Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miałem pretensje, że nie dostałem szansy w klubie, który kocham. Dziś wiem, że wyszło mi to na dobre

Rozmawiał Tomasz Bochenek
Rafał Grodzicki w meczu z Cracovią
Rafał Grodzicki w meczu z Cracovią Fot. Andrzej banaś
Rozmowa z RAFAŁEM GRODZICKIM, krakowianinem, wicemistrzem Polski w barwach Ruchu Chorzów (2012), brązowym medalistą w Ruchu (2010) i Śląsku Wrocław (2013).

– Powszechnie uważany jest Pan za wychowanka Cracovii, ale to Zwierzyniecki był Pana pierwszym klubem...
– Zwierzyniecki był najbliżej mojego domu, mieszkałem na ulicy Królowej Jadwigi. Rodzice nie chceli mnie od razu puszczać na Cracovię, bo trenowała na drugim końcu Błoń. Dlatego dwa lata spędziłem w Zwierzynieckim. Tam trenowałem z chłopakami czasem nawet o cztery lata starszymi ode mnie.

– Przenosząc się do Cracovii, musiał Pan przejść selekcję, czy był Pan już znany trenerom?
– Sytuacja wyglądała tak, że w okresie gry w Zwierzynieckim doktor Stanisław Chemicz bardzo często namawiał mnie do tego, żebym przeszedł do Wisły. Miał mnie na oku, chciał, żebym trafił do jego szkółki. Ja – nie, a przede wszystkim nie chcieli tego moi rodzice, trzeba byłoby zrobić wielką przeprawę i przejść na drugą stronę Błoń (śmiech). I to odpadało. A ze względu na to, że miałem mnóstwo kolegów, którzy chodzili na mecze Cracovii, mi też było bliżej kibicowania właśnie jej. Dodatkowo mój tata zbierał informacje o tym, w jakim klubie w moim roczniku jest lepsza drużyna. Okazało się, że Cracovia ma całkiem fajną, że ma niezłego trenera Józefa Figla, jest fajna grupa rodziców. I tak trafiłem do „Pasów”. Selekcji nie musiałem żadnej przechodzić, myślę, że trener Figiel był mniej więcej zorientowany w tym, co potrafię.

– Pod względem wzrostu, warunków fizycznych, zawsze wyróżniał się Pan na tle rówieśników?
– Nie, nie. Wyrosłem dopiero za czasów gry w juniorach, w ciągu półtora roku. Wcześniej raczej nie wyróżniałem się z grupy, jeśli chodzi o wzrost. A w Zwierzynieckim nawet ci starsi chłopacy mówili na mnie „Kajtek”, bo byłem najmniejszy (śmiech)... Teraz cieszę się, że kiedy już wyrosłem, to potrafiłem w miarę pogodzić to z koordynacją.

– Obrońcą był Pan od początku przygody z piłką?
– Nie, na początku, grałem oczywiście w ataku. Jak każdy mały chłopak, który pali się do piłki. Z roku na rok cofałem się, w końcu stanąłem w linii obrony na środku. Trenerom w Cracovii to spasowało, a mnie tak zostało.

– Szczerze: mając Pan 12-13 lat, wyróżniał się Pan umiejętnościami na tle drużyny?
– Generalnie to nie pytanie do mnie, nie ja powinienem siebie oceniać. Ale pamiętam miłe słowa, kiedy przyszedłem ze Zwierzynieckiego. Siedmiu chłopaków z tamtej grupy w Cracovii grało wtedy w reprezentacji Krakowa, także w kadrze Małopolski. I wszyscy mówili mi, że będę kolejnym zawodnikiem, który bez problemu tam trafi i będzie się wyróżniał... Myślę więc, że byłem osobą, która się wyróżniała.

– Pytam, bo staram znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego z grupy podobnie uzdolnionych chłopaków jeden gra w ekstraklasie, a inny nie wyszedł poza amatorską piłkę.
– Na pewno w mojej drużynie w Cracovii najbardziej wyróżniającym się zawodnikiem, jeśli chodzi o technikę, był Konrad Cebula. Miał wielki talent do tego, by tworzyć, mając piłkę przy nodze, ale być może zabrakło mu charyzmy, ciężkiej pracy, zawzięcia, by dojść do najwyższego punktu. Wydaje mi się, że praca – to jest najistotniejsze. Najlepszym tego przykładem jest Piotrek Stawarczyk. Mój rówieśnik, graliśmy jako młodzi zawodnicy w reprezentacji Krakowa. I, powiem szczerze, Piotrek nie wyróżniał się na tle chłopaków. A jednak kariera mu się fajnie poukładała, zdobył z Ruchem Chorzów kilka medali. Trzeba więc przede wszystkim ciężko pracować, w młodym wieku wyznaczyć sobie cel i za wszelką cenę do niego dążyć.

– W Pana przypadku chyba kluczowe było to, że w delikatnym wieku wchodzenia w dorosłość, kiedy człowiek poważnie zastanawia się, czy iść na trening, czy na imprezę, Pan nie poddał się niepowodzeniom. Przy okazji szorstkiego rozstania z Cracovią parł do tego, by w piłce pozostać.
– To prawda. W moim przypadku przełomowy był moment, kiedy w Cracovii pojawił się trener Stawowy, pojawił się Comarch i zaczęto ściągać zawodników z zewnątrz, żeby robić awans. Ja miałem wtedy 18 lat, ale już dwa sezony byłem przy pierwszej drużynie, za trenera Andrzeja Bahra dawano mi szansę. Chciałem grać. I nagle ktoś mi mówi: „Młody, ty nie pojedziesz na obóz, jesteś za słaby, możesz sobie szukać klubu”. Był piątek, drużyna wyjeżdżała w poniedziałek na zgrupowanie... W niedzielę o godzinie 22.30 dzwoni do mnie ówczesny drugi trener, i zmiana sytuacji: „Grodek, jednak stwierdziliśmy z trenerem, że jesteś młodszy, może się bardziej przydasz”.

Ale tata już mnie ukierunkował: „Słuchaj, nie chcą cię w Cracovii, odchodzimy. Przez rok na karencję, nie będziesz grał w piłkę, ale tak to postaramy się załatwić, żeby wszystko się dobrze ułożyło”. Dziś, generalnie, mogę powiedzieć, że to dzięki tacie mieliśmy takie parcie, by piłka była dla mnie wszystkim. Na szczęście, dzięki pomocy paru osób, nie pauzowałem wcale tak długo. Szansą okazało się wypożyczenie do Niedźwiedzia (ten klub grał wówczas w III lidze, tej samej co Cracovia – przyp.), trener Kocąb sprawił, że ja tylko trzy miesiące nie grałem w oficjalnym meczu. Niedźwiedź był wprawdzie skazywany na spadek, ale dla mnie było najważniejsze, że będę całą rundę grał (wiosną 2003 roku – przyp.). W międzyczasie odezwał się Górnik Wieliczka, podpisał ze mną kontrakt, który wchodził w życie za sześć miesięcy. Generalnie, to mnie uratowało – ta decyzja, że odchodzę na karencję. Gdyby nie to, mógłbym być dzisiaj w tym miejscu co Paweł Szwajdych czy Konrad Cebula (obaj zagrali w Cracovii w ekstraklasie, teraz występują w IV lidze – przyp.).

– Paradoks: ma Pan prawo mieć żal do Cracovii, lecz gdyby nie to brutalne pożegnanie z nią, może nie wypłynąłby Pan na tak szerokie wody...
– Na samym początku miałem wielkie pretensje. Bo nie dano mi szansy w klubie, który kocham, w którym się wychowywałem, w którym zostawiłem wiele serca na boisku. I marzyłem o tym, żeby grać w pierwszej drużynie. Normalna chyba reakcja młodego chłopaka... Z roku na roku dochodziło jednak do mnie, że gdyby nie tamte wydarzenia, to pewnie bym teraz nie grał na takim poziomie, nie osiągnąłbym tego, co do tej pory mi się udało. I teraz mogę powiedzieć, że zapomniałem o całej sytuacji. Cieszę się z tego, co jest.

– Pamięta Pan moment, kiedy zaczął myśleć: „Jestem piłkarzem na ekstraklasę”.
– Nie, nie było takiego. W Górniku Wieliczka bardzo często trener Łach i chłopaki, którzy tam grali, doświadczeni – chociażby Robert Włodarz, mówili mi: „Grodek, zobaczysz, ty kiedyś trafisz do ekstraklasy”. To było dla mnie bardzo miłe, ale traktowałem to raczej jako marzenie niż coś realistycznego. Ale kiedy pojechałem do Bełchatowa pierwszy raz na testy, kiedy dotknąłem tego, pomyślałem – kurczę, jest szansa, no, jest szansa... Udało się, zostałem z Górnika wypożyczony do Bełchatowa na sześć miesięcy z opcją wykupu. Będąc już w GKS-ie z jednej strony czułem, że to się może udać, ale z drugiej miałem taką niepewność – trafiłem tu tylko na pół roku, nie spodobam się, pewnie nie ten poziom... Okazało się zupełnie inaczej, bo trener Lenczyk zaczął od razu na mnie stawiać. I po pierwszych meczach zaczęło do mnie docierać, że jestem w stanie tu grać, na takim poziomie, jak ci wszyscy zawodnicy, których do tej pory podziwiałem w telewizji.

– Mówi Pan o Lenczyku. Mam wrażenie, że w kluczowych momentach kariery miał Pan szczęście do trenerów.
– I to wielkie. Te nazwiska już padły. Trener Kocąb, trener Łach i właśnie trener Lenczyk. Gdyby nie on, to myślę, że teraz kopałbym sobie może w trzeciej, może w czwartej lidze.

– 215 meczów w ekstraklasie – to już naprawdę kawał kariery.
– Wczoraj patrzyłem na moje statystyki. Niedługo minie 10 lat, odkąd gram w tej ekstraklasie. Kiedyś marzyłem o tym, żeby zagrać w niej chociaż jeden mecz, żeby zapisać się w statystykach. Później były kolejne marzenia: 50 meczów, 100, 150. Teraz rozegrałem dwieście, ale jak patrzę na statystyki na przykład Łukasza Surmy, to co to jest dwieście w porównaniu z jego – niebawem – pięciuset występami? Ja mogę powiedzieć tylko, że apetyt rośnie w miarę jedzenia... Cieszę się, że już tyle lat, nieprzerwanie, gram w ekstraklasie. Przeważnie, odpukać, o najwyższe cele. I mam nadzieję, że jeszcze przez kilka lat tak będzie.

– O Cracovię chyba już pytać nie powinienem. W ostatnich latach parę razy przymierzała się do sprowadzenia Pana, ale ewidentnie Rafałowi Grodzickiemu nie jest pisane już w niej zagrać...
– Być może, ale to nie zmieni nigdy faktu, że temu klubowi będę kibicował. Jak tylko mogę, bywam na meczach, interesuję się tą drużyną, moim dobrym kolegą jest Tomek Siemieniec (kierownik drużyny – przyp.). No cóż, tak czasami bywa, że wychowankom nie jest w tych ukochanych klubach dane zagrać. Takie jest życie. Ale ja nie mam co narzekać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski