18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Matka Polka i synowski dług

Redakcja
BT
BT
Pracownicy kilkunastu krakowskich banków doskonale znają Marię. 79-letnia rencistka porusza się o kulach, z trudem łapie oddech, ale gdy już siądzie w fotelu i nieco odpocznie, uśmiecha się promiennie i dobrotliwie. Prosi o pożyczki: 5, 7, 10 tysięcy złotych. Wszystkie spłaca w terminie. Obecnie jest to co miesiąc: 221 zł i 50 gr w Eurobanku, 199 zł i 15 gr w PKO BP, 99 zł i 99 gr w SKOK-u.

BT

Spłaci zaległe składki i kary, jeśli będzie oddawać ZUS-owi całą rentę przez 25 lat

Ciężko wysupłać takie kwoty przy 1180 zł renty, 300 zł czynszu i stuzłotowych wydatkach na leki, więc kiedy już naprawdę się nie da, Maria kuśtyka do kolejnego pożyczkodawcy. Bankowcy dają jej pieniądze chętnie, bo ma stałe źródło dochodu i jest solidna. Nikt nie zna przy tym jej historii, ani tym bardziej powodu, dla którego starsza kobieta tyle pożycza - i będzie pożyczać.

Aż do śmierci.

Przez ostatnich dziesięć lat wszystkie zaoszczędzone z mizernej renty oraz pożyczone od banków pieniądze Maria zaniosła lub wysłała przelewem do krakowskiego Urzędu Skarbowego. Spłaciła w ten sposób kilkanaście tysięcy złotych zaległych podatków.

Uregulowała jednocześnie wszystkie należności wobec prywatnych wierzycieli: przyjaciół, znajomych, kontrahentów. Został ostatni, ale najpotężniejszy, dług - wobec Zakładu Ubezpieczeń Społecznych: ponad 80 tys. zł zaległych składek i ok. 200 tys. zł karnych odsetek.

ZUS, przywołując twarde przepisy, odmawia umorzenia odsetek i rozbicia należności na raty. Żąda jednorazowego spłacenia większości długu. Maria tyle nie ma, więc zadłużenie rośnie. By to powstrzymać, od września zeszłego roku rencistka z własnej inicjatywy wpłaca co miesiąc na konto ZUS-u tysiąc złotych. Wzięła na to kolejną pożyczkę w banku. Starczy w sumie na osiem wpłat. Do marca 2012 roku.

By oddać ZUS-owi całe 300 tysięcy złotych, inwalidka musiałaby wpłacać tysiąc złotych miesięcznie przez kolejne ćwierć wieku - i to pod warunkiem że ubezpieczyciel przestanie naliczać karne odsetki. A - jak wynika z przepisów - nie wolno mu tego zrobić.

Dla pełnej jasności: tak naprawdę nie są to długi Marii, tylko syna inwalidki, 57-letniego Piotra, który na przełomie wieków prowadził w Krakowie wraz z młodszym bratem Romanem niewielki biznes. Firma splajtowała, Piotr popadł w depresję.

- Po wszystkim żona od syna odeszła i tak się załamał, że nawet na moment nie mogłam go zostawić samego w domu w obawie, by się nie zabił - opowiada Maria.

Dziś Piotr mieszka w Wiedniu, pod opieką brata. Próbuje zapomnieć o dramacie. Maria została jego pełnomocniczką przed wszystkimi instytucjami. I próbuje spłacić dług.

- Nie mogę zostawić dziecka w potrzebie - tłumaczy. - Mąż ode mnie odszedł, jak synkowie byli mali. Wychowywałam ich całkiem sama, bez męskiego wzorca. Przez to nie umieją sobie radzić w życiu, więc to wszystko moja wina.

Mąż odszedł od Marii blisko pół wieku temu, kiedy Piotr miał osiem lat, a Roman cztery. Kobieta pracowała w krakowskim zakładzie energetycznym, zarabiała grosze. By jakoś dociągnąć do pierwszego, brała chwilówki, pożyczała drobne sumy od koleżanek i krewnych. Z nerwów i zgryzoty zaczęła chorować. W 1977 roku, po 30 latach pracy, dostała od lekarzy zakaz pracy, musiała przejść na rentę. Groszową, ledwie starczała na nędzną egzystencję.

- Synowie byli już wtedy dorośli, Piotr się ożenił, pracował na państwowym. Jakoś się żyło - Maria nie narzeka.
Lata 80. były dla polskiej gospodarki najczarniejszym okresem: permanentny kryzys, puste sklepy, wieczne kolejki po wszystko. Ale dla Marii to był czas najpiękniejszy. W 1982 poznała Johanna, starszego od siebie o 30 lat wiedeńczyka. Żyli i gospodarzyli razem do jego śmierci w 1990 roku.

Akurat demontowaliśmy komunizm. Wybory czerwcowe, rząd Mazowieckiego, reformy Balcerowicza zmieniły w Polsce wszystko. Dla zwolenników demokratycznych i kapitalistycznych przemian był to gwiezdny czas. Dla Marii koszmar. Została sama, Johann nie pozostawił żadnego majątku, a jeśli nawet coś miał, wszystko zagarnęła czwórka jego austriackich dzieci.

Zakład Romana i Piotra padł. Nie mogli znaleźć nowej pracy, siedzieli bezradni na kuroniówce. W końcu zajęli się tapetowaniem i malowaniem mieszkań.

- Nie mieliśmy telefonu, w ogłoszeniach w gazecie podaliśmy więc grzecznościowy, do sąsiadki. Ona też miała bezrobotnych synów. I ci synowie podbierali robotę moim chłopakom - wspomina rencistka.

W połowie lat 90. spadkobiercy przedwojennych właścicieli odzyskali kamienicę przy Alejach, w której Maria mieszkała z synami w kwaterunkowym lokum po rodzicach. - Nowy gospodarz podniósł czynsz do siedmiuset złotych i opłatę za ogrzewanie też do siedmiuset. To razem o połowę więcej niż moja renta - mówi kobieta. Musiała się wynieść z centrum do klitki koło fabryki na Złocieniu.

Pod koniec lat 90. rynek budowlany ogarnął kryzys i synowie nie mieli zleceń. Roman wyjechał za chlebem do Austrii. Piotr nie wiedział, co robić.

- Od radzenia sobie byłam zawsze ja - tłumaczy Maria. - Nos wytrzeć, portki podciągnąć, w szkole wszystko pozałatwiać, w urzędach, w przychodniach, nawet w wojsku. Nie nauczyłam ich tego. Zawsze brałam wszystko na siebie. Może to błąd, ale nie umiem inaczej.

Z krwi akowca

Maria twierdzi, że to syn przyszedł z pomysłem na "biznes życia". Firmy w Polsce szukały tanich urządzeń: komputerów, faksów, drukarek, kserokopiarek. Piotr zauważył, że ceny używanego sprzętu są w krajach Unii Europejskiej o ponad połowę niższe niż u nas. Czemu na tym nie zarobić?

Wystarczy sprowadzać maszyny poleasingowe, naprawiać je w Polsce, bo fachowcy są u nas o wiele tańsi, a potem dać gwarancję, sprzedać - i dobrze z tego żyć. Na papierze wszystko wyglądało znakomicie. Zyski wydawały się pewne - i spore. W 1998 roku 44-letni wówczas Piotr: pojechał do Austrii po pierwszą partię towaru. Z mamą.

Zachował się prowizoryczny "biznesplan" - pisany ręką Marii. Wśród kilkunastu pozycji w rubryce "koszty" znalazło się m.in.: pięć używanych kserokopiarek (3400 zł), cło (2860 zł), a także części zamienne i serwis (3840 zł), reklama w prasie i wizytówki (1000 zł) oraz transport (700 zł).

Wraz z remontem i wyposażeniem wynajętych na biuro pomieszczeń oraz czynszem koszty miały wynieść na początek blisko 16 tys. zł. Piotr oferował odnowione kserokopiarki z roczną gwarancją za niecałe 2000 zł netto, więc łatwo wyliczyć, że przychód ze sprzedaży sprzętu nie przekroczył za pierwszym razem 10 tys. zł. Ale - wiadomo - to tylko rozruch. Na początku zawsze trzeba zainwestować. Potem miało być tylko lepiej.
Kto konkretnie zainwestował? Maria, bo Piotr i Roman nie mieli ani centa. Na firmę "Używane kserokopiarki na gwarancji" rencistka wyłożyła: 8 tys. zł oszczędności całego życia, tysiąc dolarów odłożonych na koncie w Pierwszym Polsko-Amerykańskim Banku za czasów Johanna (w ciągu dekady ich siła nabywcza zmalała wielokrotnie) oraz 10 tys. złotych odszkodowania za cierpienia ojca, akowca, który był w czasach stalinowskich katowany przez bezpiekę.

Wpadki, podatki i składki

Póki starczyło matczynych pieniędzy, biznes jakoś się kręcił. Piotr (na którego zarejestrowana była firma) płacił w terminie wszystkie podatki i składki na ZUS. Te ostatnie: za siebie (jako przedsiębiorca) i za dwójkę etatowych pracowników, którzy naprawiali importowany sprzęt i prowadzili serwis gwarancyjny.

Schody zaczęły się mniej więcej po roku. Po pierwsze - skończyły się środki Marii. Po drugie - lawinowo rosły koszty, bo kopiarki stale się psuły, a Piotr musiał je naprawiać za darmo w okresie rocznej gwarancji. Po trzecie - zaczął się kryzys finansowy, firmy ograniczyły zakupy i rynek się skurczył. Po czwarte - pojawił się tani nowy sprzęt z Chin i Korei, z trzyletnią gwarancją. Po piąte - i najważniejsze - czy firmie idzie, czy nie idzie, jej właściciel musi regularnie opłacać składki na ZUS. Nie ma przebacz. A Piotr płacić przestał. Nie regulował też na czas podatków od przeprowadzanych transakcji oraz wynagrodzeń pracowników, a to dla aparatu państwa najcięższy z grzechów głównych.

Z dokumentów wynika, że między marcem 1999 roku a lipcem 2001, gdy firma została ostatecznie zlikwidowana, Piotr opłacił składki na ubezpieczenie społeczne (FUS) jedynie za czerwiec 1999 i luty 2000, a na ubezpieczenie zdrowotne (FUZ) - od marca do czerwca oraz za grudzień 1999.

Łączne zaległości z tego okresu (FUS, FUZ oraz Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych) wyniosły 81,5 tys. zł, a karne odsetki i opłaty dodatkowe - ok. 200 tys. zł. Na razie, bo zadłużenie - zgodnie z prawem - stale rośnie, nie podlegając przedawnieniu.

Ksero na złom

Pierwszy do egzekucji zaległości przystąpił urząd skarbowy. Zajął Piotrowi ostatnie kopiarki. Nie pomogły tłumaczenia przedsiębiorcy, że w dobie recesji służą one jako jedyne źródło dochodu - w miejsce sklepu i serwisu powstał bowiem punkt ksero.

Urząd uznał, że dochody z kopiowania dokumentów nie gwarantują spłaty zadłużenia. Zabrał więc cały sprzęt i próbował go sprzedać na licytacji. Za grosze. Bez efektu.

- Dowiedziałam się potem, że po pewnym czasie wszystkie kopiarki poszły na złom - opowiada Maria.

Nie było jak zarabiać, oszczędności się skończyły, a dług w skarbówce i ZUS lawinowo narastał. Piotra zupełnie to załamało. - Chował się bez ojca, jest nadwrażliwy, kruchy psychicznie - opisuje Maria. - Poza tym nie mógł uwierzyć, że państwo, które przez trzy lata zarobiło na jego firmie ze 100 tysięcy złotych na cle i podatkach, zostawiło go samego w tragicznej sytuacji. I ma go gdzieś.
"To pańska wina - mówili Piotrowi kolejni urzędnicy. - Trzeba było wcześniej wyrejestrować firmę!".

- W końcu zamknął się w pokoju z obłędem w oczach - mówi matka, która bała się zostawić go samego w domu. Wysyłała go do psychologa, ale nie chciał się leczyć.

Żona Piotra, która niedługo przed powstaniem firmy "Używane kserokopiarki..." zadbała w sądzie o rozdzielenie wspólności majątkowej, uznała, że długi to nie jej sprawa. Wyjechała z dwójką dzieci do Austrii.

- Zostałam mu tylko ja. Musiałam coś zrobić. Przecież nie mogę zostawić dziecka w potrzebie - tłumaczy Maria.

Jako notarialna pełnomocniczka syna dogadała się ze skarbówką. Podatkowy dług zrestrukturyzowano i rozłożono na raty. Maria spłaciła go z bankowych pożyczek.

W ten sam sposób załatwia problem kredytu, jaki syn zaciągnął na zakup firmowego auta.

- Przed osiemdziesiątką udało mi się to wszystko wyzerować - uśmiecha się rencistka.

Został tylko ZUS.

105 lat w długach

Z ZUS-em jest wielki problem, bo Piotr nie płacił składek nie tylko za siebie, ale i za pracowników. Co gorsza, dotyczy to zarówno części, którą obowiązkowo opłaca pracodawca, jak i tego, co normalnie winien on odprowadzać z pracowniczego wynagrodzenia brutto.

W świetle obowiązujących przepisów w wyjątkowych wypadkach (jak skrajne ubóstwo czy ciężka choroba) ZUS może rozłożyć zadłużenie na raty, a nawet całkowicie je umorzyć. Ubezpieczyciel robi to bardzo niechętnie i arcyrzadko (bo dziura w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych jest przeogromna) - ale robi. Ewentualnemu umorzeniu lub rozłożeniu na raty podlegają jednak wyłącznie składki, które przedsiębiorca miał zapłacić za siebie. Wszystkich pozostałych - czyli należności za ubezpieczenie pracowników - to nie dotyczy.

Piotr musiałby więc najpierw jednorazowo uregulować wszystkie składki "pracownicze", a dopiero wtedy mógłby się ubiegać o rozłożenie na raty, bądź umorzenie "swoich" składek. Sęk w tym, że owe "pracownicze" składki urosły dziś - z powodu karnych odsetek, stanowiących dwie trzecie długu - do ponad 200 tys. zł. Piotr, który wyjechał do Austrii, do brata, uznawszy się za "dożywotniego banitę", nie ma nawet ułamka tej kwoty. Maria, która próbuje go ratować, także.

ZUS wyśledził działkę w Branicach, która w świetle prawa należy się częściowo Piotrowi i Romanowi. To majątek po dziadku ze strony ojca (który porzucił synów, gdy byli mali, a niedługo potem zmarł). Byłaby to jedyna wartościowa rzecz w życiu obu mężczyzn. Byłaby, ale ZUS już tę działkę zajął. Pieniądze z ewentualnej licytacji nie wystarczą na spłatę Piotrowego długu, bo działka nie ma dojazdu. Maria kuśtyka więc po sądach i urzędach próbując załatwić dojazd.

- Przez większość życia ciągnę na pożyczkach - mówi. - Od dziesięciu lat po bankach krążę, swoją drogą - banki solidnie na mnie zarabiają. Jak wezmę pięć tysięcy, muszę im oddać sześć. Państwo też dobrze na nas wyszło. Wszyscy się w sumie nieźle pasą. Mógłby i ZUS. Gdyby znalazł jakąś furtkę w przepisach i rozbił ten dług na raty, to bym go jakoś pospłacała. Moi przodkowie byli długowieczni, ja też miałabym motywację, żeby jeszcze pożyć.

Dla dzieci.

ZBIGNIEW BARTUŚ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski