Rafał Stanowski: FILMOMAN
O tak wielkiej postaci opowiada się wyjątkowo niewygodnie. Wszyscy bowiem mają już jakiś obraz Marleya, jego muzyki, związków z religią rasta, kontekstów politycznych czy społecznych. Macdonald musiał więc wytyczać drogę w morzu rozmaitych informacji zalewających eter, wykuć na nowo spiżową figurę, którą uformowała popkultura. Największy błąd filmowców dokumentujących losy wielkiej postaci polega na tym, że zatrzymują się na tym, co zewnętrzne. Na pokrywającym rzeźbę kurzu, na narosłych przez lata interpretacjach. Nie docierają do głębi, do sedna materii, lecz poprzestają na dotknięciu. Obracają się pośród interpretacji, zamiast samemu zredefiniować wielki charakter. Stąd tak wiele nieudolnych, także w naszym kinie (ale nie tylko), elegii ku czci i chwale. Elegii, które zamiast podnosić omawianą postać do należnej jej rangi, upraszczają i trywializują temat.
Kevin Macdonald tych raf uniknął. Nie jest bowiem filmowcem znikąd. Ten znakomity szkocki twórca błysnął już cenionymi dokumentami. Najlepszy z nich, „One Day in September”, otrzymał Oscara. Macdonald tworzy również filmy fabularne, też z międzynarodowym sukcesem. Jest autorem dwóch głośnych tytułów, „Czekając na Joe” (nagroda BAFTA, czyli brytyjski Oscar) oraz „Ostatniego króla Szkocji” (nagroda Oscara dla aktora Foresta Whitakera).
Macdonald oddaje głos tym, którzy osobiście znali Marleya. Jego rodzinie, przyjaciołom, współpracownikom. Maluje portret wielkiego artysty, wykorzystując realistyczne kolory. Każda z setek nagranych wypowiedzi, następnie starannie wyselekcjonowanych, dorzuca element do skomplikowanej mozaiki. Marley nie był bowiem człowiekiem jednowymiarowym. Pochodził z biednej, jamajskiej rodziny. Muzyka okazała się dla niego trampoliną, dzięki której wyrwał się z getta. Ale mentalnie zawsze pozostał człowiekiem stamtąd, z niewielkiego, nękanego wewnętrznymi konfliktami kraju, który wciąż pozostaje na marginesie cywilizacji. Kraju, który rozpoznajemy głównie dzięki szybkim biegaczom oraz muzyce reggae, którą spopularyzował właśnie Marley.
Jego historię, pełną zakrętów, także w życiu osobistym, wreszcie naznaczoną tragedią i śmiercią, ogląda się z zapartym tchem. Trochę niczym film fabularny. Macdonald nie serwuje nam wyliczanki przemawiających twarzy, wplata w montaż fragmenty dokumentalnych nagrań, używa języka filmu beletrystycznego. Biografia muzyka została dogłębnie prześwietlona, chylę czoła przed niezwykle dokładnym researchem, którego musieli dokonać twórcy. Ten film powstawał przez wiele lat, Macdonald z cierpliwością benedyktyna zbierał dokumenty, nagrywał, docierał do serca swojego bohatera.
Gdyby muzyk doczekał premiery tego filmu, byłby z pewnością szczęśliwy. Macdonald realizuje w swojej sztuce wszystkie postulaty twórcy „No Woman, No Cry”. Tworzy piękną, przejmującą melodię, która ani przez chwilę nie ociera się o tandetność czy kicz. Porywa serca tak samo jak utwory śpiewane przez Boba Marleya.
Fot. Best Film
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?