Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marzenia o polskim sodrocku na emigracji w Chicago

Józef Olchawa
Pamięta tę olbrzymią dzieżę, w której wyrabiała ciasto i wielką jak tarcza słoneczna, drewnianą łopatę do wsadzania chleba do pieca.
Pamięta tę olbrzymią dzieżę, w której wyrabiała ciasto i wielką jak tarcza słoneczna, drewnianą łopatę do wsadzania chleba do pieca. fot. Mariusz Kapal
Konkurs. Józef Olchawa to już ostatni autor tekstu, który został wyróżniony w konkursie pt. "Opowieść o chlebie", zorganizowanym przez piekarnię Buczek i redakcję "Dziennika Polskiego". Publikowane prace wybraliśmy z ponad 300, które zostały do nas przysłane.

Zatrzymał swoją potężną ciężarówkę na przydrożnym parkingu wśród lasów Wisconsin. Znał tę trasę doskonale, ponieważ wielokrotnie woził towary ze Stanów Zjednoczonych do Kanady, a nawet na Alaskę.

Jest późny wiosenny wieczór. Otworzył termos, wypił kilka łyków herbaty, przygotował pościel. Obok w kilku ciężarówkach odpoczywali już inni kierowcy. Zasypiał.

Maleńka wioska w Małopolsce zagubiona wśród pól, lasów i łąk. Wczesne upalne lato, wokół skrzeczy siermiężna gierkowska rzeczywistość, ale nie w sercu czupurnego nastolatka. Pasie krowę na polnej drodze wśród łanów zboża.

Ten widok go fascynuje - lekki wiatr przebiega wśród dojrzewających kłosów, lekko je przygina, tworząc miękkie fale. Nad łanami unosi się delikatna chmurka pyłu kwiatowego i osiada na grzywach pulsującego żyta.

Zadziera głowę i szuka w niebiańskich przestrzeniach niewidocznego skowronka, który wyśpiewuje swoje trele zawieszony gdzieś między nim a słońcem.

Jest coś magicznego w tej chwili gorącego południa, nagle skowronek jak kamień spada z nieba, przez chwilę trwa cisza przerywana popiskiwaniem czajek. Krowa szarpie postronek.

Skończył dwadzieścia pięć lat, gdy postanowił wyjechać do Ameryki. Wtedy wszyscy wyjeżdżali, a ci, co wracali, przywozili duże pieniądze, budowali duże obrzydliwe domy w kształcie klocków, kupowali duże fiaty, wzbudzając dużą zazdrość miejscowych i duże nadzieje.

Matka płakała, że go więcej nie zobaczy, ojciec kilka lat wcześniej zginął w wypadku samochodowym, a starsza siostra wyszła za mąż i zamieszkała na drugim końcu Polski.

Wyjechał też, bo w rodzinie pielęgnowano mit Ameryki. Na początku XX wieku popłynęły tam trzy siostry jego babki. Najpierw pracowały na roli, potem ich mężowie w znoju wykuwali American Dream w gorących, roziskrzonych stalowniach i spływających rzekami krwi rzeźniach Wietrznego Miasta.

Rodziły się dzieci, ale jedna z ciotek pozostała panną i przez wiele lat słała paczki do Polski, przetrzebiane przez komunistyczne służby. Po latach spotkał tę zasuszoną staruszkę, która urodziła się już na obczyźnie.

Mówiła piękną gwarową polszczyzną, bo język ten od stu lat zakrzepł w ich umysłach jak galareta w konserwie i brzmiał w jego uszach jak najpiękniejsza i znana melodia.

Przez kilka lat pracował na dachach Chicago i okolicy. Wymieniał pokrycia z papy wycinanej w kształcie dachówek. Doszedł do dużej wprawy w pracy na wysokościach i "bił najwięcej szingli" - jak mawiali pracujący z nim rodacy. Owocem nieformalnego związku z Polką, góralką, była córeczka.

Jego "kobietki" - jak je nazywał, po długich i bezskutecznych namowach do powrotu, widząc, że nic nie wskórają, mimo jego protestów, wróciły do rodzinnej wsi obok Nowego Targu.

- Wrócę! Na pewno wrócę! Jeszcze tylko rok, dwa i wrócę. Zarobię tylko na większy dom i większy samochód - zapewnił, żegnając je na lotnisku w Chicago.

Musiał z bólem zaakceptować tę decyzję, bo kochał je miłością pierwszą i nieskalaną.Nie zapomniał jednak o nich i co miesiąc wysyłał do Polski pieniądze, a córce założył konto.

Potem zrezygnował z tej pracy. W Polsce zdobył wszystkie uprawnienia kierowcy zawodowego, tutaj zaś dopełnił niezbędnych formalności i szybko znalazł zatrudnienie w wielkiej amerykańsko-kanadyjskiej korporacji transportowej. Mijały lata.
Przebudził się, bo podjechał kolejny kierowca i parkował obok niego. Przewrócił się na drugi bok i znów miękko wracał do dzieciństwa...

Niedzielny letni poranek. Ojciec rozrabia mydło do golenia i pędzlem rozprowadza je po szczeciniastej twarzy. Przegląda się w małym lusterku na drucianej podpórce postawionym na kuchennym stole. Łazienki mieli wtedy tylko "amerykony", chociaż powoli jego rodzina już była za takich uważana. Obok spokojnie leży już rozłożona brzytwa, złowrogo błyskając w świetle słońca zaglądającego przez okno. On stoi z tyłu przerażająco ciekawy i chłonie rzeczywistość.

Ojciec, jak jakiś guru, mistrz ceremonii, sięga po to narzędzie i na twardej, poczerniałej i popękanej dłoni jak najczulej pieści jej ostrze jakby ją ostrząc, następnie wygładza na pasku od spodni, z chrzęstem zbiera z twarzy zarost zatopiony w pianie i wyciera w starą gazetę.

On z tyłu robi głupie miny, które ojciec widzi w lusterku i uśmiecha się, potem spina nogawki spinaczami do prania i odświeżony jedzie na rowerze do kościoła na sumę.

W niedzielne popołudnie szedł czasami z ojcem w pole. On urywał jeden, dwa kłosy i gniótł w twardych dłoniach, dmuchał, a gdy zostawało samo ziarno, próbował je, przegryzając i uśmiechał się, co było rzadkim widokiem.

- Będzie dobry urodzaj, zboże się nie wyłożyło i ziarno jest pełne - mówił niby to do niego, a on cieszył się, bo ojciec się cieszył.

Tak go zapamiętał.

A matka? Zadziorna i znająca swoją wartość. W bojaźni i rękawicach pisała wtedy protesty do "warszawki", do komitetu jedynie słusznej partii, bo chociaż była prostą kobietą, to nie zagradzała się na rzeczywistość za oknami.

Piekła za to wspaniale. Pamięta tę olbrzymią dzieżę, w której wyrabiała ciasto i wielką jak tarcza słoneczna, drewnianą łopatę do wsadzania chleba do pieca.

On małym paluszkiem robił dziurkę na środku już ukształtowanego na niej bochna. Buchał parą i dymem gorący piec, z którego wyciągała brązowe, okrągłe chrupiące chleby.

W dzieży zawsze zostawało trochę ciasta i z niego piekła maleńki bochenek - "sodrocek" i jeszcze zostawało na płaski podpłomyk pocięty z wierzchu na kwadraty i posypany cukrem. Lubił go jeść, popijając mlekiem.

Dźwięczało coś w jego głowie i w półśnie pomyślał, że to ptaki w lesie Wisconsin, ale dźwięk był coraz bardziej natarczywy i nieznośny. Powoli wracał do rzeczywistości, a coś grało obok niego.

Telefon! - Tatusiu! Postanowiłyśmy z babcią i mamą przyjechać do ciebie, bo chyba nie wiesz, ale ten wujek, który mieszkał w South Chicago zmarł, a wcześniej przepisał nam spory spadek i musimy załatwić formalności. Gdy już pokażemy babci Amerykę, wrócimy do Polski. Nie musisz się już o nic martwić, na wszystko nas stać - szczebiotała do słuchawki jego córka.
- Czy chciałbyś coś z Polski?

Pomilczał chwilę oszołomiony głosem córki, której nie słyszał tak długo, ścisnęło mu serce, zapociły oczy, rozedrgały dłonie i wróciły chwile sprzed lat w domu rodzinnym. Płakał.

- Halo! halo! Jesteś tam tatusiu?!
- Jestem, jestem. Chciałbym, żeby babcia przywiozła mi sodrocek.
- Nie wiem, co to jest tatusiu, o co ci chodzi?
- Babcia ci wytłumaczy.

Witał je na lotnisku w Chicago. Nie wiedział, na którą z kobiet swojego życia spojrzeć dłużej. Jego partnerka w dalszym ciągu młoda i atrakcyjna jak kiedyś, córka jak objawienie, anioł, już nie dziecko, ale zjawiskowo piękna młoda dziewczyna.
- A gdzie babcia? - zapytał.

- Stoi tam w kąciku, bo się boi wszystkiego tatusiu i boi się ciebie - odpowiedziała córka.
- Dlaczego na Boga mnie się boi?!
- Bo nie upiekła ci ... tego ... nooo ... sodrocka.
Podszedł do niej, ona w chuścinie na głowie, "tybetce" jak ją nazywała, układała gorączkowo w myślach odpowiedź. Przytulił ją mocno - drżała ...

- Synku! Nie przywiozłam ci sodrocka, bo już nie piekę chleba, ręce jakieś nie te i sił brak, dzieża się rozeschła i rozleciała, ale mam dla ciebie taki chleb, jaki jadłeś kiedyś w naszym domu, z naszego pieca. Znam go dobrze i kupiłam go dla ciebie w Krakowie przed wylotem.

Wyjęła z torby niewielki zgrabny bochenek i nakreśliła na nim znak krzyża. Na opakowaniu był kłos wpisany w nazwę "Buczek". Oderwał piętkę, spróbował, potem kolejny kęs.

Wróciły falujące, błogie przestrzenie zagonów zbożowych z dzieciństwa i kłosy chylące się od ciężaru ziarna.

- Chleb nasz powszedni przywiozłaś mi mamo i twoje serce w nim zapieczone. Przywiozłaś mi Norwida!
- Jakiego Norwida? - spytała zakłopotana.
- Nieważne. Dziękuję, że jesteś i że nasz chleb jest z nami.
Łkała cichutko i zbierała okruszynki po zimnej posadzce, żeby żadna się nie zmarnowała...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski