Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marines to prawdziwi wojownicy. Żołnierz z Krakowa - jednym z nich

Piotr Subik
Po kursie  st. kpr. Adam Lewkowski  (po lewej)  świetnie dogaduje się z Amerykanami
Po kursie st. kpr. Adam Lewkowski (po lewej) świetnie dogaduje się z Amerykanami Fot. Mariusz Bieniek
Nikt się nie przejmował, że są zmęczeni i głodni. Instruktorzy wyrywali ich ze snu w środku nocy, nie biorąc pod uwagę, że nie będą mogli odespać uganiania się po lesie. Ale dla starszego kaprala Adama Lewkowskiego kurs w piechocie morskiej był przygodą życia.

Gówno mnie to obchodzi, kim jesteś i co sobą reprezentujesz. Jeśli kradniesz, oszukujesz, jesteś leniwy lub zbyt wolno przyswajasz wiedzę, wrócisz do Europy w dwa dni. Kurs, na który przyjechałeś, będzie największym wyzwaniem w twoim życiu. Jeśli uda ci się go ukończyć, będziesz dumny jak nigdy dotąd”.

Sierżant, który tymi słowami przywitał Adama Lewkowskiego w terminalu lotniska w Jacksonville, był krótko ostrzyżony i potężnie zbudowany. Wyglądał jak zabijaka, w ciemnej ulicy można by się go bać. Tatuaże na całym ciele, obcisła koszulka, dżinsy, a w ręku kartka z biało-czerwoną flagą i nazwiskiem polskiego żołnierza. Mówił do niego władczym tonem „drill instructora”, instruktora musztry, znanego z amerykańskich filmów. Jednak na koniec podał Polakowi rękę i mocno uścisnął, dodając: „Witaj w Korpusie Marines! Semper fidelis!”. Czyli „Zawsze wierny!”. Odtąd Lewkowski stał się częścią społeczności amerykańskiej piechoty morskiej.

Starszy kapral Adam Lewkowski to żołnierz 2. kompanii szturmowej 16. batalionu powietrznodesantowego w Krakowie. Wojskowy wyga, który ma za sobą m.in. trzy wyjazdy do Afganistanu. Od razu wiedział, że najbliższe dwa miesiące staną się przygodą jego życia. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo podczas kursu w Szkole Piechoty Korpusu Marines w Camp Lejeune w Północnej Karolinie, na wschodnim wybrzeżu USA. Podoficer z „szesnastki” to jedyny człowiek po takim szkoleniu z 6. Brygady Powietrznodesantowej.

Stu dwudziestu ośmiu kursantów, z których tylko czterech z zagranicy. Prócz Lewkowskiego - chłopak z Kosowa i dwóch z Belize. Na aklimatyzację mieli tylko jeden dzień. Nazajutrz o szóstej rano zaczął się sprawdzian weryfikujący kandydatów - egzamin z wuefu, bieg na 6 mil w hełmie, kamizelce i z ciężkim plecakiem. Później test psychologiczny, a na deser tor przeszkód, na którym bez żadnej asekuracji trzeba było pokonywać przeszkody znajdujące się na wysokości drugiego piętra. Wszystko trwało bez przerwy do wieczora. Co piąty kursant sprawdzianu nie zaliczył.

Z buta ruszyło także szkolenie. Na pierwszy ogień poszło terenoznawstwo. Po półgodzinnej teorii dostali do ręki mapę i kompas (był zakaz używania GPS-ów) i mieli odnaleźć na potężnym obszarze cztery pojemniki z nieśmiertelnikami, na których wytłoczono numery identyfikacyjne. Na dowód ich zlokalizowania musieli odbić je na papierze przy pomocy kredki świecowej. Lewkowski: - To ćwiczenie było wielokrotnie powtarzane, w dzień, w nocy. Nie było łatwe, bo nieśmiertelniki poukrywano na środku bagna czy w gęstym lesie. Nie za każdym razem udawało się je namierzyć.

Od poniedziałku do piątku każdą noc spędzali w śpiworach pod gołym niebem. Za dnia było około zero stopni, nocami temperatura spadała jeszcze niżej. Gdy w piątek wieczorem człowiek wracał do bazy, wykąpał się, przeprał rzeczy - budził się w niedzielę. Pod ręką mieli wszystko; baza marines w Camp Lejeune zajmowała obszar porównywalny z Małopolską. Były to koszary, poligony - teren lesisto-jeziorny jak nasze Drawsko Pomorskie, a do tego sklepy, kina, stacje benzynowe itp. Łącznie dla 50 tysięcy żołnierzy i ich rodzin.

Po terenoznawstwie przyszedł czas na taktykę, to już były działania grupowe, a nie indywidualne. Starali się wypaść jak najlepiej, bo drużyna, która była w rywalizacji najsłabsza, musiała później targać ze sobą zalaną wewnątrz betonem wyrzutnię przeciwpancerną AT4, pieszczotliwie nazywaną „The Bitch” (w języku angielsku to wulgarne określenie kobiety lekkich obyczajów). Mogła ważyć 30 kilo. Motywacja więc była duża i każdy dawał z siebie wszystko. A kto nie dawał, odpadał z gry. Tak było niemal codziennie.

- Marines nie rozczulają się nad sobą. To prawdziwi wojownicy. Nieraz nachodziły mnie wątpliwości, czy nie powinienem się poddać. A głód był czasem taki, że zdawało się, że człowiek zje swoje paznokcie, bo na tydzień dostawaliśmy dwudniowe racje żywnościowe - wspomina Adam Lewkowski.

Obowiązywała zasada: „Szkól się, tak jak walczysz”. Używali więc ostrej amunicji, bojowych granatów, a zadania często wykonywali wyrywani przez instruktorów ze snu w środku nocy. Nikt się nie przejmował tym, że potem nie da się dłużej pospać. Nie mieli prawa położyć broni na ziemi, musieli mieć ją cały czas przy sobie. To były amerykańskie karabinki szturmowe M16 i HK416. Ale mundur miał na sobie polski.

Odbywały się też zajęcia teoretyczne, prowadzone przez doświadczonych sierżantów--majorów marines, którzy mieli za sobą udział w interwencjach w Grenadzie i Panamie, pierwszą i drugą wojnę w Zatoce Perskiej, Afganistan. Naprawdę mądrzy ludzie, z przekonaniem, że jeszcze za naszego życia wybuchnie wojna, która zmieni losy świata o 180 stopni. Tłumaczyli im, że konflikt mają szansę rozstrzygnąć na swoją korzyść tylko ci, którzy potrafią dostosować się do chaosu (bo wojna to chaos). Dlatego poukładani Japończycy, mimo początkowych sukcesów, nie dali rady Amerykanom podczas II wojny światowej.

Co ciekawe, w korpusie cieszyli się największą estymą żołnierze piechoty (wielu z nich wytatuowało sobie na ciele symbol „0311”, który oznacza właśnie piechocińca). Bo to oni zawsze robili najcięższą robotę na froncie.

Lewkowski do wojska poszedł z poboru, ale nie z przymusu, bo od dawna chciał związać przyszłość z służbami mundurowymi. Pochodzi z Łodzi, więc siłą rzeczy trafił do kawalerii powietrznej. Zasadnicza służba wojskowa trwała 12 miesięcy, wrócił do cywila. Po roku znalazł miejsce na stałe w desancie, którego jednostki w Krakowie i Bielsku-Białej jako pierwsze w Polsce przechodziły na zawodowstwo. Był rok 2005. Cztery lata później otarł się o śmierć w afgańskim dystrykcie Andar.

To była V zmiana Polskiego Kontyngentu Wojskowego. 10 września 2009 r. jego pluton pełnił służbę w ramach sił szybkiego reagowania (tzw. QRF) w niewielkiej bazie Four Corners. Na pomoc wezwali ich Amerykanie zaatakowani przez rebeliantów podczas przeszukiwania jednej z wiosek. Polacy pojechali na miejsce. - Pomiędzy zabudowaniami widać było pełno śladów obecności talibów: porzucona broń - karabiny maszynowe i granatniki, motocykle, ślady krwi na ziemi. Z oddali słychać było strzały - wspomina Adam Lewkowski.

Weszli do jednego z budynków. Mieli pecha. Z piwnicy poleciał na nich grad pocisków. Pierwszy oberwał starszy szeregowy Piotr Marciniak, nie miał szans na przeżycie. Wycofali się, czekając na wsparcie. Druga próba podejścia do piwnicy - i znów huraganowy ogień. Postanowili się rozdzielić i zajść przeciwnika z dwóch stron. Ten był na to przygotowany, kule poleciały w obu kierunkach, stąd można przypuszczać, że w piwnicy siedziało co najmniej dwóch talibów. I od jednego z nich Lewkowski dostał w prawe podudzie. Kiedy opatrywali go koledzy, w ich kierunku poleciał granat. I tylko przytomność umysłu ubezpieczającego ich kumpla sprawiła, że wtedy nie zginęli, choć rannych przybyło. Bilans potyczki - jeden polski żołnierz zabity, czterech z obrażeniami. Zginęło też co najmniej 20 talibów.

Kolejne tygodnie Lewkowski spędził w szpitalu polowym w Ghazni. Nie dał się odesłać do Polski. Stał na wartach. Nie ma poczucia, że wtedy, w Andarze, dostał szansę na nowe życie. Przecież to był postrzał w nogę. Mówi tak: - W najgorszym wypadku mogli mi ją przecież tylko amputować…

Ponieważ Lewkowski spędził w Afganistanie łącznie prawie dwa lata, zafascynował się kulturą stacjonujących z nim Amerykanów. Obiecał sobie wtedy, że ślub z wybranką serca z Polski, Anetą, wezmą w Las Vegas. I tak się też stało. Później była też miesięczna podróż poślubna po Stanach Zjednoczonych, odwiedzili m.in. Pearl Harbour i San Francisco. I dobrze, że zwiedzili, bo podczas kursu nie było czasu na wycieczki - tyle co na wizytę na legendarnym pancerniku USS „North Carolina”.

Kurs w Camp Lejeune ukończyło 56 kursantów, Adam Lewkowski był jednym z najlepszych - zajął szóste miejsce. Teraz, co jakiś czas, przypomina słowa, które powiedział do niego amerykański marines na lotnisku w Jacksonville: „Jeśli uda ci się ukończyć kurs, będziesz dumny jak nigdy dotąd”.

Miał chłop rację.

***

U.S. Marine Corps - jeden z rodzajów sił zbrojnych armii Stanów Zjednoczonych. Powołany do życia w 1775 r. Podczas II wojny światowej marines wsławili się walkami z Japończykami na Filipinach, wyspach Guadalcanal, Iwo Jima i Okinawa. Ale szkolił też oddziały biorące udział w lądowaniu w Normandii. Po 1945 r. brali udział we wszystkich ważniejszych konfliktach, w które zaangażowali się Amerykanie - wojna w Korei i Wietnamie, interwencjach w Grenadzie i Panamie, wojnach w Zatoce Perskiej oraz w Iraku i Afganistanie. O ich poświęceniu dla ojczyzny świadczy fakt, że mimo iż marines stanowią 10 proc. żołnierzy armii USA, do tego korpusu należał co czwarty poległy podczas tych wojen Amerykanin.

O marines opowiadają filmy, m.in. „Full Metal Jacket”, „Piaski Iwo Jimy” czy „Urodzony 4 lipca” i seriale telewizyjne, m.in. „Pacyfik”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski