MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miłość Bogusława Kaczyńskiego

Redakcja
Bogusław Kaczyński FOT. ARCHIWUM BOHATERA
Bogusław Kaczyński FOT. ARCHIWUM BOHATERA
- Ostatnio wyszła Pańska najnowsza książka "Łańcut, moja miłość" (Wydawnictwo Casa Grande, Warszawa 2012) poświęcona festiwalom muzycznym w Łańcucie, która nie zaczyna się od słów o muzyce, o festiwalach, ale o zamku: "Zamek w Łańcucie był od zawsze miłością mojego życia". Pan, warszawiak, od zawsze zakochany w tym odległym od stolicy zamku?

Bogusław Kaczyński FOT. ARCHIWUM BOHATERA

O nowej książce, której bohaterami są festiwal w Łańcucie, śpiew ptaków i sentencje Alberta Einsteina

- Moje oczarowanie tym zamkiem nastąpiło jeszcze w szkole podstawowej podczas szkolnej wycieczki. Po raz pierwszy zwiedzałem zamek i dech mi zaparło na widok tych wspaniałych wnętrz, mebli, obrazów, rzeźb. I jeszcze zwiedzanie powozowni, przejażdżka wolantem zaprzężonym w cztery konie, cudownie kwitnący park... To wszystko robiło wrażenie. Ta miłość do tego wspaniałego miejsca pozostała we mnie do dziś. Marzyłem, by tam wciąż wracać...

- I marzenie spełniło się. W 1981 roku został Pań dyrektorem festiwalu muzyki w Łańcucie ...

- A potem doszły kolejne daty. I tak było przez dziesięć lat. Kiedy dostałem tę propozycję, nie mogłem odmówić. Zmieniłem formułę dotychczasowych Dni Muzyki, to było dla mnie wielkie wyzwanie. Proszę nie sądzić, że wszyscy chcieli tych zmian. O, nie. Wielu uważało, że nic nie da się zmienić. A ja, na przekór wszystkiemu i wszystkim, postawiłem na swoim: zainteresowałem festiwalem młodzież, telewizję, dzięki której Łańcut był słynny na całą Polskę, zapraszałem gwiazdy światowej sławy. Publiczność zaczęła tłumnie odwiedzać festiwal - publiczność wytwornie ubrana, bo wprowadziłem obowiązek wizytowych strojów, o czym informowałem na afiszach.

- Pańską książkę otwierają też dwie sentencje: jedna Alberta Einsteina, która w skrócie mówi o tym, "że móc to chcieć", a druga to myśl Thorntona Wildera mówiąca o entuzjazmie potrzebnym w życiu. Czy te cechy posiada Pan, zodiakalny Byk, i one właśnie pozwoliły Panu stworzyć tej miary festiwal?

- Żeby pani wiedziała. Nie bez przyczyny te sentencje są w mojej książce. Cokolwiek w życiu robiłem, robię i będę robił, zawsze będzie temu towarzyszył entuzjazm, radość tworzenia i wiara w sukces. W Łańcucie wielu mówiło na początku: przecież to Polska B, może nawet C, tutaj nikt ze znanych nie przyjedzie. A potem tłumy publiczności walczyły o bilety.

- Miałam szczęście być wielokrotnie gościem festiwalu, słuchać nie tylko cudownej muzyki, ale i rozśpiewanych w maju ptaków w łańcuckim parku. Czy ta atmosfera właśnie sprawiła, że powiedział Pan nie tak dawno: "W Łańcucie spędziłem 10 najpiękniejszych lat mojego życia. Tam zostawiłem część mojego serca"?

- To prawda, że w Łańcucie udało się wytworzyć tak niezwykłą atmosferę płynącą z uczuć publiczności w stronę artystów, ale też te uczucia były odwzajemniane w stronę publiczności. Wszyscy tym byli zachwyceni i znajdowali się w jakiejś artystycznej ekstazie. Ale też trzeba dodać genius loci tego niezwykłego miejsca, zapach kwitnących w parku drzew, no i przede wszystkim te wielkie gwiazdy, które zaczęły nagle zjeżdżać do Łańcuta, a nie do Warszawy, Poznania czy Krakowa. Ta walka o bilety, te wytworne kreacje... To wszystko sprawiło zapewne, że ten czas był tak dla mnie szczęśliwy i Łańcut pozostał moją miłością. I co ważne: udowodniłem głoszoną przez siebie tezę, że festiwal to nie jest zlepek koncertów. Żeby festiwal odniósł sukces, potrzebna jest ta niezwykła artystyczna atmosfera. No i pieniądze, a ja je zdobywałem. Przywoziłem worki pieniędzy wyżebranych od sponsorów i dobrodziejów, wśród których prym wiodła ambasada amerykańska finansująca wiele koncertów.
- Gdyby przymknął Pan oczy, przeszedł się salą balową, gdzie odbywały się koncerty czy zajrzał do zamkowej restauracji, to które z wielkich gwiazd bywających na festiwalu spotkałby Pan?

- Proszę pani, nie tak dawno wróciłem do Łańcuta zaproszony przez tamtejsze władze. Usiadłem w tejże zamkowej restauracji, podczas obiadu trwała rozmowa, w której właściwie nie uczestniczyłem, bo rozglądałem się po sali w "poszukiwaniu" moich gwiazd. I zobaczyłem: tam, przy stoliku, siedziałem z Juliette Greco, a przy tamtym z Gilbertem Becaud. Tu siedziała Seta Del Grande, a tam Bella Dawidowicz, Marta Eggert - legendarna gwiazda filmowa, Dymitr Sitkowiecki ze swymi skrzypcami Stradivariusa. A przecież obok światowych gwiazd bywali na festiwalu polscy wielcy artyści: Ewa Demarczyk, Stefania Toczyska, Krzysztof Penderecki, Wojciech Młynarski, a z gwiazd sceny podziwialiśmy m.in. Teresę Budzisz-Krzyżanowską, Tadeusza Łomnickiego i Wiesława Michnikowskiego. Czy pani uwierzy, że zobaczyłem wszystkie detale tych spotkań, czułem, że powracam do tych szczęśliwych lat?! W tej restauracji "zjawili się" także ci, których już nie ma, to było też spotkanie z cieniami niektórych wielkich. Ta lista jest o wiele dłuższa. By ją poznać, trzeba przeczytać moją książkę.

- Festiwal to nie tylko reflektory, telewizyjne transmisje, oklaski publiczności, zachwyt recenzentów...

- Ale też zazdrości, które zawsze towarzyszą każdemu sukcesowi.

- I właśnie o blaskach i o cieniach łańcuckiego festiwalu jest Pańska książka, pełna barwnych opowieści, humoru i wspomnień o wielkim świecie. Dlaczego ją Pan napisał?

- Ta książka powstała z potrzeby serca. Czułem się w obowiązku ją napisać, bo odchodząc z Łańcuta, obiecałem ją tej wspaniałej publiczności.

Rozmawiała JOLANTA CIOSEK

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski