Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mistrzowi na pożegnanie. Henryk Szordykowski wygrywał na dwóch kontynentach. Nasza redakcja przyznała Mu tytuł Asa Honorowego

Jan Otałęga
Henryk Szordykowski  z Wawelu Kraków był multimedalistą i olimpijczykiem
Henryk Szordykowski z Wawelu Kraków był multimedalistą i olimpijczykiem
WSPOMNIENIE. Żegnamy Henryka Szordykowskiego. Były biegacz klasy światowej Wawelu Kraków, potem trener, działacz sportowy i społeczny, zmarł 25 grudnia 2022 roku w wieku 78 lat.

Wielu ekspertów i kibiców zalicza go do czołowego kwartetu lekkoatletów w historii krakowskiej lekkoatletyki, obok Roberta Korzeniowskiego, Barbary Sobottowej i Jana Balachowskiego. Istotnie, w trakcie jego kariery sportowej nie brakło licznych, znaczących osiągnięć.

Był w 1971 roku w Helsinkach wicemistrzem Europy na 1500 m, dwa lata wcześniej w Atenach na tym samym dystansie zdobył na ME brąz. Wówczas mistrzostwa kontynentu były drugą w hierarchii ważności imprezą „królowej sportu” po igrzyskach olimpijskich, bo mistrzostw świata w tamtych czasach jeszcze nie rozgrywano. Z kolei w hali Szordykowski kolekcjonował złoto w ME na 1500 m - w Wiedniu w 1970 r., w Sofii rok później, w Rotterdamie w 1973 r. i za rok w Goeteborgu, ponadto w 1969 r. w Belgradzie triumfował z reprezentacją w sztafecie szwedzkiej, a na 800 m wywalczył srebro. Trzy razy został mistrzem USA w biegu halowym na milę, w 1969, 71 i 75 r.

Dostąpił zaszczytu dwukrotnie być olimpijczykiem. W Meksyku w 1968 r. na 1500 m przybiegł siódmy, a za 4 lata w Monachium dotarł do półfinału. 11 razy zostawał mistrzem Polski, bił rekordy krajowe w biegach na 1500 m, 2000 m i w sztafecie klubowej. Uznamy został za lekkoatletę numer 1 w Polsce za rok 1970, otrzymując trofeum Złote Kolce, w tym samym roku wybrany został do czołowej dziesiątki najlepszych sportowców kraju w tradycyjnym plebiscycie „Przeglądu Sportowego”.

Uff, spora, ale piękna lista osiągnięć, a ile jeszcze było triumfów w imprezach innej rangi… Jego rekordy życiowe na 800, 1500 i 5000 m do dzisiaj byłyby ozdobą niejednego mityngu, choć od ich ustanowienia minęło prawie półwiecze...
Wysoką, szczupłą, charakterystyczną sylwetkę byłego biegacza Wawelu Kraków do niedawna można było spotkać w różnych rolach na wielu arenach lekkoatletycznych Krakowa, Proszowic czy Wieliczki. Niejednokrotnie miałem okazję pogawędzić z tym dawnym asem bieżni. Los sprawił, że zapis fragmentów wspomnień będą, niestety, teraz pożegnaniem z Nim…

Henryka Szordykowskiego kojarzono z WKS Wawel, jednak nie pochodził z Krakowa, ale z Iłowa koło Mławy. W szkole brał udział w zawodach gimnastycznych, wygrał zawody powiatowe, ponadto próbował sił w piłce ręcznej. Do lekkoatletyki trafił dopiero w trakcie służby wojskowej.

- W małej miejscowości nie mogłem mieć żadnych kontaktów z wielkim wyczynem – wspominał po latach. - Dopiero w wojsku zyskałem możliwość. Dowódca urządzał nam biegi, a ja zawsze wygrywałem. Nie tylko dla satysfakcji, ale chciałem przybiec pierwszy do koszar i mieć spokój i czas na przebranie, golenie się, nie lubiłem tłoku. Wojsko dostrzegło moją szybkość i wystawiało na rozmaite zawody biegowe dla żołnierzy. Wtedy wypatrzyli mnie trenerzy klubów. Najszybszy był trener Kowalski z Wawelu i zabrał do Krakowa. Pytał, czy już trenowałem biegi. Zgodnie z prawdą, rzekłem, że nie. Odparł, że nie szkodzi i wieku 20 lat zacząłem regularne treningi. Jak na wyczynowy sport to było późno, zwykle szkolenie zaczyna się wcześniej, ale nie miałem na to wpływu. Ponieważ zaraz na bieżni wygrywałem z konkurentami, oni nie chcieli wierzyć, że dopiero zacząłem uprawiać lekkoatletykę…

To znaczy, że natrafiono na wielki talent. Niemniej sprawa nie była prosta. Wawel po prostu uprowadził starszego szeregowego z jednostki w Morągu. Musiał więc trener Kowalski pilnie jechać do Warszawy i u najwyższych czynników wojskowych wyjednać dla podopiecznego przeniesienie do Krakowa. Otrzymał zgodę, a w Krakowie Szordykowski został żołnierzem zawodowym, dochodząc do stopnia starszego chorążego sztabowego. Ale inne kluby miały chrapkę na jego talent. Bardzo silne sekcje lekkoatletyczne Legii Warszawa i Zawiszy Bydgoszcz podchodziły z zachętami do biegacza. Nawet chwilę rozważał przeprowadzkę do stolicy, ale ostatecznie wybrał Kraków. Czuł się tu dobrze, w Wawelu spotkał znakomitego trenera Stanisława Ożoga, otaczała go grupa dobrych biegaczy z Edwardem Stawiarzem na czele, a klub pomógł załatwić mieszkanie. Niewielkie, z ciemną kuchnią, na Azorach, ale w owych czasach, gdy czekało się latami, to było coś...

Zawodnik Wawelu stał się naszym eksportowym reprezentantem w biegach średnich. W mistrzostwach Europy dwa razy stał na podium. Pytałem go, czy była możliwość osiągnięcia tego najwyższego stopnia. Przyznał, że bardziej w Helsinkach, kontrolował bieg na 1500 m, na ostatnią prostą wpadł zaraz za Włochem Aresem, zachował siły i chciał minąć rywala jak zwykle z prawej strony. Włoch, stary lis bieżni, nieustannie przesuwał się w prawo, stale blokując Polakowi możliwość przyspieszenia. Potem zawodnik Wawelu całą bezsenną noc analizował, dlaczego nie zdobył złota, a „tylko” srebro. Zachowanie Arese było nie fair, ale wtedy sędziowie na to nie reagowali.

Wielkim wydarzeniem w karierze sportowca były występy na igrzyskach olimpijskich. Henryk Szordykowski pojechał do Meksyku. Tam, w wysokogórskich warunkach, było ciężko. Biegaczom sił wystarczało praktycznie na 2 minuty. Potem zwalniali, a na mecie zdarzały się utraty świadomości, podawano im tlen. Szordykowski wszedł do półfinału na 800 m, ale zaraz nasze kierownictwo go wycofało. Chciano zaoszczędzić jego siły, bo wierzono, że na 1500 m ma większe szanse. W tym finale krakowianin zdobył 7. miejsce. Wtedy zaczęły się rozważania, że może należało go pozostawić na 800 m, może tu miałby lepszy wynik. Po latach zawodnik przyznał, że dobrej odpowiedzi na to nie ma. Owszem, czasy olimpijskich medalistów na 800 m były zbliżone go jego wyników, ale czy góry Meksyku pozwoliłyby mu start aż w dwóch konkurencjach…?

Za 4 lata w Monachium odpadł na 1500 m w półfinale. Nie trafił akurat z formą, bo zaledwie dwa tygodnie po igrzyskach wygrał w Malmoe z świeżo upieczonym mistrzem olimpijskim Finem Vasalą oraz ze sławnym rekordzistą z Kenii Kipchoge Keino.
Miał możliwość olimpijskiego hat-tricku, jednak nie wysłano go w 1976 roku do Montrealu. Mimo 32 lat czuł się w wysokiej formie, dysponował olbrzymim doświadczeniem, wierzył, że na kanadyjskiej bieżni coś zwojuje. Jednak kierownictwo związku go nie widziało w kadrze i tuż przed igrzyskami nie wystawiono na mecz Polska – Anglia. Kiedy interweniował, odparto, że nie ma wizy. Wtedy zawodnik zapewnił, że sam sobie w dwie godziny załatwi angielską wizę. Nie pomogło, nikt go nie poparł, widać w stolicy nie chciano samotnika z Krakowa. A potem, jak zawodnik przeanalizował czas zwycięzcy Walkera z Montrealu, stwierdził, że takie tempo by wytrzymał…

Kolekcjonował medale, i to złote, z halowych mistrzostw Europy. Przyszło więc zaproszenie dla niego, Ireny Szewińskiego i Andrzeja Badeńskiego na zimowe starty w USA. W Ameryce sezon indoor był bardzo popularny. Zawodnik Wawelu zobaczył hale, gdzie wnętrza skonstruowano specjalnie dla biegaczy, krótsze okrążenia, specyficzne wiraże, blisko widowni, która żywiołowo zagrzewała walczących. Szordykowski polubił tę atmosferę, przyswoił sobie technikę halowego biegania i zostawał mistrzem Ameryki na milę pod dachem. W pamięci utknęły mu dramatyczne pojedynki z czołowym milerem amerykańskim Marthym Liquorim, o których opowiadał mi z dużym ożywieniem.

- W trakcie biegów nieraz dochodziło do przepychanek – wspominał. - Sędziowie na ogół nie reagowali, bo kibicom podobały się takie nadprogramowe walki. Raz biegliśmy w słynnej nowojorskiej Madison Square Garden. Tempo było ostre, Liquori prowadził, na finiszu zacząłem go wyprzedzać, a on pociągnął mnie za koszulkę. Odepchnąłem go łokciem, on też łokciem mi odpowiedział. Publiczność zamarła, bo prawie stanęliśmy w miejscu. Wtedy Liquori się zerwał, wpadł pierwszy na metę, pokazując ręką na mnie, że ja jestem winien bijatyki. Długo czekaliśmy na oficjalne wyniki, w rachubę wchodziła też dyskwalifikacja, może nas obu. Podeszli do mnie dziennikarze Głosu Ameryki i pytali, czy mam pretensje do rywala? Odrzekłem, że nie, że takie zwyczaje zdarzają się w hali… Chciałem rozładować sytuację. Sędziowie chyba to słyszeli, bo uspokojeni podali wynik, że wygrał Liquori. Myślałem, że to koniec sprawy, a tu nasza Polonia pokazała mi nazajutrz amerykańskie gazety. Już wcześniej w nich nazywano mnie Szordy, albo Lis, bo umiem taktycznie biegać, a teraz doszedł jeszcze tytuł w The New York Times: "Wściekły Polak atakuje!" - A mieliśmy za parę dni znów razem biegać w Toronto. Dziennikarze zadzwonili do Liquoriego, ten rzekł im, że jak go Szordy tylko dotknie, to razem nie ukończymy biegu. Sytuacja się zaogniła. 20 tysięcy kibiców zasiadło w hali w Toronto, kilku tysiącom zabrakło miejsc. Biegłem ostrożnie, Liquori wygrał o pierś, a ja otrzymałem puchar dla dżentelmena mityngu.

Kilkukrotne wypady do Ameryki były też sposobem podreperowania domowej kasy. W kraju lekkoatletom się nie przelewało, za wygrane biegacz Wawelu otrzymywał np. radyjko tranzystorowe. Za starty w Ameryce dolarowe żniwo zbierały władze, biegacze zaś przywozili dolary z własnych oszczędności, co w kraju otwierało drogę choćby do Pewexu po niedostępne dobra.

Henryk Szordykowski po zakończeniu kariery został trenerem, szkolił w klubie, w okolicznych miejscowościach, także w kadrze. Nadchodziła jednak inna epoka, nawet mentalna. Młodzi podopieczni z kadry pytali go, na „czym” będą biegać? Wiadomo, że chodziło o coraz powszechniejszy w świecie doping. Zresztą trener w szatni znajdował jakieś strzykawki i puste fiolki. Lekarz sportowy go ostrzegał, że zawodnicy biorą co pod ręką, bez żadnej kontroli medycznej. Trener tłumaczył podopiecznym, że sam biegał na schabowym i bigosie. Po prostu wtedy karmiono sportowców czym było, o diecie nikt słyszał. Mówił, że do sukcesów doprowadza talent oraz sumienna, ciężka praca na treningu. Słuchano z niedowierzaniem…Trener czuł, że to już nie jego świat.

Był sportowcem, trenerem żołnierzem zawodowym, został nawet radnym w swej dzielnicy Bronowice. Specjalizował się wtedy w organizowaniu pomocy dla młodzieży trudnej, oczywiście dobrym sposobem była tu popularyzacja sportu. Był też konsultantem do zajęć lekkoatletycznych boksera Szpilki. W ostatnich latach mieszkał w Wieliczce, gdzie gorąco popierał odradzającą się tam lekkoatletykę.

W 2016 roku dziennikarskie jury Dziennika Polskiego przyznało mu specjalny puchar i tytuł Asa Honorowego za całokształt działalności. Co roku tym trofeum wyróżniamy największych sportowców.
Jan Otałęga

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski