Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mistrz zakładania masek, czyli niepublikowane listy Stanisława Lema

MACIEJ PIETRZYK
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Przez 15 lat pisał listy do swego amerykańskiego tłumacza Michaela Kandla. Rozmawiali o literaturze, o życiu po jednej i drugiej stronie Żelaznej Kurtyny, filozofii. Listy ukazują się właśnie zebrane w książce "Sława i Fortuna", opublikowanej przez Wydawnictwo Literackie. My prezentujemy ich fragmenty.

Fot. Anna Kaczmarz

Kraków, 24 marca 1972

Drogi Panie,

...Ma Pan rację — oczywiście humor mój jest infernalny. O to właśnie szło, inaczej, myślę, lektura byłaby już nadto odpychająca. Lukier dowcipu osładza pigułkę tylko w momencie jej połykania, potem pozostaje gorycz, której, nie muszę chyba Pana zapewniać o tym, nie wymyśliłem sobie prywatnie, bo pochodzi ona raczej z zewnątrz, tj. ze świata, w jakim żyjemy. Tak: Dostojewski jest może najbliższym mi duchowo pisarzem, chociaż jest to bliskość choroby, nieszczęścia, piekła, zmory i wreszcie widma mogiły, a nie jakaś inna. Cytaty z Dostojewskiego można znaleźć w moich Dialogach chociażby (z Wyznań człowieka z lochu 1 np.).

Co się tyczy Pana głodu Absolutu... głód ten znam chyba, ale jestem prywatnie przeświadczony o tym, że nie można go zaspokoić, bo Absolut nie istnieje w postaci do przyjęcia; w pewnym sensie jedyny Absolut, albo jedyny "model" Boga, jaki mogę serio zaakceptować, jest Bogiem oo. Destrukcjanów z 21. podróży Tichego, bo wyznania wiary tam zawarte są, tj. były pisane z najwyższą powagą, na jaką w ogóle mnie stać. W Filozofii przypadku nie brak explicite wyrażonych zastrzeżeń, o czym ta książka NIE JEST, co w niej pominięte, a mianowicie praktycznie w całości — estetyczna problematyka, problematyka przeżycia przedmiotu estetycznego, ponieważ uważam, że jej się metoda moja nie ima, tak że tu nie może być mowy o różnicy zdań między nami — po prostu milczałem świadomie na ten temat, który wydaje mi się niedyskursywny w całości.

Sądzi Pan, że oczekuję od Amerykanów zbyt wiele — w kulturze? Kiedy bo ja właśnie niczego zbyt wielkiego nie oczekuję, jak mi się zdaje. Science fiction zrujnowałem podług możliwości i sił we wszystkim, co o niej pisałem, przede wszystkim jako zawiedziony, znudzony śmiertelnie, rozczarowany, ogłupiany systematycznie Czytelnik, a nie jako pisarz.

Odważyłem się niedawno odpowiedzieć szerzej po angielsku na pytania zadawane mi właśnie w kręgu tych spraw (SF) — pewnemu kanadyjskiemu fanzine, a jeśli opublikują moją odpowiedź, postaram się, by dotarła do Pana rąk, bo wyraża moje rzetelne przekonania, jakkolwiek być może w sposób kulawy wysłowione. Pana uwagi o wartości, jaką my tu przypisujemy kulturze, wydają mi się z kolei mocno paradoksalne, ponieważ właśnie w tej sferze wiele spraw i osób u nas przez długi czas po wojnie niszczono, jednakowoż doskonale rozumiem, iż względność miar, jakie obaj stosujemy, wynika z różnicy historii naszych krajów, ponieważ myśmy byli zagrożeni w sposób dosłownie śmiertelny, w kulturze najpierw (w biologii zresztą także), a dla Amerykanów chodzi zawsze w tej grze o wyobrażenia Apokalipsy, a nie o nią samą, doświadczoną osobiście. (...)

PS. Ze stanowiska pisarzy ghetta SF "mainstream" jest, zapewne, rodzajem Arkadii, ale doprawdy nie podzielam ich złudzeń; czynnik losowy zarządza karierami utworów, publiczność jest dziś znudzona i zobojętniała jak może nigdy, sztuka, tknięta lekkim wariactwem, zjada własny ogon i dobiera się już samej sobie do kiszek i do wątroby — serce już wyjedzone — i jakież ja jeszcze mogę żywić złudzenia w tej materii, zwłaszcza że właśnie mnie z kolei zjada tzwany Filozoficzny Bies? (...)

Kraków, 30 marca 1974

Drogi Panie,

w tym, co zawierał mój telegram, nie było przesady. Udało się Panu o tyle prześcignąć oryginał, że pozostając wiernym jego duchowi, zarazem zamerykanizował Pan rzecz. (...) Jest to rzecz ważna dla Pana jako adepta pisarstwa, a nie tylko jako tłumacza. Likwidacja "trudności" nie może być naczelną dyrektywą kreacyjną z tegoż powodu, dla którego mylny jest sąd, jakoby dało się "ułatwić" rozkosze alpinizmu dzięki odpiłowaniu całej dolnej części Mount Everestu i ustawieniu na płaskiej równinie samego SZCZYTU, na którym każdy bez żadnej fatygi będzie mógł postawić nogę. Przecież trud wspinaczki stanowi składową konstruującą uciechy alpinizmu.

Gdyby tak nie było, można by też zyskać równoważną satysfakcję, wzbijając się na tęże wysokość helikopterem. Czytelnik odmawiający aktywnej współpracy to nie ten, kto nie chce jeść szpinaku i marchewki, lecz ten, kto łaknie pokarmu JUŻ PRZEŻUTEGO. Trend "utrudnień lektury", typowy dla współczesnego pisarstwa, to wszak nie wymysł paru pustogłowych facetów! Jeśli utrudnienia takie nie prowadzą do NICZEGO zgoła, wtedy oczywiście stają się drogą dokądś — pozorowaną. Kongres jest jakąś parabolą konsumpcyjnego społeczeństwa, społeczeństwa skierowanego właśnie na WSZECHUŁATWIENIE jako na WARTOŚĆ NACZELNĄ egzystencji, i to skierowanie rodzi zapaść wartości autentycznych, tych, co powstawały historycznie, "psychemia" zaś stanowi ultymatywną i uniwersalną technologię owej łatwizny. Implikacją finału jest z kolei myśl, że świat urządzono inaczej, że przychodzi moment, w którym hedonizm instrumentalny zostaje zmuszony do PŁACENIA za swoje praktyki, i że ta zapłata okazuje się dosyć koszmarna. (Przynajmniej TAK MOŻNA to pojmować, choć można też inaczej). Jak zwykle w literaturze przekład "tego, co chciał autor powiedzieć" na język dyskursywny objawia, iż chodzi o prawdę dosyć banalną. (Prawda Dostojewskiego we Wspomnieniach człowieka z lochu też jest zupełnie banalna — że "kryształowy pałac" cywilizacyjnych ułatwień nie może być autentycznym celem dążeń, że jest celem FAŁSZYWIE WYBRANYM, lecz tam człowiek (w wersji narratora) broni się przed tym wyborem — ucieczką nawet w obłęd i w nikczemność, pozostając bowiem głupcem lub wariatem, pozostaje tym samym wierny niejakiej ostoi własnego człowieczeństwa, które "wyanieleniu" może podlegać tylko w głowach bardzo niedowarzonych utopistów instrumentalizmu). — Przynajmniej i TAK można tę rzecz Dost. rozumieć. — Właściwie Pan to chyba wie i mówił Pan co innego tylko z przekory. (...)

Kraków, 15 maja 1974

Drogi Panie,

otrzymałem resztę tłumaczenia i oto moje uwagi — po części krytyczne. (...)

W każdym razie ta ciężka rzecz już jest za Panem! Poprawki, o jakie się wstawiam, byłyby wszak tylko kilkoma dotknięciami, mikroskopijnym retuszem. Odnoszę wrażenie, że nasze "rozchodzenia się" polegają na dwu rzeczach. Primo, Pan czasem zdaje się sądzić, że coś u mnie jest powiedziane nie dość wyraźnie, i żeby to "doszło" do czytelnika, Pan to "nasila". Secundo, pewne partie wydają się Panu czasem rozwlekłe, i Pan wtedy je stara się uzwięźlić. Oczywiście sprawa wymaga zawsze konkretnego roztrząsania i in abstracto nie może być raz na zawsze rozwiązana. Lecz uważam, że Pan się w pewnym, bardzo strategicznym sensie MYLI.
Mianowicie oba te podejścia, o jakich właśnie wspomniałem, zdają się wskazywać na Pana nieufność względem czytelników: nie zauważą! A więc wzmocnić — albo: znudzą się i znużą! A więc skrócić, uzwięźlić. Ale tak nie wolno robić, proszę Pana. Tak nigdy nie wolno robić. To, czy Czytelnik będzie się DOSTATECZNIE STARAŁ, to nie jest NASZA RZECZ. Milcząco przyjętym, nieporuszonym, oczywistym, bezwzględnym założeniem wszelkiej kreacji jest odbiorca OPTYMALNY, aktywny, PODDANY zarazem tekstowi, czyli ufający mu: jeśli jest coś słabo wyakcentowane, to widać MIAŁO takie być, a jeśli jest do znużenia dokładne, to widać ta własność także się tekstowi należała i trzeba w niej szukać osobnego znaku, sensu, wskazania. Jednym słowem, ŻADNEJ ULGOWEJ TARYFY, żadnych UŁATWIEŃ, żadnego SPRZYJANIA CZYTELNIKOWI (żeby się nie odstręczył, żeby się nie znudził, żeby nie zrezygnował).

Najpierw — takie starania i tak są bez żadnego pragmatycznego skutku, bo leniwego wszystko nudzi i nuży. A co ważniejsze, dla utworzenia WYGODY można wtedy pójść na ŁATWIZNY. Oczywiście pouczam Pana, oczywiście nie myślę tu już wcale o Kongresie ani o tłumaczeniu, ani o moich książkach, lecz o pryncypiach. Ja wiem, że Mann był w Ameryce uważany za "ponderous" i "pompous"8, lecz to jest hiatus kultur, a nie osobista niedomoga Manna, wskutek czego Mann "skrócony dla Amerykanów" nie będzie ani dobrym Mannem, ani dobrym pisarzem dla Amerykanów, lecz spreparowaną prymitywnie używką. NIE UŁATWIAĆ! Oto zasada, której się należy trzymać, a reszta jest już prostą konsekwencją.

Dziękuję Panu za wszystkie poniesione męki. Sadzę, że się opłaciły. A po tym "Bóg zapłać" nie pozostaje mi już nic, jak tylko bardzo serdecznie ukłonić się poprzez ocean.(...)

Kraków, 26 grudnia 1977

Drogi Panie,

mam przed sobą list Pana ostatni, z 2 grudnia. Ja, wie Pan, właściwie nie jestem osobliwie skłonny do zwierzeń, ale może już, nie wiem, przyszedł na nie czas — a jeśli mam się już zwierzać, to komuż by, jak nie Panu? Mój obecny stan mógłby właściwie być końcem mojej kariery pisarskiej. Nie powiadam, boż nie wiem, czy to JEST jej koniec: widzę tylko, że mógłby być. Autoprognozowanie własnego losu jest daremne; przede wszystkim opaczne. Wyobrażałem sobie zawsze, że koniec może być tylko jeden: gdy się koncepty wyczerpią, źródła inwencji wyschną i zamrą — ale nigdy na odwrót: że można mieć źródła nadal żywe, może idące prądem głębszym nawet, bardziej podskórnym niż dawniej, źródła jak gejzery rytmicznie wypluwające skądeś nowe idee — a zarazem — można stracić wiarę. Gdyż bez wiary w dobry sens własnego pisania, wiary, której nic z zewnątrz nie może zastąpić (głód sukcesu idzie raczej z zewnątrz, tak samo prawie jak sukces realny), pisać nie sposób.

A przy tym ten, kto tę wiarę ma i pisze, może w ogóle o niej nie wiedzieć. Jest to libido sui generis, mus, którego się właściwie nie analizuje, nad nim się nie rozmyśla, podobnie jak nie rozmyśla się wszak nad własnym samozachowawczym instynktem. W moim przypadku było to, a raczej stawało się to bardzo powoli swoistym credo, którego bazą było Posłannictwo.
Nie wiem znów, ale nie wydaje mi się, aby ta okoliczność, że jako prorok w belles lettres nie zostałem wysłuchany, odebrała mi wyżej nazwaną dziwaczną "Wiarę". Bodaj że nie. Ja wiem dobrze, że z Pana wywyższonego punktu obserwacyjnego los mych książek w Ameryce jest antysukcesem raczej niż sukcesem, ale nie jestem przecież Amerykaninem, lecz polskim pisarzem, i podług wydań, nakładów, tłumaczeń, namów, propozycji, zaproszeń, listów itd. — jestem drugi po Sienkiewiczu, który na swoją trwałą renomę pracuje już kilkadziesiąt lat pośmiertnie książkami, a ja na tę drugą pozycję wysforowałem się w jakichś 10 czy 12 lat. Zresztą w Europie, jeśli nie całej, to poniektórych jej regionach, jak w niemieckim, już ze mnie skóra ropuchy (SF) spadła i uznany tam zostałem za Pisarza tout court . Gdyby zaś wziąć się do liczb samych, to i ilością wydań i nakładów, i wreszcie dochodów, jak na Europę i jak na moje wyjście z ciemnego słowiańskiego zadupia, zalazłem wcale wysoko.

Lecz powiem Panu, i jest to taką prawdą, na jaką mnie stać, że gdyby mój sukces był 10 lub 100 razy większy i gdybym miał już rolls-royce'a w stajni, i cały sekretariat na usługi (który JEST moim marzeniem, bom zurzędniczał od korespondencji), nie byłoby z pisaniem moim lepiej, ale bodaj (o ile to być może) gorzej jeszcze. Jest to dziwna rzecz — inspiracja, panuje tu w psychologii kreacyjnej, mojej przynajmniej, silne rozszczepienie, jakaś taka oto schizofrenia: czy mi się pisać chce, czy nie chce, z wiarą czy bez wiary, "konceptualny generator" działa, kwantowo, niezbyt regularnie, narzucając mi w snach, na jawie, w rozmowie, w samotności, małymi rozbłyskami różne pomysły.

Lecz jak Ojciec Kościoła, który kompletnie wiarę stracił, który zyskał lodowatą pewność, że Nikogo nie ma, nie będzie się brał dalej do następnych tomów swojej Teodycei czy Teogonii (a na pewno zgodzi się Pan ze mną, że w owym teologicznym zakresie MOŻNA by wszak mieć nowe, następne koncepcje systemowe, może umysł rodzić i u ateisty nowe distinguo, nowe piętra metafizyki), bożby mu to pachniało oszukiwaniem innych i siebie — jałową spekulacją na temat Boga ad hoc pomyślanego, skoro innego ON już nie ma — tak i ja nie mogę, przy zachowanym "źródle", pisać dalej. Czy ta wiara się może we mnie odrodzić — nie wiem, bo miałem tylko odpływy INWENCJI, ale nie miałem jeszcze odpływów OCHOTY. Chciałem, ale nie mogłem nieraz, obecnie raczej mogę i nie chcę. (...)

Rozmowa z Wojciechem Zemkiem, sekretarzem Stanisława Lema

- Czy Stanisław Lem kochał swoją literaturę?

- Był wobec niej raczej surowy ikrytyczny. Swoje książki dzielił nadobre, które lubił czytać, natakie, które cenił, ale donich niechętnie wracał, jak naprzykład "Solaris", oraz nate, które uważał zanieudane podwzględem artystycznym.
- Lubił też swojego amerykańskiego tłumacza Michaela Kandla. Jak trafił Pan na obszerną korespondencję, którą z nim prowadził w latach 1972-87 z okazji anglojęzycznych wydań?

- Podczas porządkowania archiwum wpadłem na jej ślad, od razu widać było, że to coś niezwykłego. Zwróciliśmy się do Michaela Kandla z prośbą o zgodę na jej opublikowanie. Amerykanin przesłał nam oryginały wszystkich listów, to było dużym ułatwieniem, bo jest tam wiele poprawek, których nie mieliśmy na kopiach pochodzących z archiwum pisarza. Okazało się, że wszystkie listy, które otrzymał Kandel, znajdowały się również w Krakowie. To dowodzi, jak starannie Lem archiwizował swoją korespondencję.

- W tej korespondencji, co pokazuje książka, jest wiele podkreśleń, wyrazów pisanych wielkimi literami, nawet znaczków. Tak pisał Stanisław Lem?

- Pamiętam list, chyba z Berlina, w którym Lem narzeka, że zepsuła mu się maszyna do pisania i nie ma wykrzyknika, a bez tego nie zdoła nic wyrazić. Taka jest ta korespondencja, pełna ekspresji. Pojawiają się podkreślenia, obwódki wokół słów, rozstrzelone litery.

- To znaczy, że Stanisław Lem nie był tylko skupionym, zamkniętym w sobie pisarzem?

- Był perfekcjonistą, ale też pasjonatem. W korespondencji z Kandlem sam ustawia siebie w roli doświadczonego, spokojnego racjonalisty, sceptyka. Ale też szybko z niej wypada.

- No właśnie, to była tylko rola, niczym u bohatera jego książek?

- Tak, dzięki temu ta korespondencja jest tak ciekawa, tu iskrzy, tworzy się przestrzeń do rozmowy. Kandel to młodszy człowiek, który zaczyna karierę, a Lem to mistrz, który osiągnął w zasadzie wszystko. Z jednej strony trochę naiwny romantyk, z drugiej - starszy racjonalista. Te role są bardzo ciekawe, ale nie należy traktować ich ze śmiertelną powagą. To konwencje, trochę maski. Lem żongluje stylami, gatunkami. Pisał te listy, mając świadomość, że są również formą literatury.

- Czyli to był celowy zamysł?

- Lem miał taką właściwość, że czegokolwiek dotknął, zamieniało się to w wielką literaturę. To nie jest tak, że on siadał do maszyny do pisania i myślał "stworzę coś wielkiego". To po prostu działo się.To również zasługa Kandla, bardzo wdzięcznego, uważnego, syntonicznego słuchacza. Umiał odebrać to, co się do niego mówiło.

- Te listy wyjaśniają bardzo wiele niuansów literackich Lema.

- Przypominają trochę jego książki, można je czytać na kilku poziomach; jako korespondencję dotyczącą literatury Lema, jako powieść relaistyczną, bo znadziemy tu wiele faktów z życia, ale jest też sporo metafizyki, filozofii.

- Z listów wynika, że Stanisław Lem był sceptyczny wobec rodzącej się popkultury. Tak bardzo jej nie lubił?

- To świadczy o antycypacji wielu zjawisk. Przewidział, że kultura będzie się pauperyzować, jej poziom będzie się obniżał. Przy okazji jest tu również sporo uwag na temat literatury science fiction, która obniżyła loty, stała się elementem komercji i konsumpcji. Nic dziwnego, że później mówił, by kamyk z napisem science fiction raz na zawsze wyrzucić z jego ogródka.

- Widać, że był rozczarowany kierunkiem, w którym podążała cywilizacja, także ta na Zachodzie.

- Z tej korespondencji dowiemy się, że "Kongres futurologiczny" nie był satyrą na komunizm, jak się często sądzi, ale na kapitalizm. Był krytyczny wobec tego, co działo się po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Dostrzegał pułapki obu systemów.

- Był człowiekiem rozczarowanym światem?

- Trochę tak. To było związane ze starzeniem się, ale i z jego obiektywnymi doświadczeniami. Był rozczarowany światem, cywilizacją, ludźmi. Nie narzekał jednak dla samego narzekania. Miał głęboką misję. Traktował literaturę jako narzędzie, dzięki któremu może naprawiać świat.

- Czy spotkali się z Kandlem?

- Tak, Kandel przyjechał na wakacje do Polski w połowie lat 70. Lem nawet żartował, że gdyby nie mieli sobie nic do powiedzenia, to wezmą maszyny i napiszą do siebie listy.

Rozmawiał Rafał Stanowski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski