Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Kamiński. Mężczyzna, który odkrył wszystko. Poza samym sobą

Rozmawiała Ewa Bilicka
Marek Kamiński: - Często w samą podróż wybieramy się nie ze zdefiniowaną motywacją, tylko z poczuciem konieczności pójścia
Marek Kamiński: - Często w samą podróż wybieramy się nie ze zdefiniowaną motywacją, tylko z poczuciem konieczności pójścia fot. JULIA SHEVELOFF
Rozmowa. Marek Kamiński zdobył oba polarne bieguny Ziemi, Kilimandżaro, Mont Blanc, przeszedł pustynię Gibsona w Australii. Jednak prawdziwym wyzwaniem była dla niego pielgrzymka z Kaliningradu do Santiago de Compostela.

- Wraca Pan z trwającej cztery miesiące wyprawy-pielgrzymki i na lotnisku wita Pana ogromny, trzymany przez dzieci baner: „Witamy tatę, Marka, polarnika i pielgrzyma!”. Jakie to uczucie?

- To było piękne, bo dzieci nie bardzo akceptowały moje pójście do Santiago de Compostela, właściwie były przeciwne pomysłowi. Wyruszyłem w połowie marca i potem, niestety, nie zdążyłem wrócić na rozdanie świadectw zarówno Poli, jak i Kaya. W sercu był więc niepokój, jak mnie przywitają po powrocie. Dzieci są szczere i bezpośrednie. Pola ma teraz 12 lat, Kay dziewięć.

- Obecnie dużo Pan podróżuje z dziećmi.

- Byłem z nimi na Sri Lance, w Japonii, w Maroku kamperem - to był pomysł Poli. Jechaliśmy najpierw przez Europę i dotarliśmy do Santiago de Compostela. To było niezwykłe doświadczenie, kiedy z dziećmi byliśmy na mszy dla pielgrzymów, a wieczorem - jeszcze tego samego dnia - w Fatimie na procesji. Dzieci bardzo to przeżyły… Może po części mnie zrozumiały.

- Czy ta wspólna podróż była realizacją jakiejś umowy, którą zawarliście, kiedy nie chciały Pana puścić do Composteli?

- Nie, z dziećmi nie wchodziłem w „układy”, to nie miałoby sensu. Po prostu bezwarunkowo nie chciały, bym na tak długo zniknął z ich życia. I tyle. One tak naprawdę bardzo nie chcą podróżować. Wolą być w domu. Kiedyś miałem dla nich propozycję, aby na cały rok pojechać w podróż dookoła świata, zwiedzać glob, a uczyć się w systemie „home school”, co jest możliwe. Nie chciały.

- Może Pana nieobecność w domu tak je smuci, że wolą nie iść śladami taty?

- Sądzę, że one po prostu są na tyle świadome, że wolą iść swoją drogą. Może jest w tym przekora, ale przede wszystkim świadomość własnej niezależności i wartości. Kay chce być konstruktorem i ma ku temu duże predyspozycje. Pola chce być artystką, malarką. Jest bardzo uzdolniona. Kiedy płynęliśmy promem z Bilbao do Portsmouth, zorganizowano na statku konkurs plastyczny - także dla dorosłych. Należało namalować morskiego potwora, wygrała bezapelacyjnie. Niejeden z podróżnych chciał mieć jej malunek u siebie w kolekcji, oprawiony w ramkę. Ostatecznie został na promie, jako jeden z elementów tamtejszej kolekcji. Mamy teraz wspólny plan, stworzymy książkę. Dostaję e-maile od dzieci. Zadają bardzo mądre pytania, dotyczące życia, podróży, strachu, po co się idzie... Chcę zebrać wszystkie odpowiedzi i umieścić w książce, którą Pola zilustruje.

- Marka Kamińskiego przedstawia się jako podróżnika, polarnika, który w jednym roku jako pierwszy człowiek na świecie zdobył dwa bieguny. Po co zdobywał Pan „trzeci biegun” - szedł z Kaliningradu do Santiago de Compostela...

- Z polarnych wypraw, po zdobyciu biegunów, wracałem, dotknąwszy granic wytrzymałości organizmu pod względem fizycznym i psychicznym. Jest jednak coś jeszcze w człowieku, jego duch, mentalność, hart. To coś też wymaga próby, sprawdzenia się.

- Naprawdę musiał się Pan sprawdzić także pod względem duchowym? Marek Kamiński? Człowiek, który zdobył dwa bieguny, w tym jeden samotnie? Brał Pan udział w niemal 40 wyprawach o różnym stopniu ekstremalności... Ma Pan dużą firmę, ma znaną fundację, wykłada, pisze, zdobywa nagrody…

- Nie umiem tego zdefiniować. Czy to miał być jakiś rodzaj pokuty? Może. Poza tym w życiu „po biegunach” zaczynało mi czegoś brakować, może trochę zacząłem gnuśnieć? Czułem też, że się zmieniam, z etapu ekstremalnych wypraw wchodzę w inny etap, podejmowania podróży, które okazały się równie, jeśli nie bardziej ekstremalne od wypraw polarnych, choć miały cel duchowy, nie geograficzny.

- Spotkał Pan po drodze wielu pielgrzymów, a oni zwierzali się ze swych motywacji do wyjścia w drogę. To było jak spowiedź.

- Pielgrzymowaliśmy obok siebie czasem kilka godzin, czasem parę dni i w tym czasie milczeliśmy albo rozmawialiśmy - a wtedy pytanie „Dlaczego idziesz?” padało często i nie unikaliśmy na nie odpowiedzi. Spotkałem np. Dawida, biznesmena, który chciał się wyrwać z korporacyjnego porządku. Był Peter z Węgier, poważnie chory. Początkowo mówił, że chce na blogu opisać pielgrzymkę, by pokazać, że osoba chora może dokonać wielkich czynów, a potem przyznał, że jego życie osobiste się rozpada i potrzebuje wyciszenia. Tego wyciszenia potrzebowali też inni… Często jest jednak tak, że w samą podróż wybieramy się nie z konkretnie zdefiniowaną motywacją, tylko z poczuciem konieczności pójścia. Dopiero w drodze dochodzi się do swych problemów i usiłuje się w myślach znaleźć ich rozwiązanie. Ze mną też tak było: wzywała mnie droga, bardzo dużo słyszałem o Szlaku św. Jakuba, chciałem nim pójść. I to nie jednym z fragmentów, ale okrutnie długą drogą od grobu Immanuela Kanta, z Kaliningradu przez sześć krajów: Rosję, Polskę, Niemcy, Belgię, Francję i Hiszpanię - do Santiago de Compostela, do grobu świętego Jakuba. To podróż od bieguna rozumu do bieguna wiary.

- Cztery tysiące kilometrów. Bał się Pan?

- Bałem, żadna z moich wypraw nie była tak długa. Jednocześnie czułem ogromną fascynację. Na tej drodze zdarzają się cuda…

- Panu się zdarzyły?

- Ktoś nazwie to zbiegami okoliczności, przypadkami. Ja jednak nie wierzę w zbiegi okoliczności. Miałem sen, w którym spotkałem się ze śmiercią. Czułem wyraźnie żal i strach, że jeśli pójdę za nią, to nie spotkam już moich dzieci i nie powiem im o mojej drodze. Zostałem więc, a śmierć odeszła sama, beze mnie. Miałem też dziwne zdarzenie: znalazłem łyżeczkę, o której długo wcześniej myślałem.

- Łyżeczkę!?

- Nie miałem ze sobą małej łyżki, która byłaby przydatna do jedzenia przekąsek. Nawet raz czy dwa myślałem, żeby po prostu tę łyżeczkę wziąć ze sobą z jednego z barów… Ale to przecież nie wypada, szczególnie podczas takiej drogi. To było głupie. Sklepu z łyżeczkami nie szukałem, nie było po drodze. I nagle w lesie, na ziemi, zobaczyłem piękną łyżeczkę - dokładnie taką, jakiej mi brakowało. To było dla mnie naprawdę szczególne.

- Zaskoczył mnie spis Pana ekwipunku. Koszulki były tylko dwie - to zrozumiałe, przecież podróżnik nie obciąża plecaka fatałaszkami. Były za to aż cztery książki.

- Wszystkie były, według mnie, ważne w tej drodze. Były to: Pismo Święte oraz „Noc ciemna” św. Jana od Krzyża, „Wino demonów” ojca Bungego oraz „Przewodnik po pomorskim szlaku świętego Jakuba”.

- No właśnie, przewodnik po polskim Wybrzeżu... Po co?

- Chciałem mieć dobrze rozrysowane mapki pomorskiego fragmentu „szlaku jakubowego”.

- A i tak się Pan zgubił w okolicy Rowów nad Bałtykiem…

- Przeszło trzydziestokilometrowy pas plaży, który dzieli Łebę od Rowów, jest niezamieszkany. W pobliżu nie ma miasteczek ani smętnych nadmorskich smażalni, w których o tej porze roku puste sale wypełniałoby brzęczenie radia; nie ma „beach clubów”, sprzedawców zimnego piwa, a to, co jest, karłowata przyroda, i tak znika… Pogoda się pogorszyła, przyszła zadymka nie do zniesienia, postanowiłem odbić na południe i poszukać schronienia w lesie. Wędrowny szlak biegł wprawdzie brzegiem, ale uznałem, że nie stanie mi się krzywda, jeśli nieco z niego zboczę, a przy okazji odrobinę skrócę sobie drogę i zamiast w Rowach zanocuję w innej wiosce, w Smołdzinie. Całe to kluczenie w zaroślach sprawiło, że po godzinie czy dwóch nie posunąłem się zbyt daleko naprzód, a jedynie w głąb rezerwatu przyrody, który rozciągał się między jeziorami. Miałem dwa telefony, ale były rozładowane. Zaczęła mnie ogarniać panika. I wtedy przypomniałem sobie, że w którejś kieszeni plecaka powinien być maleńki kompas, nie większy niż pięć złotych. Taka zabawka, którą zapakowałem w podróż dla śmiechu. Znalazłem go! To był raczej rekwizyt niż prawdziwy przyrząd do nawigacji, ale jednak właśnie on mógł uratować mi skórę.

- I uratował...

- Odnalazłem leśną ścieżkę i kilka godzin później dotarłem do wioski. Na kwaterze u pani Jasi czekały na mnie kolacja i pogodna rozmowa przy rodzinnym stole. Siedząc w cieple i rozmawiając z dziećmi właścicielki pensjonatu, nie mogłem jednak odpędzić wrażenia jakiejś kompletnej abstrakcji. Jeszcze chwilę temu w leśnej głuszy przeżywałem chwile zwątpienia i strachu.

- Zdarzenie nad Bałtykiem przyrównał Pan w swojej nowej książce „Trzeci biegun” do spotkania z… jaguarami.

- Bo czasem trudno odróżnić zagrożenie od bezpieczeństwa. Kiedyś wszedłem sam do dżungli i prawie natychmiast spotkałem dwa jaguary. Byłem bez broni. Patrzyłem na nie, a one na mnie. Bałem się. Obok nie było nikogo, kto mógłby mi pomóc. Ale gdy na chwilę odwróciłem wzrok, jaguary zniknęły tak nagle, jak się pojawiły. Później dowiedziałem się od pewnej Meksykanki, że według wierzeń Indian to ważny znak.

- Po tej czteromiesięcznej podróży obiecał Pan sobie, że nie będzie się już ruszać dalej od domu niż na 25 km. I...?

- I nie dotrzymałem tego przyrzeczenia. Wciąż podróżuję, czasem sam, czasem z dziećmi. Od tamtej pielgrzymki jestem stale w ruchu. Nie planuję tego, pomysły lub propozycje przychodzą z zewnątrz, w formie jakichś projektów, propozycji wykładów, np. na Mauritiusie. Może wciąż muszę czegoś szukać, w sobie, dla siebie? Już w schronisku w Santiago de Compostela opiekun tego schroniska, gdy dowiedział się, że jestem podróżnikiem i polarnikiem, skomentował to tak: „Ten mężczyzna odkrył już wszystko, poza samym sobą”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski