Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ministrant z Mariackiego, przywódcaCracovii

Redakcja
Andrzej Turecki podczas meczu o Herbową Tarczę Krakowa... FOT. WACŁAW KLAG
Andrzej Turecki podczas meczu o Herbową Tarczę Krakowa... FOT. WACŁAW KLAG
Od 1997 roku mieszka w Chicago, w Ameryce przeżył w sumie ponad 20 lat. - W tym roku wracam do Krakowa - zapowiada.

Andrzej Turecki podczas meczu o Herbową Tarczę Krakowa... FOT. WACŁAW KLAG

(NIE)ZAPOMNIANE POSTACI KRAKOWSKIEGO SPORTU: Andrzej Turecki - piłka nożna

Ministrantem najpierw był u Świętej Barbary. Od domu - rzut beretem, bo Tureccy mieszkali pod "jedynką" nad Małym Rynku, na rogu z Mikołajską. - Ale kościół św. Barbary nie prowadził katechizacji dzieci, dlatego trafiłem do kościoła Najświętszej Maryi Panny. Mieszkałem blisko, byłem zawsze pod ręką. Zdarzało się, że w Mariackim służyłem do mszy Ojcu Świętemu, wtedy jeszcze biskupowi Wojtyle - wspomina.

Andrzej Turecki pamięta, że przez sześć lat nie opuścił rorat (- A trzeba było wstawać przed szóstą), ministrantem był jeszcze w czasach juniorskich, gdy stało się jasne, że wyrasta na piłkarza pełną gębą. Dla którego przeznaczeniem była Cracovia.

- Do szkoły podstawowej chodziłem na Plac Matejki, do "dwudziestki jedynki". Nie była koedukacyjna, obok dziewczęta miały swoją "dwudziestkę", z wejściem od Rynku Kleparskiego. W naszej szkole salka do wuefu była maleńka, ale za to wuefista świetny - Kazimierz Lalik, wychowawca wielu znakomitych piłkarzy. Był rok 1962 lub 1963, kiedy trafiłem do Cracovii. Wcześniej chodziłem już na jej mecze, za sprawą ojca, który sympatyzował z "Pasami" i zabierał mnie na stadion - zaczyna snuć swą historię Turecki, rocznik 1954.

Wśród rówieśników wyróżniał się posturą. W trakcie któregoś ze zgrupowań Ignacy Książek, legendarny łowca talentów i opiekun młodych piłkarzy Cracovii, musiał Andrzejowi zrobić dziury w trampkach, z których wyrósł - o szybkim zorganizowaniu nowych, większych nie było przecież mowy. - Pan Ignacy mawiał: "mój Andrzejek". Bardzo go lubił - przypomina sobie Maciej Madeja, zżyty z Cracovią od ponad pół wieku.

Książek parę lat potem pokierował edukacją zdolnego obrońcy. Z Technikum Mechanicznego przy ulicy Skrzyneckiego Turecki miał dość daleko do klubu, a gdy wszedł do pierwszej drużyny lekcje kolidowały z treningami. - Pan Ignacy stwierdził: "Andrzej, znajdziemy ci taką szkołę, żebyś mógł pogodzić naukę z piłką". No i trafiłem do Pedagogicznej Szkoły Technicznej przy alei Mickiewicza.

Jak został "Łopatą"

To były czasy sportowego upadku Cracovii. Wprawdzie jeszcze w 1969 roku zespół wywalczył awans do I ligi (trzymajmy się dawnej terminologii), ale trzy kolejne sezony skończyły się spadkami. Latem 1972 roku "Pasy" wylądowały w krakowskiej klasie okręgowej, czyli - jedyny raz w historii klubu - w IV lidze. Na tym poziomie, wiosną 1973 roku, niespełna 19-letni Turecki zadebiutował w I drużynie, u trenera Michała Matyasa.

- Był najlepszym z moich trenerów. Facet o wielkim sercu do piłki, dużo mnie nauczył, zainwestował we mnie. Kiedyś, w młodzieńczym buncie, poszedłem do niego po treningu. Mówię: "Trenerze, ćwiczę jak inni, a Pan tylko po mnie "jeździ". Odparł: "Wiesz dlaczego? Bo na żadnym z nich nie zależy mi tak, jak na tobie". Czy muszę dodawać, że następnego dnia trenowałem ze zdwojoną siłą?

Matyasowi zawdzięcza coś jeszcze... - Kiedyś, w moich początkach w pierwszej drużynie, zrobił nam nasiadówkę na trybunie, omawiał spotkanie. Stwierdził: "Ja bym całą premię za ten mecz zabrał wam, a dał Andrzejkowi, bo on tymi swoimi łopatami w lewo i prawo wybijał tę piłkę..."
Szatnia podchwyciła słowa trenera. Andrzej Turecki został "Łopatą".

Psa mogłem zagonić

Po maturze krótko studiował. Swoje dokonania na AWF nazywa "epizodem", pamięta jednak dobrze egzaminy wstępne. - Lekarz, który mnie badał, stwierdził: "Pan ma chyba szmery w sercu, Pan się nie nadaje". No, wkurzyłem się. Pomógł mi na szczęście inny lekarz, który był w komisji. Przekonał tamtego. A ja podczas próby harwardzkiej wykazałem się znakomitą wydolnością. Podobno w tamtych czasach lepszy wynik osiągnął tylko Henio Maculewicz.

Turecki podkreśla: - Lubiłem zimowe treningi, okresy przygotowawcze, to "ładowanie akumulatorów". Po dobrze przepracowanej zimie psa mogłem zagonić.

Skazany na "Pasy"

- Na boisku Andrzej był przywódcą Cracovii. By młodsi kibice wiedzieli, co mam na myśli, porównałbym go z Kaziem Węgrzynem - mówi były wiślak Marek Kusto. - Turecki był nieprzyjemnym rywalem: bardzo walecznym piłkarzem solidnej postury. W Cracovii od niego zaczynało się ustalanie składu.

- Z przodu też umiałem się znaleźć. No i potrafiłem podać piłkę - z 40-50 metrów na nosek. Mówili, że piłka nie leciała, tylko płynęła - opisuje dawny as "Pasów".

Kusto: - Że nie osiągnął w sporcie znaczących sukcesów? Przyczyna jest dość prosta: grał w drużynie, która takich sukcesów nie osiągała.

Turecki: - Propozycje z innych klubów? Były, ale bardzo szybko temat upadał. Za każdym razem ojciec powtarzał: "Łopatka", albo Cracovia albo zapomnij o piłce. Ty się masz tu uczyć gry, masz tutaj grać".

Eugeniusz Turecki zmarł 6 lutego 1982 roku. Do I ligi Cracovia wróciła kilka miesięcy później. Z Andrzejem Tureckim jako kapitanem drużyny.

- Tej roli uczyłem się od Tomka Niemca, podglądałem go. Tomek był nie tylko dobrym piłkarzem, ale bardzo inteligentnym, kulturalnym człowiekiem. Na początku powtarzał: "Andrzej, piłka piłką, ale szkołę trzeba skończyć" - wspomina. - Gdy sam już dostałem opaskę, było moim marzeniem, by nie być kapitanem mianowanym przez trenera - bo i tak bywało - ale wybieranym przez drużynę.

Koszuli też nie kupię

We wrześniu 1982 roku przyszedł czas na pierwsze w karierze Tureckiego derby w I lidze, na stadionie Wisły padł bezbramkowy remis. Przeciwko "Białej Gwieździe" grał jednak wcześniej co roku, w rozgrywanych od 1974 roku meczach o Herbową Tarczę Krakowa.

- W Cracovii w tamtych czasach wszyscy byli z Krakowa lub z okolic, w Wiśle podobnie. Święta wojna to był święta wojna - podkreśla. - Pamiętam mecz (z 1974 r. - przyp. boch), w którym za wygraną mieliśmy obiecane po 1000 złotych. To była kupa pieniędzy. Prowadziliśmy 1-0, a ja zacząłem w głowie sobie układać: "kupię koszulę, kupię buty, gdzieś wyjdę". Kiedy w końcówce straciliśmy gola na 1-1, pomyślałem: "koszulę kupię kiedy indziej". A w 87 minucie Wisła strzeliła na 2-1... Tamta historia nauczyła mnie, że w czasie meczu trzeba być skoncentrowanym tylko na grze.

Wśród wiślaków

Wiślacy byli kolegami. Po "wyprowadzce" z Małego Rynku do lokalu zastępczego, czyli nowego mieszkania w bloku z wielkiej płyty na Czerwonym Prądniku, Turecki stał się sąsiadem mieszkającego w bloku obok Janusza Krupińskiego i Andrzeja Iwana, dwa bloki dalej.

- Po derbowych meczach szło się na uroczysty obiad. Bardzo lubiłem przebywać w towarzystwie Ryśka Sarnata. Poza tym z kolegami z Wisły spotykaliśmy się, w okresach wolnego jeździliśmy na wczasy. Ja utrzymywałem kontakty z Krzyś-kiem Budką, "Ajwenem", Heniem Maculewiczem, Adasiem Musiałem, czasem z Antkiem Szymanowskim, najlepszym w owym czasie polskim obrońcą. Później, już jako oldboje, jeździliśmy na przeróżne mecze, grałem nawet w Orłach Górskiego, chociaż o kadrę tylko się otarłem.

Zdarzyło się, że jako oldboj Wisły Turecki w meczu okręgowego Pucharu Polski strzelił gola Cracovii (i to wcale nie drużynie oldbojów), przyczyniając się do wyeliminowania jej z rozgrywek. Z kolei wiślaków udało mu się ubrać w biało-czerwone pasiaste stroje, gdy jako reprezentacja Krakowa wystąpił z nimi na turnieju w Zawierciu...

- Dawniej nie było takiego szowinizmu jak teraz. Niedawno chłopakowi, sympatyzującemu z Wisłą, zaproponowałem: "załóż koszulkę Cracovii, ja założę Wisły, zrobimy sobie zdjęcie". Absolutnie nie chciał, w obawie, że ktoś gdzieś to zdjęcie zobaczy - dziwi się Andrzej Turecki. - A przecież działo się to tutaj, w Stanach.

Chłodnia spadła na nogę

Chicago jego drugim domem stało się w 1997 roku. Po raz drugi. Bo pierwszy amerykański etap życia Andrzeja Tureckiego rozpoczął się 30 grudnia 1983 roku. Po półtora roku gry w I lidze (a przed ostatnią - na 20 lat - I-ligową rundą Cracovii) poleciał do USA, by w krótkim czasie dorobić się wielkich pieniędzy.

- Dostałem cynk, że za trzy miesiące gry w halowej lidze w Pittsburghu można zarobić ponad 20 tysięcy dolarów. To były niewyobrażalne pieniądze - wspomina. - Niestety, po przylocie okazało się, że zjawiłem się o tydzień za późno. Kontrakty z zawodnikami były już podpisane.

Za radą kolegi ruszył z Chicago do Nowego Jorku. Tam, odliczając dni do powrotu, usłyszał radę: "idź do pracy, odrobisz bilet i jeszcze z czymś wrócisz". - No i koledzy znaleźli mi pracę: pomocnika kierowcy, który rozwozi lodówki. Ja pomagałem mu w załadunku i rozładunku. Nie trwało to długo. W trzecim dniu pracy wielka, ważąca chyba z tonę chłodnia spadła mi na nogę, demolując kości, zrywając więzadła. Operacja, siedem miesięcy w gipsie - i moja kariera się skończyła. Niepotrzebny był ten wyjazd.

Jednak Turecki do Polski nie wrócił. A w 1985 roku dołączyły do niego żona z córką. Dopiero ich wyjazd trzy lata później okazał się impulsem do powrotu. "Łopata" przywitał Kraków w 1990 roku.

Działacz i biznesmen

- Wróciłem do Krakowa, wróciłem do Cracovii. Zostałem kierownikiem drużyny. W klubie zaczęły się kolejne rozbiory, kłótnie o stanowiska.
Turecki równocześnie zajął się biznesem. Został współwłaścicielem delikatesów na rogu ulic Stradom i Dietla. Gdy interes upadł (- Zostaliśmy wykończeni wysokim czynszem), pozostał w branży: założył sklep przy Grzegórzeckiej. - Fajnie to urządziliśmy, był dobry towar. Ale ludzie nie przychodzili - nie było blisko przystanku, nie było miejsc parkingowych - rozkłada dziś ręce.

W Cracovii zaczął odgrywać coraz większą rolę. - W 1994 roku zostałem poproszony o poprowadzenie sekcji piłki nożnej. Zebrało się kilkanaście osób, stworzyliśmy Grupę Osób Wspierających, na czele stanął Piotr Skalski. On był prezesem, ja wiceprezesem. Przez dwa lata zarządzałem Cracovią. Awansowaliśmy do drugiej ligi, przy dużym udziale porządnego trenera, którego zatrudniłem - Irka Adamusa. Dobrze się czułem w takiej roli, wszedłem w środowisko, które znałem.

Stabilizacja była jednak ostatnim określeniem, z jakim w tamtych czasach kojarzyła się Cracovia. Kolejne zmiany, które nastąpiły w klubie, wymiotły z niego Andrzeja Tureckiego.

- To był początek 1997 roku. Dzień wyjazdu na zgrupowanie do Straszęcina, które sam załatwiłem. Chciałem coś od pracownika parkingu, którym zarządzaliśmy, a on w pewnym momencie powiedział: "Panie kierowniku, pan nie jedzie". No i pokazał mi gazetę, a w niej notatkę o tym, że Kazimierz Zawrotniak, nowy prezes klubu, odsuwa menedżera Tureckiego. Potem Adam Zięba przyniósł pismo z informacją, że zostałem zwolniony. 30 czerwca 1997 roku po raz drugi poleciałem po Stanów.

Koledzy emigranci

W Chicago Andrzej Turecki mieszka do dziś. Pracuje w firmie, zajmującej się regeneracją turbin i innych dużych części mechanicznych. - W wyuczonym zawodzie? Nie za bardzo, szkoła dała mi raczej ogóle pojęcie o mechanice. Koledzy po PST zostawali nauczycielami nauki zawodu.

Dzięki temu, że po wypadku z chłodnią w 1984 roku trafił w ręce dobrych lekarzy, do dziś gra w piłkę, w klubie Royal-Wawel, w sezonie letnim i zimowym. Oprócz tego jest sędzią piłkarskim, z licencją na 2012 rok. - Zastanawiałem się nawet, czy nie rzucić pracy i wziąć się za sędziowanie - bo w Chicago strasznie dużo ludzi gra teraz w piłkę. Ale to jednak niezbyt pewne zajęcie.

Na brak krakowskiego towarzystwa Turecki narzekać nie może. - Teraz się zmniejszyło, ale z tamtej Cracovii są tutaj Zbyszek Maczugowski, jego brat Adam, Kaziu Setkowicz. Był Marek Podsiad-ło, wcześniej Andrzej Wójtowicz, Henryk Stroniarz - wylicza. - Odwiedzamy się, wspólnie świętujemy urodziny. A co roku 1 stycznia spotykamy się, nie tylko w gronie piłkarzy z Krakowa, na "polskich błoniach" - to miejsce, gdzie rozgrywały swoje mecze polonijne drużyny.

Profesorze, wracam!

W 2004 roku Andrzej Turecki podejmował w Chicago Cracovię, która wyprawiła się wtedy do Ameryki w pełnym składzie: z prezesem Januszem Filipiakiem i piłkarzami pod wodzą Wojciecha Stawowego.
- Szkoda, że Wojtek przestał być trenerem "Pasów". Jego drużyna miała wyniki, grała tak, że patrzyło się na nią z przyjemnością. A ilu było w niej obcokrajowców? Jeden? Żadnego? - podkreśla Turecki. - W obecnej drużynie nie ma wychowanka, a zawodnicy z zagranicy wiele nie wnoszą. Może problemem jest aklimatyzacja? Suworow został uznany za najlepszego piłkarza w Mołdawii, ale my podobnej klasy zawodników w Polsce mamy wielu. Oglądam każde spotkanie Cracovii i czasem ze złości rzucam laptopem. Jesienią najgorszy był mecz z Ruchem, przegrany 0-2.

We wrześniu 2010 roku Andrzej Turecki wziął udział w otwarciu nowego stadionu przy ul. Kałuży. - Dostałem oficjalne zaproszenie od klubu, przyleciałem na otwarcie. Stadion jest piękny.

Regularne, dość częste wizyty w Polsce planuje niebawem zakończyć. Przekonuje, że zapowiadany od kilku lat powrót do Krakowa, w tym roku już z pewnością stanie się faktem. - Nie ma innej opcji. Żona musi zająć się rodzicami, ja swoją mamą. Wracamy. Kiedy? Chciałbym wyrobić się jeszcze przed mistrzostwami Europy, ale nie wiem, czy zdążę, bo trochę spraw muszę w Stanach pozamykać.

Turecki nie ukrywa, że marzy mu się powrót do Cracovii. - Porozmawiam z profesorem - może coś by znalazł dla "Łopatki"? Czuję się jeszcze bardzo młodo i myślę, że mógłbym sprzedać swoje duże doświadczenie.

TOMASZ BOCHENEK

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski