Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mars zaczeka

Redakcja
W kilka lat po ostatnim rejsie promu wyruszy w kosmos "Orion", który pozwoli Amerykanom nie tylko zachować łączność z ISS, ale też założyć bazę na Księżycu i odbyć pierwszą podróż na Marsa

Kosmiczny stwór pustoszy wnętrze statku. Młoda astronautka, jedyna ocalała z załogi, rozpaczliwie szuka broni. Napięcie sięga zenitu. "Obcego" ogląda się inaczej 350 kilometrów nad Ziemią, w 19-tonowej kapsule o długości 13 i średnicy nieco ponad 4 metrów. W stanie nieważkości, przy 120 stopniach w Słońcu i minus 150 w cieniu (całe szczęście - na zewnątrz).
Rozbudowywana z mozołem, kosztem wielu miliardów dolarów (już ponad stu), ISS - Międzynarodowa Stacja Kosmiczna - zwana przez złośliwców "komiczną" - pędzi z prędkością niemal 27,7 tys. km na godzinę, okrążając Ziemię prawie 16 razy na dobę. Trójka kosmonautów (po katastrofie promu Columbia przez długi czas było ich dwóch) co trzy kwadranse podziwia efektowne wschody i zachody Słońca. I nie może się nudzić. Sporo czasu zajmuje im naprawianie usterek i ratowanie (własnego) życia.
Wspomniani złośliwcy twierdzą, że nie trzeba żadnych "Obcych" - wystarczy człowiek, omylny i niefrasobliwy, by ISS przemieniła się w jeden z wielu tysięcy złomów porzuconych przez Ziemian w przestrzeni kosmicznej. Omylny człowiek może spowodować, że na dobre padną sterujące stacją rosyjskie i niemieckie komputery (a szwankują od początku), że posłuszeństwa odmówią amerykańskie wahadłowce, statki przyprawiające ludzkość o palpitację serca każdym swoim startem (i lądowaniem), że jakiś przeoczony meteoroid z impetem uderzy w stację... Teoretycznie ISS potrafi się przed tym bronić - pod warunkiem, że... działają komputery i stacja jest sterowna. Trzy tygodnie temu pomagał jej swymi silnikami, szczęśliwie akurat przycumowany, Atlanis - prom, który na początku października świętował będzie swe 22. urodziny (a więc starszy niż auta sprowadzane przez Polaków).
Twórcy ISS - Amerykanie, Kanadyjczycy, Rosjanie, Brazylijczycy, Japończycy, Europejczycy z ESA (Europejskiej Agencji Kosmicznej) - odrzucają kasandryczne przepowiednie. I roztaczają przez ludzkością wizję podboju kosmosu: za kilka lat ukończymy ISS, przed rokiem 2020 - powstanie pierwsza baza na Księżycu, a może (jak twierdzą Rosjanie) - odbędziemy wymarzoną załogową misję na Marsa? Bo - mimo wpadek promów i samej ISS - jesteśmy już na to technicznie gotowi.

Słuchamy country, łatamy dziury

Z ustaleniem prawdy jest pewien problem. Do opinii publicznej dociera zazwyczaj to, co NASA (Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej USA) chce pokazać. A więc wszystko, co służy promocji kosmicznych wypraw. To oczywiste: promocja zwiększa społeczną akceptację, a ta jest niezbędna, aby uzyskać kolejne miliardy - nie na walkę z prozaicznym głodem, ale na romantyczną eksplorację wszechświata.
Do opinii publicznej przedostaje się również to, czego NASA (a także ESA itp.) pokazywać nie chce. Informacja o katastrofach, zagrożeniach, usterkach promów, problemach ISS... W efekcie przeciętny odbiorca otrzymuje skrajnie sprzeczne obrazki z kosmosu.
Jest wśród nich widok radosnej twarzy Dennisa Tito, amerykańskiego krezusa, który - za 20 milionów dolarów - został "pierwszym w historii kosmicznym turystą" (osiem dni na orbicie i wizyta w ISS); jest roześmiana (choć nieco przestraszona) buzia Jekatieriny Dimitriew, która niespełna cztery lata temu wzięła ślub z przebywającym w międzynarodowej stacji Jurijem Malenczenko; są relacje kosmicznych weteranów: "W porównaniu z Mirem, na którym było 30 stopni, na ISS jest miło - 21... Przyjemność sprawia nam jedzenie, Michael zaserwował świetny stek z grilla, z kukurydzą. Między kosmicznymi spacerami słuchamy country... Dvd ogląda się najlepiej w czasie joggingu... Carl ma keyboard i na nim gra... Chcemy rzucić piłeczką przez całą długość stacji, ale jeszcze nam się to nie udało.".
Ale są i relacje odmienne:
"28 stycznia 1986 roku w czasie startu - odbywającego swą 10 misję - promu kosmicznego "Challenger" doszło do tragedii: w 59. sekundzie lotu przez przepaloną uszczelkę między segmentami prawej rakiety bocznej zaczął się wydostawać płomień. Wypalił otwór w ścianie głównego zbiornika wodoru. W 73. sekundzie doprowadziło to do wybuchu. Zginęła cała siedmioosobowa załoga."
"1 lutego 2003 roku o 14.15 prom Columbia rozpoczyna manewr wchodzenia w atmosferę ziemską. W kolejnej półgodzinie przelatuje nad San Francisco, Nevadą, Arizoną, Nowym Meksykiem i Teksasem. O 15.00 ośrodek kontroli lotu traci łączność z wahadłowcem, który miał wylądować na Florydzie 16 minut później. Znajduje się wówczas ponad 60 kilometrów nad ziemią, mknąc sześciokrotnie szybciej niż dźwięk. Nie słychać głosów członków załogi, nie ma żadnych danych telemetrycznych. Chwilę później okazuje się, że wahadłowiec rozpadł się, przelatując nad Teksasem. Nie przeżył nikt z 7 członków załogi. Przyczyną katastrofy był kawałek pianki izolacyjnej, który w czasie startu oderwał się od zbiornika głównego i uderzył w skrzydło wahadłowca. W czasie lądowania gorące powietrze przedostało się tamtędy przez osłonę termiczną."
Szeroko opisywane i komentowane w mediach katastrofy wahadłowców powodowały zawieszenie amerykańskich lotów - w obu przypadkach na przeszło dwa lata. W tym czasie naukowcy starali się dokładnie zbadać przyczyny tragedii i wyeliminować zagrożenia. Czy skutecznie?
Sceptycy twierdzą, że nie - i podają wiele przekonujących dowodów. Równie mocne są jednak argumenty przytaczane przez zwolenników podboju kosmosu, którzy utrzymują, że z każdego dramatu wyciągnęliśmy wnioski, podnosząc bezpieczeństwo astronautów na nieosiągalny dotąd poziom.
Po katastrofie Challengera Amerykanie poprawili systemy kontroli stanu technicznego promu przed startem. Nawet najdrobniejsze usterki zaczęły być wykrywane. Nie sprawiło to jednak, że problemy całkowicie znikły: w wielu późniejszych misjach uszkodzenia zauważano już po starcie i trzeba je było łatać w kosmosie. Dotyczy to również ostatniej wyprawy Atlantisa: tuż po jego wejściu na orbitę wykryto niewielkie uszkodzenie pokrywy termicznej. NASA podała zaraz, że "nie zagraża ono w żaden sposób bezpieczeństwu astronautów", ale po tym, co przed blisko czterema laty spotkało Columbię, światowa opinia publiczna pozostaje nieufna. Zwłaszcza że naukowcy już raz się nie popisali - i to w krytycznym momencie.
Specjalna komisja przez dwa lata, kosztem 20 mln dolarów, badała przyczyny tragedii Columbii. Wydawało się, że sprawa została wszechstronnie wyjaśniona, dzięki czemu kolejni astronauci będą mogli czuć się bezpiecznie. Zgodnie z zaleceniami komisji zmieniono organizację NASA, w nieskończoność testowano powłokę zewnętrznego zbiornika paliwa, montowano nowe systemy zabezpieczające i przesuwano kolejne terminy powrotu Amerykanów do lotów (program "Return to Flight"). Mimo to "całkowicie bezpieczny" prom Discovery, który w lipcu 2005 (po 2,5 roku przerwy) wzbił się w przestworza, znowu napędził strachu całemu światu.
Jeszcze przed startem plastykowa listwa, która oderwała się z jednego z okienek, uszkodziła płytkę izolacyjną z tyłu promu. Usterkę szybko naprawiono i następnego dnia wahadłowiec oderwał się od ziemi. Niedługo potem okazało się, że powłoka jest uszkodzona - świat wpadł w histerię, gdyż, jak donosiły media, podobny feler był przyczyną tragedii Columbii. Ostatecznie Discovery wylądował bez problemów - załoga naprawiła go w przestrzeni kosmicznej. Mimo to NASA wstrzymała lot gotowego do startu Atlantisa i po raz kolejny zamroziła program misji - tym razem na blisko rok.
Po tej przerwie pierwszym wahadłowcem wysłanym na orbitę (w lipcu 2006) był znów Discovery (rocznik 1984) - najstarszy po rozbitkach - Columbii (81) i Challengerze (83) prom amerykańskiej floty; pierwszy, Enterprise (77), nigdy nie poleciał w kosmos i stoi w muzeum; grono czynnych - Discovery i Atlantisa (rocznik '85) uzupełnia "młody" - Endevour (92).
W zeszłym roku odbyły się jeszcze dwa loty (Atlantisa we wrześniu i Discovery w grudniu), w tym roku był tylko jeden - a planowane są jeszcze trzy.

Ostatni prom

Po co w ogóle latają wysłużone statki? Jest to ściśle związane z rozbudową Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, która składa się na razie z 6 modułów, a docelowo ma ich mieć 16. Elementy stacji, wyposażenie i zaopatrzenie wożą - oprócz rosyjskich Sojuzów, Protonów i Progressów - właśnie promy.
Tak naprawdę ich dni są już policzone. Dosłownie. Oprócz wspomnianych misji tegorocznych, NASA zaplanowała jeszcze pięć w roku przyszłym, cztery w 2009 i trzy - w 2010. Ostatni lot wahadłowca (numer 133) - ma to być Endevour - w drugiej połowie 2010 zakończy blisko 30-letnią erę promów rozpoczętą dziewiczym lotem (12 kwietnia 1981 roku).
Wahadłowce okazały się o wiele kosztowniejsze niż planowano, w praktyce - droższe niż jednorazówki. To paradoks, bo w założeniu miały to być najtańsze statki w historii - koszty produkcji miały się latami amortyzować dzięki wielokrotnemu użyciu: jeden statek obliczono na ok. 100 lotów.
To, że koszty mogą być... kosmiczne, Amerykanie wiedzieli już w latach 60., kiedy ruszyły prace koncepcyjne (zarzucone wkrótce z powodów finansowych). Największą trudność stanowiło zapewnienie bezpieczeństwa załodze - w statku jednorazowym jest to o wiele prostsze i tańsze. W końcu naukowcy i decydenci zawarli kompromis: tak naprawdę nie cały wahadłowiec jest wielorazowy, mówiąc najogólniej: na Ziemię wraca jakieś dwie trzecie tego, co startuje. Zapewnienie bezpiecznego powrotu owym "dwóm trzecim" (wraz z załogą) kosztuje krocie. Równie wysokie są nakłady na ciągłe unowocześnianie statków, bo technika idzie naprzód w niebywałym tempie (nawet domowe komputery są dzisiaj kilkaset razy szybsze i mocniejsze niż naście lat temu). Oznacza to kilka miliardów dolarów rocznie na podtrzymanie programu lotów.
Zwolennicy promów przekonują, że dzięki rozwojowi techniki oraz wnioskom wyciągniętym z dwóch katastrof, wahadłowce są dziś bardzo bezpieczne. Przecież powłoki Discovery i Atlantisa udało się naprawić w kosmosie właśnie dzięki badaniom i testom po tragedii. Wymyślono pewne rozwiązania i one się sprawdziły. Poza tym podróże promami są bezpieczniejsze niż przejażdżka polskimi drogami. Na 117 lotów, 2 zakończyły się katastrofą. To mniej niż 2 proc. Zginęło 14 astronautów (w całym amerykańskim programie kosmicznym - 17, licząc załogę Apollo 1). Tylu ludzi ginie na polskich drogach każdego dnia...
Amerykański program wahadłowców obciążają zatem nie tyle katastrofy i ofiary (w Rosji jest to liczba ciemna, zapewne - wyższa), co - nomen omen - astronomiczne koszty. Promy kosztowały dotąd grubo ponad 150 mld dolarów (!). Niektórzy twierdzą wprawdzie, że dzięki konstruowaniu wahadłowców udało się wynaleźć urządzenia, systemy itp. warte wielokrotnie więcej, ale w ogłoszonym trzy lata temu programie rozwoju amerykańskiej astronautyki prezydent George Bush uznał, że pora zastąpić promy czymś nowocześniejszym i efektywniejszym.
Najprawdopodobniej w dwa-trzy lata po ostatnim wahadłowcu wyruszy w kosmos pierwszy Orion, który pozwoli Amerykanom nie tylko zachować łączność z ISS, ale i powrócić na Księżyc, założyć tam bazę (do 2020 roku) i odbyć pierwszą podróż na Marsa.

Dziecko Mira i Apolla

Na razie promy latają, bo Amerykanie nie chcą mieć zbyt dużej przerwy (nim Orion będzie gotów), a poza tym - wahadłowce mają po prostu duży udźwig: potrafią jednorazowo zanieść na orbitę blisko 29 ton, a rosyjskie rakiety o jedną trzecią mniej. To ważne dla ISS: zdecydowana większość już odbytych, bądź planowanych lotów promów wiąże się właśnie z rozbudową stacji, dostarczaniem modułów i innych elementów (baterie słoneczne, fragmenty konstrukcji). Budowa ISS wymaga też licznych spacerów w przestrzeni kosmicznej - większość z nich bazowała dotąd i bazuje na amerykańskich promach.
Część owych spacerów wiąże się z koniecznością usuwania trapiących stację usterek. W czasie ostatniej misji Atlantisa głośno było o całej serii niefortunnych zdarzeń. Najpierw poszła w świat informacja, że maleńki meteoroid zrobił dziurę w jednym z modułów stacji (wcześniej podobne uszkodzenia zaobserwowano jedynie w bateriach słonecznych). Nazajutrz włączył się alarm przeciwpożarowy (okazał się fałszywy). Potem członkowie załogi Atlantisa chcieli naprawić uszkodzoną powłokę promu, ale wysiadł rosyjski system komputerowy, co wyłączyło silniczki stabilizujące stację. Rolę stabilizatora przejął wahadłowiec. Rosjanie naprawili usterkę po dwóch dniach - i o tyle przedłużona została misja promu.
Kiedy to wszystko się działo, ISS przelatywała akurat nad Polską - astronomiczne portale doradzały laikom, jak zobaczyć stację gołym okiem. Polacy z zaciekawieniem patrzyli w niebo. Obaw nie kryła jedynie przebywająca w Krakowie Australijka. Nie bez przyczyny.
11 lipca 1979 r. w atmosferze ziemskiej spłonęła amerykańska stacja kosmiczna - Skylab (opuszczona przez ostatnią załogę 5,5 roku wcześniej). Jej orbita z powodu aktywności Słońca od ponad dwóch lat niepokojąco się obniżała - Amerykanie nie mogli jej podnieść, bo mieli przerwę w lotach (po zakończeniu programu Apollo, przed startem pierwszych promów). Stacja spadła na Ziemię. Konkretnie: zachodnią część Australii, słabo zaludnioną. Zginęła krowa.
Kolejna ofiara kosmicznych ambicji człowieka.
PS Korzystałem m.in. z materiałów NASA i ESA oraz Astronews
ZBIGNIEW BARTUŚ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski