraz jest inaczej. Zamknęliśmy tamtą sprawę i liczy się tylko Euro - wyjaśniał niedawno.

- Bez takiego wojownika kadra Smudy byłaby o wiele słabsza - uważa Niewidok. - Racja - potwierdza Kocoń. - Marcin nigdy się nikogo nie bał.

Przemysław Franczak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski