Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mariusz Jop: Dostałem drugie życie

Rozmawiał Piotr Tymczak
Jop: Cały czas zajmuję się futbolem. Bez piłki nie potrafię żyć
Jop: Cały czas zajmuję się futbolem. Bez piłki nie potrafię żyć Fot. Andrzej Banaś
Jego historia przypomina opowieść o biblijnym Hiobie. Śmiertelna choroba, rozpad rodziny, rozstanie z dziećmi, wreszcie samobójcza bramka, która zaważyła na tym, że Wisła nie została mistrzem Polski. Los piłkarza Mariusza Jopa nie oszczędzał. Zawaliło mu się wszystko. Nie poddał się.

- Co Pan myślał, kiedy leżał w szpitalu i czekał na przeszczep wątroby?
- Zdawałem sobie sprawę, że jestem na krawędzi życia. Miałem świadomość, że po operacji, która ma trwać osiem godzin, mogę się nie wybudzić. Dlatego wcześniej starałem się poukładać swoje prywatne sprawy. Nie wszystko okazało się możliwe do załatwienia.

- Prywatne sprawy związane były z rodziną, z Pana dziećmi?
- Na tematy osobiste nie będę się wypowiadał. Możemy porozmawiać o chorobie, ale też nie po to, bym się nad sobą poużalał, ponarzekał na swój los. Jak każdy, musiałem się zmierzyć z tym, co mnie spotkało. Opowiem o tym, może w jakiś sposób pomoże to innym? Sprawi, że ktoś się przebada, zanim nie będzie za późno? Zadba lepiej o zdrowie?

- Tyle że Pana życie prywatne stało się tematem publicznym za sprawą byłej żony. Przy okazji rozwodu rozpętała aferę, opowiadając jednej z gazet, jak duże pieniądze zarabiał Pan grając w Rosji, jak mocno Pana zmieniły i zniszczyły wasze małżeństwo. Trudno o to nie zapytać, pominąć tę sprawę.
- Nigdy tego nie prostowałem i nie zamierzam tego robić teraz. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, jakim jestem człowiekiem. Nie widzę takiej potrzeby, żeby się oczyszczać, bo nie mam z czego. Sąd jednoznacznie ocenił, po czyjej stronie stała wina za rozpad małżeństwa. Dorośli ludzie nieraz się rozstają, tak bywa. Trzeba mieć jednak na uwadze dzieci, które są najważniejsze. Nie może być tak, że to one płacą rachunek za wszystko.

- Wtedy, w szpitalu, czuł się Pan samotny?
- Była ze mną rodzina: brat, tata, chrzestna, moja dziewczyna, znajomi i wspaniali ludzie z personelu szpitalnego. Miałem wsparcie. To było ważne. Nie chodzi o to, że tylko w tym momencie. Ogólnie w życiu ważne jest, aby mieć kogoś, komu się ufa, z kim można porozmawiać na każdy temat.
Często w świecie futbolu pojawiają się ludzie, którzy sprawiają wrażenie nam bliskich. Później okazuje się, że są przy tobie tylko dlatego, ponieważ liczą, że dostaną coś w zamian. Grasz w reprezentacji, masz dobry okres w życiu, więc chcą się przy tobie ogrzać. Dobrze wiedzą, że warto jest się z kimś takim pokazać. Gdy do tego masz jeszcze pieniądze, mają nadzieję, że uda im się namówić ciebie na jakiś pseudobiznes. Samo życie. Tyle że moje dokładnie wskazało, na kogo mogę liczyć, a na kogo nie w tych trudnych momentach. Takich jak choroba.

- Co było bezpośrednią przyczyną przeszczepu wątroby?
- Choroba PSC. Schorzenie polega na tym, że drogi żółciowe w wątrobie się zwężają. Żółć zalega, jest źródłem bakterii, stanów zapalnych, niszczy wątrobę. Współistniejącą dolegliwością jest wrzodziejące zapalenie jelita grubego. To choroby autoimmunologiczne, które często występują razem. Wątroba uszkadzała się sukcesywnie. Stany zapalne i wysoka temperatura wyniszczały mnie, choć brałem antybiotyki. Pod koniec podawano mi je dożylnie. Tkwił nade mną wyrok, odraczany. Pozostawało pytanie: jak długo? Przeszczep wątroby odbył się w lipcu 2013 roku w szpitalu na Banacha w Warszawie. Operacja uratowała mi życie.

- Wie Pan, dzięki komu żyje?
- Żyję dzięki wspaniałym ludziom, których spotkałem podczas walki z chorobą. Mam na myśli panią dr Barbarę Bakę-Ćwierz z krakowskiego szpitala Jana Pawła II wraz z zespołem oraz Pana prof. Piotra Milkiewicza z zespołem ze szpitala Banacha w Warszawie - jestem nadal pod ich opieką. Przede wszystkim zawdzięczam życie anonimowej osobie, która zostawiła mi pośmiertnie ogromny dar. Wiem tylko, że była o 10 lat młodsza ode mnie. Mam poczucie ogromnej wdzięczności, ale w przypadku dawcy nie spersonalizowanej.

- Nie próbował się Pan nigdy dowiedzieć, kto to był?
- To niemożliwe. I myślę, że tak jest lepiej. Nie znam dokładnie szczegółów prawnych. Nie wiem też, czy rodzina tej osoby życzyłaby sobie tego. To była dla nich wszystkich tragedia. Czy ktoś chciałby znów do tego wracać?

- Grając w piłkę wiedział Pan o swojej chorobie i konsekwencjach, jakie mogą się z nią wiązać?
- Nie od początku. W 2001 roku miałem zapalenie jelita grubego. Leżałem długo w szpitalu. Wtedy lekarze nie do końca jeszcze wiedzieli, co mi dolega. O tym, że czeka mnie przeszczep, dowiedziałem się pięć lat później, w 2007 roku. To wyszło przy badaniu USG.

- Choroba miała wpływ na Pana piłkarską formę?
- Początkowo tak nie było. Do momentu, kiedy zdrowie pozwalało mi na w pełni profesjonalne uprawianie sportu, to grałem. Gdybym był zdrowy, pewnie jeszcze teraz kopałbym piłkę zawodowo w jakimś klubie. Kocham to robić. Obecnie występuję w drużynie oldbojów Wisły Kraków.

- Nie zraził Pana samobójczy gol w derbach z Cracovią? Domyślam się, że jest on dla Pana wielką traumą.
- Okrutnie to wówczas przeżyłem. Był to najgorszy moment w całej mojej karierze. Także z racji okoliczności, w jakich padła bramka, sytuacji, w jakiej wówczas się znalazłem; pod względem rodzinnym, jak i zdrowotnym. Tak trudny moment uczy jednak także dystansu. Teraz w kontekście przeszczepu wątroby i pobytu w szpitalu ta bramka to tylko bramka. Trudny moment, ale trzeba dalej żyć.

- Przypomnijmy go: Wisła prowadzi z Cracovią 1:0. Wygrana w tym meczu i zwycięstwo w kolejnym, ostatnim w sezonie, zapewnia Wam mistrzostwo Polski. Są ostatnie sekundy. Cracovia wykonuje rzut wolny, piłka spada na Pana głowę i po chwili ląduje w bramce „Białej Gwiazdy”. Ostatecznie mistrzostwo świętował Lech Poznań.
- Jest to fragment mojej osobistej historii i historii polskiej piłki. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na treningu tak zagrał. Ten błąd nie wynikał z głupoty, niepowstrzymania emocji. Jeżeli czymś to mogę dziś tłumaczyć - czego nie lubię robić - to zmęczeniem.

- Co działo się po meczu?
- Byłem strasznie zdołowany. Targały mną emocje, górę brało poczucie winy, rozgoryczenie. Wróciłem do domu, długo nie mogłem zasnąć. Po meczu w głowie jeszcze raz przerabia się wszystkie trudne momenty, które wydarzyły się na boisku. Z jednej strony to dobre, bo uczy, jak uniknąć kolejny raz podobnego błędu. Ta sytuacja niczego jednak nie uczyła. Po prostu się zdarzyła.

- Koledzy z drużyny Pana obwiniali?
- Nie. Czułem od nich wsparcie, nawet nie w słowach, ale w przywitaniu, prostych gestach. Kto uprawia sport, ten zrozumie.

- Jest Panu pewnie przykro, że z całej pięknej piłkarskiej kariery, wielu będzie pamiętać właśnie tę samobójczą bramkę?
- To dosyć powierzchowne, ale tak bywa. W przypadku napastników pamięta się piękne strzelone, zwycięskie bramki, a jeżeli chodzi o bramkarzy czy obrońców, często wypomina się im kiksy. W tamtej sytuacji najgorsze było poczucie, że człowiek zawiódł sam siebie. Gdyby nie ten gol, prawdopodobnie zdobylibyśmy mistrzostwo. Nadal, nawet teraz, gdy o tym rozmawiamy, czuję się nieprzyjemnie, niekomfortowo. Ale już odcinam od tego emocje. Staram się nie tłumaczyć, tylko zmierzyć z tym. Najgorszy w sumie był cały splot okoliczności towarzyszący tamtej sytuacji.
- Co ma Pan na myśli?
- Przecież zdarzają się samobójcze gole, o których nikt nie pamięta. Gdyby mój padł wcześniej, byłby czas na naprawienie. To były jednak ostatnie sekundy. Gdyby też do końca sezonu pozostało kilka spotkań, można byłoby się zrehabilitować. Tyle że graliśmy przedostatni mecz sezonu...

- Były jednak te przyjemniejsze momenty, chwile. Które z nich Pan zapamiętał?
- Zapamiętałem ogromną radość po każdej strzelonej bramce. Nigdy nie zapomnę meczów Wisły w europejskich pucharach. Szczególnie spotkanie z Schalke w Gelschenkirchen, które wygraliśmy 4:1. Pamiętam do dziś kilkutysięczną grupę kibiców Wisły. Na wielkim stadionie liczyli z dziesięć razy mniej niż fani niemieckiego zespołu. Pod koniec słychać było jednak tylko tych naszych; Niemcy, widząc co się dzieje, zupełnie zamilkli. Piękny moment. Takie uczucie towarzyszyło mi też w wygrywanych meczach eliminacji do Mistrzostw Świata w 2006 roku, czy Mistrzostw Europy w 2008 roku. Pamiętam zwycięskie bramki zdobywane w Rosji. Poza tym, samo środowisko piłkarskie to świetna grupa ludzi. Piłkarska szatnia jest specyficznym miejscem. Szczególnie w Wiśle. Pełno w niej żartów, szyderki, dystansu do siebie. Tego wszystkiego później mi brakowało.

- W Rosji rzeczywiście były duże pieniądze?
- Nie przesadzajmy. Ani w Wiśle Kraków, ani w FK Moskwa nie byłem wśród najlepiej opłacanych. Do Wisły przyszedłem po naukę z KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. W Moskwie nie byłem gwiazdą, jaką są napastnicy, którzy zajmują pierwsze miejsca na liście płac. Żyło się dobrze, ale miasto było dla mnie zbyt duże. Odległości, które musiałem pokonać, były ogromne, do tego ciągłe korki na drogach. Wyjazd na basen pod stolicę zamieniał się w całodniową wycieczkę. Po cenach w sklepach w centrum, samochodach przed restauracjami czuło się tam duże pieniądze. Czy poznałem wystawne życie? Nie potrzebuję takiego. Nigdy mnie nie pociągało. Nie musiałem imponować komuś samochodem, ubraniem, czy restauracją, w której zamawiam stolik. Przez pierwsze cztery lata żyłem tam z rodziną. W ostatnim roku, ze względu na to, że syn szedł do szkoły, podjęliśmy wspólnie decyzję z ówczesną żoną, iż wróci z dziećmi do Krakowa. Zostałem w Moskwie sam.

- Jaką ma Pan opinię o Rosjanach?
- W naszym kraju na Rosję patrzymy głównie z perspektywy polityki. Ja poznałem zwykłych Rosjan oraz tych związanych z piłką - i mam o nich dobre zdanie. Najbardziej podobało mi się, że dane komuś słowo ma tam tak duże znaczenie. W Polsce, w środowisku krakowskim, które zaobserwowałem, ludzie dużo deklarowali, obiecywali; rozdźwięk między tym, co mówili a robili był wielki. W Rosji jest bardziej honorowo, słowo jest cenniejsze. Jak się coś powie, to nie trzeba tego zapisywać. Ludzie są tam odpowiedzialni za to, co mówią. Więcej znam takich tam niż w Polsce. I nie jest to związane z posiadaniem pieniędzy.

- Teraz na stałe zadomowił się Pan w Krakowie. Czym się Pan zajmuje na co dzień?
- Cały czas futbolem. Od połowy 2012 roku pracuję w krakowskiej Akademii Piłkarskiej 21, która współpracuje z Wisłą. Trenuję trampkarzy. W tym roku skończyłem kurs UEFA A Elite Youth dający najwyższą z możliwych licencji do pracy z młodzieżą, a niedawno kurs edukatorów PZPN. Zdobyłem uprawnienia, dzięki którym mogę brać udział w kształceniu trenerów, prowadzić praktykę i wykłady - jest to dla mnie duże wyróżnienie i odpowiedzialność. Najbardziej fascynuje mnie jednak praca trenera. Założyłem sobie, że najlepsza droga to iść od dołu w górę, przejść wszystkie trenerskie szczeble, aż do szkoleniowca kadry młodzieżowej.

- Później trener drużyny ligowej seniorów, a na końcu reprezentacji?
- Najpierw dobrze byłoby zostać asystentem doświadczonego trenera seniorów. To jest zarys planów, ale w życiu bywa różnie. Wiem o tym dobrze.

- Co Pan przekazuje podczas zajęć młodym piłkarzom?
- Najważniejsze, aby mieli świadomość tego, po co to robią oraz tego, że sam trening nie wystarczy. Trzeba „spać z piłką”, oglądać mecze, podpatrywać najlepszych, prowadzić odpowiedni styl życia.

- Nie można się objadać hamburgerami i pić coli?
- Odżywianie jest bardzo ważne. Kiedyś młodzież była silniejsza fizycznie, bo mieliśmy inną żywność. Naturalną, swojską. Obecnie chłopcy przychodzący do akademii mają niższy poziom ogólnej sprawności, niż wtedy, kiedy ja zaczynałem. Nie chodzi tylko o podstawy, jakie daje szkoła. Wiadomo, jak teraz jest: można grać w piłkę nożną czy tenisa, ale w fotelu przed telewizorem.
Gdy byłem mały, wychodziłem codziennie przed blok pograć w piłkę, siatkówkę, czy tenisa stołowego. Bardzo ważne jest, aby do 10. roku życia próbować różnych sportów, wszechstronnie się rozwijać, budować koordynację. Miałem taki okres, że trenowałem judo, boks, taekwondo. Sprawdzałem się we wszystkim, co się dało. Piłka nożna była jednak najważniejsza. Dla dziecka to zawsze wielka frajda, kiedy może pobiegać za piłką. To jednak nie oznacza, że ktoś zostanie zawodowym piłkarzem. Niektórzy rodzice przywożą swoich synów na treningi z takim nastawieniem. Niczego nie można robić na siłę.

- A Pan jak się sprawdza w roli ojca?
- Przede wszystkim chciałbym mieć więcej okazji, żeby się w tej roli spełniać. Na pewno nie chcę być tatą, który jest tylko portfelem, istnieje wyłącznie po to, by płacić alimenty. To nie może być jedyny element ojcostwa. W tym wszystkim bardzo ważna jest też rola drugiego z rodziców; na ile będzie wspierał albo zniechęcał do kontaktu z ojcem.

- Jest Pan szczęśliwy?
- Mogę powiedzieć, że tak. Mam bliską mi osobę. Prawie wszystko dobrze mi się układa, zarówno jeżeli chodzi o sprawy osobiste, zdrowie, jak również życie zawodowe. To jest dla mnie dobry okres. Cieszę się, że kiedy chcę, to mogę pójść normalnie pograć w piłkę.

***

Mariusz Jop. Urodził się 3 sierpnia 1978 w Ostrowcu Świętokrzyskim. Wystąpił w 27 meczach reprezentacji Polski, w tym w mistrzostwach świata w 2006 r. i mistrzostwach Europy w 2008 r. Karierę zaczynał w KSZO Ostrowiec. W latach 1999-2004 był zawodnikiem Wisły Kraków (z rocznym wypożyczeniem do Widzewa Łódź). Później przez pięć lat grał w FK Moskwa. Z Rosji wrócił na rok do Wisły. Na koniec przez rok grał w Górniku Zabrze. Z Wisłą trzykrotnie wywalczył mistrzostwo Polski (2001, 2003, 2004) oraz dwukrotnie zdobył Puchar Polski (2002, 2003). Został pierwszym Polakiem, który zdobył bramkę w lidze rosyjskiej. Obecnie jest trenerem młodzieży. Ma dwójkę dzieci: 15-letniego syna i 13-letnią córkę

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski