Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Medal, którego... nie było

Redakcja
Stanęła na olimpijskim podium, wyszkoliła mnóstwo zawodniczek, sędziowała na igrzyskach. Los ponadto bywał jej łaskawy, zwłaszcza w trudnych latach okupacji. Dziś nadal aktywnie działa w Małopolskiej Radzie Olimpijskiej

(NIE) ZAPOMNIANE POSTACI KRAKOWSKIEGO SPORTU. Barbara Ślizowska (Wisła, Wawel) - gimnastyka

To imponujące osiągnięcie, godne odnotowania na sportowych kartach Księgi rekordów Guinnessa. Barbara Ślizowska jest praktycznie siedmiokrotną olimpijką. Ta kolekcja powstała w wyniku dwóch jej startów w igrzyskach, w 1952 r. w Helsinkach i cztery lata później w Melbourne, była też trenerką kadry polskich gimnastyczek w 1964 r. w Tokio i w 1968 r. w Meksyku, sędziną w 1972 r. w Monachium i w 1980 r. w Moskwie. Do tego doszła jeszcze jedna olimpijska przygoda.

W 50-lecie igrzysk w Melbourne Australijski Komitet Olimpijski zorganizował tzw. Złote gody dla uczestników igrzysk sprzed pół wieku... Dzięki finansowemu wsparciu prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego Barbara Ślizowska wzięła udział w swych siódmych igrzyskach. Organizatorzy odtworzyli przebieg igrzysk, znów odbyła się ceremonia otwarcia z zapaleniem znicza olimpijskiego, wciągnięciem flagi na maszt, przysięgami zawodników i sędziów, hymnem olimpijskim. Uroczystości trwały na tym samym obiekcie co 50 lat wcześniej. Między ceremoniami odbywały się spotkania w gronie swoich dyscyplin.

Bajka życia

Podróż w 2006 r. z Krakowa do Melbourne trwała 27 godzin. Natomiast w 1956 r. samolotem czarterowym holenderskich linii KLM ciągnęła się prawie 5 dni, bo musiano tankować po drodze. Trasę lotu: Warszawa, Amsterdam, Rzym, Teheran - gdzie wojsko pod karabinami trzymało polską ekipę przybyłą z "komunistycznego kraju" - Karaczi, Bangkok, Manila na Filipinach, Nowa Gwinea, Port Darwin i Melbourne pani Barbara nazywa "bajką życia". W Australii czekały sportowe emocje i Polonusi. Mieszkali tam bowiem nasi emigranci, wielu kawalerów, z zainteresowaniem kręcili się wokół urodziwych polskich sports-menek, prezentując swe... książeczki czekowe. Jedna z przybyłych zdecydowała się zostać "żoną Australijczyka". Była to Lidia Szczerbińska, gimnastyczka Wisły, mieszka w Melbourne do dzisiaj.

Nasze gimnastyczki zajęły w wieloboju drużynowym 4. miejsce, a w ćwiczeniach z przyborem trzecie. Zwyciężyły Węgierki, drugie miejsce zajęły Szwedki, trzecie Polki wraz z Rosjankami. Ćwiczenia z przyborem były połączeniem gimnastyki sportowej i artystycznej, która nie była wówczas odrębną dyscypliną sportu. Drużyna w gimnastyce liczy 6 zawodniczek, więc na trzecim stopniu podium olimpijskiego panował tłok. "Zremisować" z Rosjankami było dużym osiągnięciem, zwłaszcza w konkurencji wymagającej szkoły baletowej, w której są najlepsze na świecie. W ich drużynie występowała arcymistrzyni gimnastyki Larysa Łatynina, która zdobyła 17 medali, startując w trzech igrzyskach olimpijskich.

- Cieszyłyśmy się z medalu, którego jednak... nie dostałyśmy - wspomina Ślizowska. - Zbliżał się koniec igrzysk, gospodarze nie mieli w zapasie tylu medali. Każdej z ekip wręczyli po jednym medalu dla federacji.

Historia z medalem zakończyła się w latach 70. Dzięki pomysłowości pracownika klubu "Białej Gwiazdy" Janusza Gąsiorka, replika medalu została wykonana na AGH w Krakowie, na podstawie oryginału - brązowego medalu Zbigniewa Pie-trzykowskiego, który w Melbourne zdobył go w boksie.

W dwóch krakowskich klubach

Swoją przygodę ze sportem Barbara Ślizowska rozpoczęła w 1947 r. w Wiśle pod opieką trenerów Ireny i Jerzego Lewickich. Po trzech latach dostała się do kadry narodowej i w wieku 15 lat wzięła udział w MŚ w Bazylei, na których Helena Rakoczy zdobyła 4 złote i 1 brązowy medal, w tym ten najważniejszy w wieloboju. W 1951 r. Ślizowska doznała kontuzji stawu kolanowego, która prześladowała ją do końca kariery. Zakwalifikowała się wprawdzie do IO w Helsinkach, ale po powrocie musiała poddać się poważnej operacji kolana. Rehabilitacja trwała blisko 3 lata.

W tym czasie Helena Rakoczy założyła sekcję w Wawelu i zaproponowała Ślizowskiej pracę. Od 1954 r. do końca kariery sportowej pracowała i startowała w tym klubie. W 1959 r. rozpoczęła pracę w TS Wisła na stanowisku trenera koordynatora. Była szkoleniowcem wybitnym, a jej dorobek imponujący. Jej wychowanki zdobyły od 1959 do 1975 r. 54 medale mistrzostw Polski seniorek - 21 złotych, 19 srebrnych i 14 brązowych. W MP juniorek ponad 100 krążków, w tym 30 złotych. Dla Wisły 7-krotnie zdobywały Puchary Polski, a 5-krotnie zajmowały 2. miejsca. Podopieczne Ślizowskiej wiślaczki Halina Daniec, Wiesława Lech, Łucja Ochmańska i Barbara Zięba startowały na igrzyskach w Meksyku w 1968 r. i zajęły w punktacji drużynowej 10. miejsce. Nie brakowało krakowianek też w mistrzostwach świata i Europy.

Barbara Ślizowska była trenerem kadry narodowej i olimpijskiej przez 12 lat, prowadziła szkolenie w ośrodku olimpijskim w Krakowie. Pracowała społecznie w PZG, była wiceprezesem Komisji Sędziowskiej. Przez 40 lat szkoliła polskie sędziny, sama zdobywała uprawnienia na kursach za granicą. Otrzymała honorowy dyplom Międzynarodowej Federacji FIG, spełniając kryteria sędziowania minimum 10 zawodów najwyższej rangi z oceną pozytywną, jako jedyna Polka odebrała takie wyróżnienie. Po zakończeniu pracy trenerskiej była przez 9 lat kierownikiem Działu Szkolenia w Wiśle. Do dziś działa w ruchu sportowym kobiet i w Małopolskiej Radzie Olimpijskiej.

Wojenne przeżycia

Zanim zaczęły się sportowe i olimpijskie przygody pani Barbary, pierwszy etap życia związany był z niezwykle dramatycznymi okolicznościami. Barbara Wilkówna przyszła na świat w Krakowie, rodzice mieszkali na Dębnikach. Tata grał w piłkę w Garbarni. Potem cała rodzina przeniosła się do Gdyni, Fryderyk Wilk dostał tam pracę na statkach przy konserwacji urządzeń chłodniczych. Potem znalazł zatrudnienie w Warszawie, gdzie zastała ich druga wojna światowa. Przyszła medalistka olimpijska z oblężenia stolicy we wrześniu 1939 roku zapamiętała dramatyczny obraz z ulicy, gdy tłum wygłodniałych mieszkańców wykrawał mięso z dopiero co padłego konia. Kolejne lata okupacji spędziła z rodziną w Warszawie. Mieszkali w nowym, okazałym budynku u zbiegu placu Trzech Krzyży i ulic Prusa oraz Konopnickiej. Gmach postawiło przed wojną włoskie towarzystwo ubezpieczeniowe, a był tak ogromny, że jeszcze mieścił kino "Napoleon", podobno wtedy największe w Europie. Okupanci zajęli dla swych potrzeb ten budynek, wyrzucili Polaków, ale rodzinę Wilków pozostawiono, pan Fryderyk był bowiem tam konserwatorem urządzeń wodnych. Okupanci nie wiedzieli na szczęście, że należał do AK. Niemieccy sąsiedzi nieraz częstowali małą Basię słodyczami, a jedna z niemieckich rodzin proponowała, że adoptuje małą Polkę. Tenże Niemiec zapraszał ojca Basi do siebie, razem po kryjomu słuchali Radia Londyn.
Dopiero sierpień 1944 roku przyniósł wielkie, bolesne zmiany. Rodzina musiała przenieść się do piwnicy w domu przy ulicy Hożej. Ojciec często wychodził, widocznie na rozkazy AK. Wtedy córka zapalała świecę i modliła do fotografii ojca o szczęśliwy powrót. Pewnego razu zaoferowała mamie, że jako najstarsza z trójki dzieci uda się do ich domu, aby przynieść zgromadzony tam zapas cukru.

- Przed naszym domem stała barykada z mebli, do domu prowadził podkop - opowiada pani Barbara. - Wzięłam cukier, a nasz dozorca zachęcał mnie, abym jeszcze z nim została. Jednak odeszłam. Wtedy nadleciał samolot, obserwowałam przerażona z bramy przy ulicy Mokotowskiej, jak spadają trzy bomby na kościół św. Aleksandra i okoliczne domy. Runął front naszej kamienicy. Gdybym tam została... Moja mama z niedalekiej ulicy Hożej obserwowała nalot i truchlała, że ginę gdzieś pod bombami.

To niewiarygodne, ale cała rodzina państwa Wilków, mimo iż przez wszystkie 63 dni przebywała w centrum Warszawy, przetrwała powstanie. Zmieniali tylko piwnice, ojciec miał jakąś intuicję, że wybierał miejsca, które potem okazywały się bezpieczne. Po upadku powstania Niemcy kierowali pozostałych przy życiu mieszkańców do Pruszkowa. Najpierw trzeba było przemaszerować przez zwały trupów. Istniała groźba, że rodzina zostanie rozdzielona, bo skoro z dziećmi jest mama, ojciec może zostać skierowany na roboty do Niemiec. Dlatego pan Fryderyk postanowił sam podzielić swą rodzinę, zabrał z sobą Basię i 3-letniego syna i nakazał mówić, że ich mama zginęła. Rzeczywiście, kontrolujący tłum Niemiec pytał o matkę, Basia autentycznie płakała, nie dlatego, że mama niby zginęła, ale że zabiorą jej ojca. Niemiec w końcu pozwolił im zostać razem, a jeszcze płaczącej dziewczynce podarował czekoladę. Natomiast mama z drugą córka spokojnie przeszły kontrolę.

- Przeżyłam trzy wojny, konkretnie trzy kampanie - wspomina Barbara Ślizowska. - Wrzesień 1939, powstanie, a trzecią była ofensywa radziecka w styczniu 1945 roku na Kraków. Pod Wawelem znaleźliśmy się wtedy po pobycie w Pruszkowie i Końskich. I znów mieliśmy szczęście, wszyscy ocaleli.

Oddany bilet

Po latach znowu los jej dopisał, choć w zupełnie odmiennej scenerii. Miała udać się z Krakowa do Warszawy na posiedzenie PZG. Zarząd wyznaczył spotkanie na 2 kwietnia 1969 roku, zakupiła bilet powrotny na samolot, dojechać do stolicy miała rano pociągiem. Jednak przed wyjazdem trener gimnastyki w Wiśle, Gruzin Bachutaszwili, perswadował jej, że zapowiada się niska frekwencja, posiedzenie nie będzie tak istotne, tak więc może nie jechać. W końcu uległa namowom i poprosiła męża, by oddał bilet w biurze LOT-u. Po powrocie do domu mąż dał jej gazetę, mówiąc: - Byłbym teraz wdowcem! - Okazało się, że miała wykupiony bilet na feralny samolot, który rozbił się w tajemniczych okolicznościach. Pani Barbara jest jedną z niewielu pasażerów, którzy wtedy zrezygnowali z lotu lub zamienili się biletem.

JAN OTAŁĘGA

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski