Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miał za chude nogi, by kopać piłkę. Musiał zostać pisarzem

Kuba Dobroszek
Wojciech Kuczok: Nie znam się na sporcie. Ja sportem się interesuję
Wojciech Kuczok: Nie znam się na sporcie. Ja sportem się interesuję Fot. Arkadiusz Ławrywianiec
– Politycy uwielbiają lansować się przy zawodnikach, a intelektualiści na swojej niechęci do sportu próbują wzmocnić nobliwą twarz. Trudno mi sobie wyobrazić zaangażowanego społecznie człowieka, który ignoruje tę dziedzinę życia. Dla mnie jest to po prostu sztubacki bunt – uważa pisarz WOJCIECH KUCZOK.

– Poznaje Pan? (pokazuję rozmówcy zdjęcie brazylijskiego piłkarza)

– To przecież Ronaldo, najlepszy strzelec w historii mundiali!

– Do tego najmłodszy laureat Złotej Piłki, król strzelców Mistrzostw Świata w 2002 r. Mój pierwszy sportowy heros. Do dziś nie zapomnę dnia, w którym udało mi się skompletować jego strój z reprezentacji Brazylii.

– Pan młody jest?

– 91 rocznik.

– Ciekawe, bo mój syn jest zaledwie dwa lata młodszy, a jego pierwszą fascynacją piłkarską był Ronaldinho Gaucho. Niby taka niewielka różnica między wami, a w grę wchodzą już zupełnie różne pokolenia piłkarzy.

– Rzeczywiście, załapałem się chyba na schyłkową fazę popularności Ronaldo. Później brylowała już Barcelona Rijkaarda, w której wiadomo, kto był gwiazdą.

– Ronaldo nie był artystą.

– Kim był?

– Atletą. Owszem, niezwykle skutecznym atletą. Nie był to jednak typ latynoskiego czarodzieja. Nie tańczył z piłką, jak dziś robią to Sergio Aguero czy Lionel Messi.

– Panu jest bliżej do tak grających piłkarzy?

– Moim bogiem był Maradona. Z wielu powodów.

– Charakterek?

– Przede wszystkim był futbolowym geniuszem. Duch wieje, kędy chce, geniusze dostają talent od Boga, nie zawsze są to chłopcy dobrze urodzeni. Kaka jest grzeczny, ale w piłkę kopał ledwie przyzwoicie. Maradona był łotrem, ale nikt go nie przebije. Pierwsze mistrzostwa, które oglądałem, to Hiszpania rok 1982. Słyszałem wtedy o cudownym dziecku argentyńskiego futbolu, ale nim to dziecko zdążyło cokolwiek pokazać, to wyleciało z boiska. A Argentyna z mundialu.

– Co się odwlecze, to nie uciecze – cztery lata później nadszedł Meksyk.

– To już był pokaz iluzjonisty, solowy popis kosmity. El Diego wygrywał w pojedynkę mecze tak, jak dziś robią to podwórkowi dryblerzy. Umocniło się też wtedy to pęknięcie między darem bożym i diabelskim temperamentem. Pierwszy gol w ćwierćfinale z Argentyną był szatańską sztuczką, drugi był najbardziej boską bramką w historii. A w Italii, kolejne mistrzostwa… Przeciągnął do finału mundialu kadrę na poziomie dzisiejszej reprezentacji Polski. On był wtedy zupełnie innym zawodnikiem – pełnił funkcję mentalnego lidera drużyny, reżyserował grę.

– Z kolei w 1994r. znów stał się niegrzecznym chłopcem.

– Tam stał się postacią tragiczną, pełnowymiarowym bohaterem, który nie ma siły odejść i za cenę jeszcze kilku chwil euforii gotów jest zapłacić infamią. Odchodził w niesławie, jako kokainista. To i tak brzmi bardziej intrygująco, niż gdyby łykał jakieś buraczane sterydy. Maradona to postać wybitna, legendarna.

– Fakt, nie da się ukryć, że Maradona był, a właściwie – jest, nietuzinkową postacią.

– Współcześnie kimś takim może być Mario Balotelli. Tylko o ile Diego Maradona miał kłopoty z etyką i jego łobuzerski charakter nie przeszkadzał mu w grze, Mario zdaje się być często paraliżowany własną głupotą. Ale wciąż dojrzewa, a nie ma nic bardziej frapującego w dzisiejszej piłce niż jego brak radości po genialnych bramkach...

– Sport od czasów Maradony bardzo się zmienił? A może w ogóle, za to zmienił się sposób jego opisywania?

– Współcześnie liczy się przygotowanie atletyczne i motoryka. Ja kiedyś mogłem chociaż pomarzyć, żeby zostać piłkarzem. Dziś – w żadnym wypadku.

– Dlaczego?

– Są nieliczne przypadki dzieciaków, które bez odpowiednich warunków fizycznych i tak osiągają sukces – na przykład Messi. Kiedyś fizjologia nie miała aż tak kolosalnego znaczenia, sportowcy nie byli cyborgami.

– Teraz są cyborgami, ale w negatywnym tego słowa znaczeniu?

– W jednym i w drugim.W piłce zmienił się nieco etos. Dzieci od najmłodszych lat uczy się boiskowego cwaniactwa i symulowania fauli. Ja już nawet nie mógłbym grać w amatorskiej lidze halowej.

– Bo?

– Noszę okulary, mam słabe kolana. Wykluczenie mnie z gry zajęłoby przeciwnikom raptem pięć minut. Oczywiście, w rytm zasady, że cel uświęca środki. Kiedyś futbol był jednak znacznie bardziej etyczny.

– W innych dyscyplinach jest podobnie?

– Należy się cieszyć, że medycyna pozwala zawodnikom na starty w coraz starszym wieku. Niech pan tylko spojrzy – Japończyk Noriaki Kasai, mój rówieśnik, zdobywa medal olimpijski, jest jednym z najlepszych skoczków świata! Kto wie, na jaki pułap wiekowy doprowadzą nas możliwości lekarzy oraz sportowe zacięcie przyszłych pokoleń?

– Będzie coraz więcej supermaszyn, coraz mniej zawodników dotkniętych przez Boga.

– Niestety, dotknięci przez Boga są też bardzo często dotknięci przez kontuzje. Na przykład Messi – mimo wszystko piłkarz porcelanowy. Mam wrażenie, że rzadko pauzuje, bo obrońcy już trochę boją się go faulować. Ostatnim z „odważnych” był Ujfalusi, który wykonał „złośliwy zamach” na Argentyńczyka. Teraz sfaulowanie Messiego to jak rzucenie się z nożem na Monę Lizę.

– Bo piłkarze są mesjaszami futbolu nie tylko dla swoich fanów. Także, a może przede wszystkim, dla innych piłkarzy.

– Myślę, że tu chodzi głównie o strach przed globalnym ostracyzmem. Zawodnik, który skasowałby Leo Messiego, znalazłby się dożywotnio w wirtualnym Guantanamo, ludożerka nie dałaby mu żyć.

– Pana na podwórku też obawiano się faulować?

– U nos na placu, kaj my grali w fusbal, nikt nie bał się ostrej, twardej gry, dlatego musiałem być bardzo błyskotliwy technicznie, żeby unikać kontuzji.

– Wybierano Pana do drużyny na początku czy na końcu?

– Ujmijmy to tak: byłem niepozorny. Dopóki koledzy nie poznali się na mojej technice, to zwykle umieszczali mnie na bramce, co było zupełnie idiotyczne, bo w bramce powinien stać ktoś potężny. Tymczasem „na budę” trafiały największe cherlaki, a miejsce w polu zajmowali starsi i silniejsi. W ramach sprzeciwu sabotowałem więc swoje drużyny.

– Specjalnie przepuszczał Pan gole?!

– Wtedy mnie zmieniano, wchodziłem do pola i osobiście odrabiałem nawet najgorszy wynik.

– Zakładam, że później własnej bramki już Pan raczej nie powąchał.

– Zgadza się, zostałem dość skutecznym napastnikiem.

– Snajperem?

– Nie byłem od dokładania nogi, raczej wolałem sam przejmować piłkę od niemrawych obrońców. Biegle czytałem grę, więc często sam wypracowywałem sobie okazje.

– To dlaczego nie oglądamy Pana strzelającego gole na największych stadionach w tym kraju?

– Jak byłem w podstawówce, to wujek zaprowadził mnie na trening. Ówczesny trener młodzików Ruchu Chorzów tylko zmierzył mnie wzrokiem... Nie musiał nic mówić. Dał znak mojemu wujkowi, żeby jak najszybciej mnie stamtąd zabrał. Miałem nogi grubości wykałaczek, aż żal było patrzeć.

– Żałował Pan kiedyś?

– Nie. To byłaby raczej dość krótka kariera. W piłkę mogłem zawsze pograć jako amator. Gdybym został zawodowcem, pewnie nie miałbym nawet kiedy zrobić matury. Dobrze, że się tak potoczyło.

– Nie dałby Pan rady?

– Charakter jest bardzo ważny, sportowiec nie może być melancholikiem. Ma być upartym, nienawidzącym przegrywać człowiekiem. Duszę sportowca można rozpoznać już od wczesnego dzieciństwa – wystarczy spojrzeć na płaczącego małego chłopca, który jest wściekły, bo właśnie przegrał w jakąś grę.

– Pan nie płakał?

– Grałem, żeby sobie pograć, wynik tak naprawdę nie miał znaczenia. Zabrakło genu rywalizacji, wolałem osiągać cele kuchennymi drzwiami.

– Wciąż jednak jest Pan kibicem – pisze o sporcie, chodzi na mecze... Co to właściwie, Pana zdaniem, znaczy „znać się na sporcie”?

– Nie wiem, bo się nie znam.

– Jak to?

– Ja się sportem interesuję. Można nie mieć pojęcia o duchu gry, nie posiadać sportowej intuicji, za to wykuć na pamięć poszczególne składy. I to jest chyba zasadnicza różnica. Wyobraźmy sobie, że jakaś ładna dziewczyna lub chłopiec, ze względu na swoją urodę, zostają zatrudnieni w redakcji sportowej. Uczą się nazwisk jak wzorów matematycznych i dają jako prezenterzy wiadomości. Ale nie chodzą przez trzydzieści lat na mecze, nie kibicują od małego danej drużynie. Mówiąc górnolotnie: to trzeba przeżyć. Dlatego ja mam przewagę nad dziennikarzami stricte sportowymi – ci muszą się znać. Ja mogę się jedynie interesować.

– Granica między znaniem a interesowaniem się jest bardzo cienka.

– Taka sama jak między byciem kinomanem a krytykiem filmowym. Obaj oglądają te same liczby filmów, ale krytyk musi je jeszcze opisywać, żeby żyć. Kinoman może o nich rozmawiać dla czystej przyjemności

– Który ma lepiej?

– Kinoman! Mogę, ale nie muszę.

– Z kolei krytyk łączy przyjemne z pożytecznym – jeździ na mecze i jeszcze na tym zarabia.

– Nie wiem, czy oni chodzą na mecze dla przyjemności...

– Jednak nie?

– Kto dla przyjemności pójdzie na spotkanie Podbeskidzia Bielsko-Biała z Widzewem Łódź?

– Polska piłka nożna nie stoi na wysokim poziomie. A jak jest ogólnie ze sportem w naszym kraju? Na przykład w porównaniu do Pańskiej drugiej pasji – literatury?

– To dość niesprawiedliwe pytanie.

– Niesprawiedliwe?

– Literatura jest tylko jedną dziedziną, a sport to setki dyscyplin. W którejś z nich, choćby w czasach największego kryzysu, zawsze będziemy mieli jakiegoś mistrza. Polska literatura na pewno nie jest gorsza niż przed laty. Jeśli chodzi o polski futbol, to nie możemy powiedzieć tego samego. Polska literatura jest wybitna, ale polski język jest bardzo często wyjątkowo trudno przekładalny na inne języki. Stąd tak trudno się przebić za granicą wielu zdolnym rodzimym twórcom. Tymczasem język sportu jest uniwersalny, wszędzie taki sam. Myślę, że zawsze mieliśmy paru Lewandowskich literatury: cenionych w świecie, wykładających na najlepszych uniwersytetach. To, że pisarz jest nieprzekładalny, nie znaczy, że jest słaby. Białoszewski był przecież geniuszem, a niewielu poza Polską się o tym dowie. Piłkarze mają większy problem – jeśli nie sprawdzą się za granicą, to nie mogą powiedzieć, że ich język gry jest nieprzekładalny, murawy niedostosowane. Nie radzą sobie i tyle.

– Jacy są polscy piłkarze?

– Leniwi i gnuśni. Przegrywamy z klubami Europy Zachodniej brakiem pracowitości. Piłkarzy w polskiej lidze się przepłaca, oni wiedzą, że do sukcesu finansowego wystarczy kilka przebłysków. To trochę jak z wygraną w totka, po której jest już tylko leserka i przepijanie pieniędzy. Dlatego już się boję, co się stanie z takimi zawodnikami, jak Milik czy Furman.

– Z Rafałem Wolskim już się stało...

– Jego bramki w Polsce to były dzieła sztuki. No ale później wyjechał do Włoch. A jasne jest, że zagraniczne kluby, jeśli już będą stawiały na czarodziejów, to raczej nie z Polski. Prędzej z Brazylii czy Argentyny. Pokutuje stereotyp ociężałego, twardego, polskiego piłkarza.

– Dodajmy, że piłkarza z kraju, w którym ten sport jest, podobno, sportem narodowym!

– Futbol jest raczej naszą narodową klęską. Chorobą. To największa dysproporcja między oczekiwaniami społecznymi a stanem rzeczywistym.

– Wirus Wembley?

– Wszystkiemu winna jest polska myśl szkoleniowa. Wystarczy zobaczyć, co się dzieje, gdy nawet przeciętnych chłopców przejmuje solidny zagraniczny trener. Jan Kocian, obecny trener Ruchu, fachu uczył się w Niemczech. Metamorfoza Niebieskich jest największym ciosem w polską myśl trenerską.

– Dobrych polskich trenerów brakuje czy oni po prostu nie dostają szansy?

– Który polski trener osiągnął sukces za granicą? Od czasów Gmocha w Grecji i Kasperczaka w Afryce? To nie jest tak, że nie dostają szansy, bo nawet Smudę po Euro zatrudniono gdzieś tam w Niemczech. Nasi szkoleniowcy nie potrafią już sobie poradzić w nawet najbardziej egzotycznych krainach.

– Pan się jeszcze wstydzi za występy polskich klubów na arenie międzynarodowej? Czy już to Pana nie rusza?

– Mnie to wkur... To hańba dla naszego kraju. Odpadamy z Azerami, Kazachami... Za chwilę okaże się, że eliminować będą nas drużyny z San Marino. Dotkniemy mulistego dna, z którego już się nie wygrzebiemy.

– Mitologizujemy sport?

– W naszym kraju sport jest patetyzowany. Politycy uwielbiają lansować się przy zawodnikach, a intelektualiści na swojej niechęci do sportu próbują wzmocnić nobliwą twarz. Trudno mi sobie wyobrazić zaangażowanego społecznie człowieka, który ignoruje tę dziedzinę życia. Dla mnie jest to po prostu sztubacki bunt.

– Widzi Pan, ale mimo to wielu dziennikarzy politycznych, „poważnych pisarzy”, już nie tyle ignoruje tę dziedzinę, co mówi wprost: nie wiem, kim jest Robert Lewandowski. A myślałem, że w tym kraju to niemożliwe.

– Tak mówią zapewne zgrywusy. Marni artyści. Albo rozgoryczeni twórcy, którym Lewandowski odebrał publiczność podczas targów książki w Krakowie!

***
Wojciech Kuczok urodził się 18 października 1972 roku w Chorzowie. Prozaik, poeta, scenarzysta, krytyk filmowy, speleolog.

Ukończył Uniwersytet Śląski. Współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, „Res Publiki Nowej” i miesięcznika „Kino”; doktorant filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim.

W latach 90. należał do grupy poetyckiej „Na Dziko”. Autor powieści „Gnój”, za którą dostał w 2003 r. Paszport Polityki, Nagrodę Literacką Nike w 2004, a także nagrodę Krakowska Książka Miesiąca (marzec 2004 r. – mieszkał w tym czasie w Krakowie).

Jest autorem felietonów sportowych w „Przeglądzie Sportowym”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski