Nie ma już chyba żadnego krytycznego obserwatora muzycznej sceny, który nie zgodziłby się z tezą głoszącą, iż muzyka rockowa się wypaliła. Wystarczy spojrzeć na największe obecnie gwiazdy gatunku - Coldplay czy Radiohead. Przecież ich najnowsze dokonania mają więcej wspólnego z popem i elektroniką niż rockiem. W tej sytuacji ostatnim bastionem stylu pozostała jego najcięższa formuła - metal.
Wiele formacji z tej sceny próbowało zdobyć ogólnoświatową popularność. Tak naprawdę jako ostatniej udało się to Metallice, dzięki pamiętnemu „Czarnemu albumowi” z 1991 r., z legendarną balladą „Nothing Else Matters”. W efekcie Amerykanie sprzedali do dziś ponad 100 milionów płyt, mimo że były wśród nich także zwykłe gnioty, jak „St. Anger” z 2003 r.
Po ośmiu latach milczenia, w czasie których sytuacja na rockowej scenie zmieniła się diametralnie, Metallica wraca z nowym albumem. „Hardwired... To Self-Destruct” składa się z dwóch krążków i zawiera prawie 80 minut muzyki. To długie i rozbudowane kompozycje wyprodukowane przez speca od ciężkich brzmień Grega Fidelmana.
Tym razem nie ma żadnych ballad. Amerykanie wracają do siarczystego thrash metalu z początków swej działalności, nie wstydząc się nawiązań do klasyków metalu i hard core w rodzaju Black Sabbath czy Black Flag. Mocną energię równoważą momentami melodyjne refreny, które sprawią, że podczas najbliższego tournée grupy stadiony zapewne znowu będą pękać w szwach.
Tak naprawdę „Hardwired” to jednak zachowawczy album. Nie wskazuje on żadnych nowych dróg rozwoju rocka - poza tą najprostszą: trwać na dotychczasowej pozycji i dawać czadu na maksa. Cóż, mimo upływu czasu, ta recepta nadal się sprawdza.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?