Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mięso nasze powszednie

Andrzej Kozioł
Masarnia Jana Chachlowskiego przy ul. Mikołajskiej w Krakowie
Masarnia Jana Chachlowskiego przy ul. Mikołajskiej w Krakowie fot. Ignacy Krieger
Masarnie. Wierzono, że tłuszcz daje siłę. Kiełbasa na krakowskim rynku przetrwała setki lat. Kiedy zabrakło mięsa, pojawiły się mięsne dowcipy, czyli wice

Podobno Nikifor Krynicki, czyli Epifaniusz Drow-niak, łemkowski prymitywista z Krynicy, miał powiadać, że trud malarza jest wielki i dlatego malarz codziennie powinien jeść mięso. Wprawdzie Nikifor nie pracował fizycznie, ale widocznie uważał, iż zmaganie się z papierem i pędzlami jest równie ciężkie jak praca drwala, oracza, żeńca. A fizyczny wysiłek wymagał solidnego pożywienia, więc mięso powinno być tłuste, dające siłę. Z wakacji w dzieciństwie pamiętam Wawrzka Kiełbasę, małego, krzepkiego niczym dębowy pniak, dziewięćdziesięciolatka, który po zabiciu wieprzka pożywiał się podgardlem. Surowym, tłustym, galaretowatym, dla smaku obficie polanym octem. „Zdrowe – mówił pomiędzy jednym a drugim kęsem. – Daje siłę”.

Jeżeli wierzyć Marcinowi Kromerowi, nasi szesnastowieczni przodkowie także nie gardzili świniną:

Ogół ludności zamieszkałej po wsiach i miastach od najdawniejszych czasów żywi się głównie wieprzowiną, mlekiem, rybami i jarzynami. Obecnie wielu jada także baraninę, cielęcinę oraz wołowinę; sprzedaż takiego mięsa urządza się także po wsiach, ustawiając w dni świąteczne kramy w pobliżu kościołów oraz plebanii. Mieszczanie i szlachta odżywiają się lepiej, stoły ich zastawione bywają wykwintniejszymi potrawami z mięsa zarówno zwierząt hodowlanych, jak też dziczyzny, ptactwa i ryb.

Oczywiście w centrach miast także handlowano mięsem, skąd nazwa jednej z czterech części krakowskiego Rynku – kwartał Rzeźniczy. Przy okazji można było pożywić się na miejscu, co pilnie zanotował Mikołaj Rej:

A kto się chce tym dziwom przypatrzyć, jako się chudzina żywi, idź na krakowski rynek, tam się nadziwujesz; ano jedna kiełbaski smaży, druga gzelce przedaje, druga wątrobę pieczoną z octem a z cebulą; druga też zwodzi, druga z opłatki po rynku i po ulicach biega, druga z wieńcym, druga z ziółki i z czyrwoną maścią siedzi. Więc i u krup, u śledzi, u masła, u świec, u śklenic, u jabłek, u żemeł, u botów, u ryb, u żuru, u barszczu, u ogórków, u rozmaitych ogrodnych rzeczach siedzi, a kto by się ich naliczył? Więc co ich po smatruziech, po kramikoch, pod krzyżami siedzi! Jedna z żelazem, druga z płótnem, druga z barchanem, z leszem, z gwoźdźmi i z rozmaitymi przyprawami, a kto by się tego zapamiętał? Już nie licząc rozmaitych a rozlicznych rzemięśników, co się swymi robotami żywią, dziwnych a dziwnych kwestów między ludźmi się napatrzysz.

Kiełbasa na krakowskim Rynku przetrwała setki lat. Z rozczuleniem pisał o niej Ambroży Grabowski, pisał Józef Wawel-Louis, a i dzisiaj, podczas wielkanocnych i bożonarodzeniowych kiermaszów bucha dym, skwierczą na rożnach kiełbaski, golonki i szaszłyki. Brązowieją wędliny – rodzime, węgierskie – wprost od świni mangalicy, litewskie – takie same jakie jadano w Soplicowie. Tylko gzelce znikły, i to tak bardzo, że nikt nie pamięta nawet ich nazwy, wyjaśnijmy więc, że chodzi o nóżki w galarecie.

Zaginęły także o wiele młodsze mięsne nazwy. W moim dzieciństwie w krakowskich masarniach (to też zapomniany termin!) paniusie ze Zwierzyńca, z Grze-górzek, ze Starego Miasta prosiły: „Pół fonta bilu”. Komputer podkreślił na czerwono i „font”, i „bil”, bo nie wie, że chodzi o funt, oczywiście austriacki, a więc niespełna 60 dekagramów. Moja matka, pochodząca z Kongresówki, nie mogła przywyknąć do tej miary, jej funt był skromniejszy, odrobinę ponad czterdzieści deka. Cesarską Austrię wzięli diabli, przemknęło międzywojnie, przetoczyła się okupacja, z portretów spoglądali na siebie Stalin i Bierut, a font ciągle był fontem. A bil? Bilem zwano w Krakowie słoninę, ale świeżą, nie wędzoną, nie „pod pudrem papryki ceglastej”, jak pisał Tuwim, lecz bielutką lub – jeszcze lepiej – lekko różowawą...

Im głębiej zanurzamy się w przeszłość, tym więcej niezrozumiałych wędliniarskich terminów. No bo co takiego leberka (komputer podkreślił także ten wyraz), co to wirstle, (znów podkreślenie!).

Leberka to pasztetowa, wirstle – cienkie, delikatne parówki. Z parówek słynął jednak Debreczyn, nie Kraków, który w całej monarchii rozsławiły kiełbasy – wiedeń-czycy, mieszkańcy Grazu i innych austriackich miast zajadali się „Krakauer Wurst”. Prawdę mówiąc, kiełbasa krakowska rozprzestrzeniła się daleko poza granice Austro-Węgier. Wzmianki o niej napotkałem w literaturze (pięknej, nie gastronomicznej) rosyjskiej, a samą kiełbasę – nie tylko krakowską, ale nawet koszerną! – kupiłem w Tel Awiwie.

Niegdyś w każdej krakowskiej wędliniarni można było kupić „mieszaninę”, rzeczywiście mieszankę wędlin. Składały się na nią: odrobina szynki, kiełbasy krajanej, zwanej polędwicową, trochę wspomnianej „leberki”, trochę klopsa, szynki zwijanej, ozora, salcesonu. Niektóre krakowskie wędliniarnie słynęły z „okrawków”, końcówek szynek, które niegdyś krajano nożem i przy krojeniu pozostawały resztki. „Okrawki”, równie smaczne, jak wielkie plastry, były o wiele od nich tańsze.

Na początku XX wieku do najsłynniejszych masarzy w centrum Krakowa należeli: Sieczkowski, Saniternik i Różycki ze Sław-kowskiej, Grabowski z Szewskiej, Wójcicki ze Szpitalnej, Kusiono-wicz z placu Mariackiego, Cha-chlowski z Mikołajskiej, Balcer z placu Szczepańskiego, Wincenty Satelickiy i Józef Bialik z Floriańskiej. Podobno ostatni z nich zasłynął wybornymi kaszankami, za którymi przepadał Wojciech Kossak, żarłok, jak wszyscy Kossakowie, jeżeli wierzyć Magdalenie Samozwaniec.

Za swe kiszkolubstwo zapłacił zresztą wysoką cenę. Wygłodzony, rzucił się na kaszankę i pożarł ją wraz z patyczkiem (jeszcze niedawno kiszki zamykano niewielkimi drewienkami). Jednak ta fatalna kiszka nie pochodziła od Bialika; Wojciech Kossak zjadł ją w tatrzańskim schronisku, do którego popędził swą świeżo poślubioną żonę (w lekkich pantofelkach, sukni z turniurą!). Maniusia Kossa- kowa zemdlała po forsownej wspinaczce, a mąż natychmiast po jej ocuceniu zabrał się za kaszankę...

Rzeźnicze sklepy przetrwały długo, zanim nie przewalił się przez nie orkan nowoczesności, niszcząc białe porcelanowe haki, z których zwieszały się połcie mięsa, białe ceramiczne płytki na ścianach, płytki, z których uśmiechały się świńskie ryje, wielkie pnie do rąbania mięsa. Był czas, w którym ze sklepów wiatr historii wymiótł też mięso. Przyszły długie kolejki przed sklepami, przyszły kartki, wybuchały bunty po podwyżkach cen. Nikt z dzisiejszych dwudziesto-, trzydziestolatków nie wie, dlaczego salceson nazwano wówczas „cwaniaczkiem”.

Bo nie dał się wywieźć do Związku Sowieckiego. Panowało wówczas przekonanie, że mięsne niedostatki spowodowane zostały ogromnym – i nieopłacalnym – eksportem za wschodnią granicę. Opowiadano mięsne dowcipy – czyli, mówiąc po krakowsku – wice. O kupującym jedną brukselkę – na gołąbki. O sprzedawcy, który na prośbę o kaszankę pyta:„A krew pan oddał?” Co bardziej oczytani twierdzili, że wreszcie rozszyfrowano tajemnicze Mickiewiczowskie „czterdzieści i cztery” – tyle kosztowała po podwyżce kiełbasa zwyczajna...

Teraz mięsa nie brakuje, nie brakuje wędlin, ale większość z nich naszym dziadkom i pradziadkom wydawałyby się niejadalna. Pociesza mnie jedno – na jakość jedzenia narzeka się od zawsze. W swych wspomnieniach Sobiesław Mieroszewski – urodzony w 1820 roku! – narzekał, że nie ma już słynnych krakowskich polędwic. Może za pięćdziesiąt lat ktoś będzie rzewnie wspominał współczesne hamburgery. Bo w rzeczywistości najlepiej smakuje młodość. Własna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski