Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miejsce specyficznej energii. Tu czas biegnie całkiem inaczej

Łukasz Gazur
Katarzyna Koźlik z suczką Hati w Art Factory
Katarzyna Koźlik z suczką Hati w Art Factory Fot. Andrzej Banaś
To opowieść o jednej z magicznych ulic krakowskiego Kazimierza. A przede wszystkim o ludziach, którzy tworzą jej niepowtarzalny klimat. Bo dziś ulica Józefa to przestrzeń spacerów turystów i mieszkańców miasta, zaglądających do galerii i sklepików z designerskimi przedmiotami.

Każde miejsce ma tu swoją historię. Własną, niepowtarzalną. – Sprowadzaliśmy się we wrześniu 2001 roku. Kilka dni przed zamachem na World Trade Center – wspomina Ewa Macak, która wraz z mężem prowadzi Galerię d’Art Naif. Leszek Macak to dziś człowiek-instytucja w świecie sztuki naiwnej, tworzonej przez artystów nieprofesjonalnych, nieraz chorych psychicznie. To dzięki niemu w kolekcji najsłynniejszego „muzeum outsiderów”, czyli Muzeum Art Brut w Lozannie, znalazła się krakowska artystka, Maria Wnęk, dziś ceniona na całym świecie.

Do prowadzenia galerii w tym miejscu zachęciła go Wanda Frączek. Kiedyś właścicielka pierwszego w dzielnicy całodobowego monopolowego „Piersióweczka i fajeczka” oraz sklepu z końskim mięsem. Właściciel d’Art Naif nie mówi o niej inaczej niż „królowa Kazimierza”. Zresztą nie tylko on.

Gdy tylko zobaczyła, co ma w swojej kolekcji, powiedziała: „Musisz to pokazać ludziom. Zrób galerię tu, na Kazimierzu”. I tak się zaczęło.

Był grudzień 2002 roku, kiedy Karolina Zięba i jej bratowa szukały miejsca na galerię. – Chciałyśmy, by był to Kazimierz. Najlepiej ulica. Józefa, gdzie pojawiały się już takie „inne miejsca” – mówi Karolina, która na pomysł własnej galerii wpadła na pierwszym roku iranistyki. Wtedy zakochała się w tamtym rejonie świata.

Ale na lokal trafiły przypadkowo. Wcześniej pod adresem, pod którym dziś mieści się galeria „Persja”, były delikatesy. Nie prezentowały się wyjątkowo, z podwieszanymi, plastikowymi sufitami i wykładziną na podłodze. – Ale to było „to” miejsce. Czułam, że może się tu zrodzić coś ciekawego. Byłam pełna optymizmu, bo takie galerie z irańskim rękodziełem znałam z europejskich miast – opowiada.

Dziś po dawnych delikatesach zostało niewiele. Zamiast wykładziny jest drewniana podłoga, ściany otulają kilimy z Bliskiego Wschodu. Są egzotyczne dywany, stroje i biżuteria.

Z kolei sklep „Art Factory” Katarzyny Koźlik zrodził się – jak mówi – „w trakcie”. Na początku, gdy miała czeskiego wspólnika, postanowili razem sprowadzać kolorowe garnki emaliowane z Pragi. Nie byle jakie. Barwne rysunki wykonała na nich Marketa Nowotna. Artystka, która ilustruje też książki dla dzieci.

– Ludziom bardzo się podobają. Czasem robią z nich komplety na śluby. Pamiętam też klientkę, która dla brata prowadzącego na Pomorzu klinikę dla kotów, kupiła całą zastawę dla jego „gości” – mówi Katarzyna.

Te garnki chcieli ze wspólnikiem sprzedawać we własnym sklepie. Wybór padł na ul. Floriańską. – To była klapa, miejsce, które zupełnie nie sprawdziło się jako sklep z takimi przedmiotami. Tamtędy po prostu ludzie biegną, spieszą się, mijają. Nie o to nam chodziło. Musieliśmy zdecydować, czy zamykamy, czy przenosimy. W końcu, po wizycie w knajpie „Eszeweria”, zdecydowaliśmy się na ul. Józefa. I tak już zostało – tłumaczy.

Obok garnków emaliowanych pojawiły się biżuteria z klocków Lego, kolczyki i broszki z filcu. Wszystkie kolorowe i z pomysłem.

Zaglądamy do pracowni jubilera Grzegorza Błażko. W oczy rzuca się piękny, XVI-wieczny łuk przecinający sufit, wykonany z oryginalnej cegły, tzw. palcówki (ręcznie formowana przez rzemieślników, często nosiła ślady palców). Mimo kilkusetletniej historii – bardzo tu nowocześnie. Dzięki zestawieniu z prostymi, szklanymi gablotami i z obrazem przedstawiającym bociana na tle błękitnego nieba.

– W tym małym pomieszczeniu to moje poszerzenie przestrzeni. Dobrze jest mieć kawałek nieba – mówi Błażko.

Obok właścicieli, którzy czują się na Józefa jak u siebie, nie brakuje także „tych nowych” . Nowa jest Ewa Kotarba, która swój lokal prowadzi od kilku miesięcy.

– Od początku wiedziałam, co tu będzie. W zasadzie weszłam do gotowego wnętrza, które mnie urzekło. Poczułam się jak w niebie. I zostałam. Zresztą galeria właśnie dlatego nazywa się „My Home My Haven” – dodaje po chwili.

Sporo tu rzeczy do wyposażenia domu, ocieplenia klimatu, nadania mu wyjątkowego sznytu. Urocze, kolorowe poduszki, porcelana, bibeloty, meble.

– Czasem żal mi się z niektórymi cacuszkami rozstawać, ale wtedy myślę sobie, że pewnie znajdę coś jeszcze ciekawszego – twierdzi Ewa Kotarba.

Przystanęli, bo poczuli energię…

To ulica ludzi z pasją. Takich jak Grzegorz Błażko. Jego galeria autorska wyróżnia się w ciągu ulicy metalowym, surowym obramieniem drzwi. Wygląda jak rama lustra, przez które wchodzi się do innego świata. Niczym w „Alicji w Krainie Czarów”. I ta obietnica zostaje spełniona: w środku oryginalna biżuteria mieniąca się kolorami. – Czasem inspiruję się malarstwem, rzeźbą, ale nigdy pracami innych jubilerów – twierdzi Błażko.

Karolina Zięba z „Persji” przyznaje, że wiele z rzeczy do galerii wybiera sama. Lecz nie tylko. Bo tkaniny i kilimy znajduje też dla niej pewien handlarz z Iranu, który doskonale wie, co może zainteresować ją i klientów.

Czasami Karolina, oglądając przedmiot, wie do kogo trafi. Zna dobrze gusta swoich stałych klientów. Wie, że pewna scenografka teatralna chętnie kupi ubrania, a pewna graficzka zechce zapewne powiększyć kolekcję biżuterii. Jakby przedmioty same szeptały nazwisko właścicieli.

Choć galeria irańska w sercu Kazimierza mogłaby budzić skrajne emocje, właściwie tylko raz tak się stało. – Gdy organizowaliśmy pierwsze Dni Kultury Irańskiej, jeden z koncertów odbywał się w synagodze Poppera. I wtedy pewien znany dziennikarz zwracał uwagę, że to trochę niestosowane. Poza tym sprzeciwów raczej nie było. „Persja” zresztą wzięła udział w Festiwalu Kultury Żydowskiej, później organizowaliśmy koncert muzyki irańskiej. Śmialiśmy się, że ta galeria powinna nazywać się „Tolerancja”. Zresztą, był taki czas, gdy Żydzi i Persowie darzyli się nawzajem dużym szacunkiem – zauważa Karolina.
Teraz galeria realizuje projekt „Persja i przyjaciele”. Chce pokazywać nie tylko wyroby z Bliskiego Wschodu, ale także polskich designerów i artystów. Jak niezwykle oryginalne lampy Grzegorza Zmarza, tworzone np. z… butli gazowych. Wysmakowane zdjęcia Anity Andrzejewskiej i Andrzeja Pilichowskiego-Ragno.

Jest nawet krzesło z lat 60., pochodzące ze sklepu „Miejsce” Przemka Krupskiego i Bartka Kieżunia. Obok nich przyniesiona przez pewnego kolekcjonera wyjątkowa tkanina powstała w Buczaczu, w manufakturze Potockich. Pochodzi z przełomu XIX i XX wieku. To rarytas. Przychodzą ją oglądać znawcy tkanin, nawet muzealniczki.

– Chcę pokazywać, że kilimy i dywany z Iranu dobrze wyglądają w nieoczywistych zestawieniach. Ze współczesnymi przedmiotami. A przy okazji może pomogę jakiemuś artyście – mówi Karolina Zięba.

Jak widać, te miejsca to bez wątpienia spulchniacze kulturalnej tkanki miasta. Choć mają komercyjny charakter, nie brak tu pomysłów na promocję artystów i sztuki o wielu obliczach. Dobrym przykładem jest Galeria d’Art Naif. Do dziś pozostaje jednym z nielicznych miejsc w Polsce promujących na taką skalę polskich artystów naiwnych.

Tych, którzy – jak pisał Jean Dubuffet – „tworzą z potrzeby serca”. To tu turyści (nie tylko polscy) poznają tak ważne nazwiska, jak Nikifor, Maria Wnęk, Katarzyna Gawłowa, Dorota Lampart, Heródek czy Teofil Ociepka. To miejsce odwiedzają ambasadorowie i konsulowie, a także przedstawiciele najważniejszych na świecie placówek promujących sztukę outsiderów, z dyrekcją prestiżowego American Visionary Art Museum w Baltimore włącznie.

Z kolei Ewa Kotarba z „My Home My Heaven” obok sprzedawania przedmiotów chce także ludzi uczyć rękodzieła. Dlatego w swojej galerii organizuje warsztaty. – Szyliśmy już serduszka, a przed Wielkanocą króliki. Chcę pokazać, jak miły i kreatywny to sposób spędzania wolnego czasu – mówi.

…i spotkali ciekawych ludzi

Grzegorz Błażko zapewnia, że na „swojej” ulicy może spędzić cały dzień. Przyjeżdża rano, później wyskoczy na obiad, czasem na kawę, gdy potrzebuje chwili odpoczynku. Przy papierosie pogada z ludźmi, którzy prowadzą tu swoje sklepy i galerie. Z czasem wszyscy wiedzą o sobie coraz więcej. Błażko wie, kiedy Karoliny nie będzie w „Persji”, a Ewa Kotarba, że zawsze na przywitanie wpadnie do niej pani z sąsiedniego butiku z kawą w ręku. Tak, by powiedzieć dzień dobry.

Nad stolikiem Katarzyny Koźlik wisi obrazek skreślony dziecięcą ręką na kartce w kratkę. – To rysunek, który namalowała dla mnie Tosia, córka koleżanki ze sklepu obok. Przedstawia ją samą. To pokazuje, jak na tej ulicy dobrze żyje się z ludźmi. To nie konkurencja. Razem stworzyliśmy ulicę o niepowtarzalnym klimacie, znaną w Krakowie z tego, że można tu kupić oryginalny prezent i przedmioty z duszą – uśmiecha się.

Jej słowa potwierdzają także inne historie. Ewa Macak swego czasu na lotnisku w Helsinkach spotkała… Karolinę Ziębę, która właśnie wracała z Bliskiego Wschodu. Przywitały się serdecznie. Obiecały sobie zresztą, że kiedyś razem wybiorą się do Iranu.

Zwyczaje na ul. Józefa bywają różne. Gdy Karolina Zięba nie pojawia się równo o godz. 11, bo „ma jeszcze coś do załatwienia”, po kilku minutach zaczyna odbierać telefony od zaprzyjaźnionych artystów i klientów, którzy wpadli na poranną kawę lub herbatę i plotki na dywanie. Kiedy indziej zaglądnie koleżanka z doniczką pełną żółtych kwiatów ze słowami „ja na chwilę, chciałam, żeby ci się wiosennie zrobiło”. Takich gości jest wielu. Przychodzą czasem na kilka słów, ale bywa, że nie wychodzą godzinami...

Nikogo też nie dziwi, że z Katarzyną Koźlik do „Art Factory” zagląda Hati. To pies typu husky, który nosi imię po wilku z nordyckiej mitologii ścigającym podobno i podgryzającym raz w roku Mániego, czyli Księżyc.

– Ale jest i jeszcze jedno wytłumaczenie imienia. Ona ma na brzuszku plamkę białą w kształcie serduszka, a moja przyjaciółka, która trochę mówi po indonezyjsku, uświadomiła mi, że słowo to znaczy w tym języku „serce” – tłumaczy Katarzyna Koźlik.

Zresztą Hati jest bohaterką miejsca. Turyści chętnie ją głaszczą, robią sobie z nią zdjęcia. – Mamy klientów, którzy wracają. Raz do roku, czasami co dwa lata. W ubiegłym tygodniu przyjechał pan z Londynu. Mówi, że ma zdjęcie z moim psem. Teraz chciał zrobić drugie, do kompletu – mówi Katarzyna.

Barwne opowieści o swoich klientach potrafi snuć Leszek Macak. Przypomina sobie, że kiedyś do jego galerii weszła para. Ona Polka, on obcokrajowiec. Okazało się, że jest znanym w Ameryce Południowej pianistą. Urzekły go rzeźbione w drewnie grające anioły Antoniego Mazura. Kupił kilka. I zapytał, czy mógłby zagrać artyście.

– Powiedziałem mu, że to będzie trudne, bo ów mieszka w Zawoi. I zdałem sobie sprawę, że nieopodal mojej galerii jest zakład stroiciela fortepianów. Więc mówię: „Niech Pan tu zagra na jego cześć. Ja mu przekażę”. I zagrał, a usłyszały to rzeźby Antoniego Mazura – mówi Leszek Macak. – Gdy opowiedziałem później o tym artyście, nie potrafił ukryć wzruszenia.

Ulica Józefa jest dziś jedną z najbardziej znanych ścieżek spacerowych Kazimierza.

Dawniej, jeszcze przed lokacją miasta, biegła tędy – wykładana drewnem – „droga pośród mokradeł”. Później kolejno nosiła nazwę ulicy Sukienniczej, Żydowskiej, Chrześcijańsko-Żydowskiej.

Obecną nazwę zawdzięcza pobytowi w Krakowie cesarza Józefa II w 1866 roku.

Była jedną z ulic obiegających dawne „Miasto Żydowskie”. Na jej przecięciu z ulicą Jakuba znajdowała się brama wjazdowa, która była ważnym miejscem w życiu mieszkańców. Tutaj ogłaszano ważne wiadomości, rozporządzenia oraz ugody między władzami miejskimi a gminą żydowską.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski