MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mount Everest - święta góra

Redakcja
W ciszy patrzyliśmy w dal, na ośnieżone szczyty Himalajów

   Dotarliśmy do Sandakphu (3 636 m n.p.m.). To był cel naszego czterodniowego trekkingu. Nie chodziło nam bowiem o zdobycie któregoś z wysokich szczytów. Marzyliśmy, aby z tego miejsca zobaczyć niebosiężny Dach Świata. Wstaliśmy przed świtem. Temperatura musiała w nocy spaść sporo poniżej zera, gdyż zielona trawa trzeszczała nam pod nogami. Byliśmy sami na szczycie. Tylko ziąb i wiatr dawały nam o sobie znać. W miejscu, gdzie staliśmy, było jeszcze całkiem szaro. Jednak kilka kilometrów dalej dzień rozpoczął się jakby nieco wcześniej. W ciszy patrzyliśmy w dal, na ośnieżone szczyty Himalajów.

Lodowaty prysznic

   Przyjechaliśmy do Dardźilingu około dwudziestej pierwszej. Choć nie był to środek nocy, to jednak miasto tonęło w mroku. Jedynie kilka ekskluzywnych hoteli, posiadających własne generatory, rozświetlało ulicę. Z trudem odszukaliśmy wybrany przez nas pensjonat prowadzony przez rodowitego Szerpę. Nasz "Tanzing Dongpa", niestety, nie stał przed nami otworem. Musieliśmy walić pięściami w drzwi tak długo, aż otwarto nam gościnne wrota. Zaprowadzono nas do wyjątkowo obszernego - jak na indyjskie warunki - pokoju.
   Po dwudziestu sześciu godzinach spędzonych w pociągu i jeepie marzyliśmy o gorącej kąpieli. Choć w pokoju temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni, to jednak postanowiliśmy wziąć prysznic. Był… lodowaty, ale za to przy świecy. Potem podano nam dzban gorącej wody, dzięki czemu mogliśmy zaparzyć prawdziwą indyjską herbatę.
   Dardźiling to idealne miejsce dla smakoszy tego popularnego trunku. Choć wolę kawę, to jednak odstąpiłam od swoich zasad. Nie mogła mnie przecież ominąć ta niezwykle wyborna i aromatyczna przyjemność. Asam, Madras i Dardźiling to chyba najbardziej znane rejony Indii, z których eksportuje się herbatę. Niestety, to co dociera do nas w mniej lub bardziej eleganckich opakowaniach znacznie różni się od oryginału…
   Jednak Dardźiling to przede wszystkim nieco podupadły, górski kurort i niegdyś słynna baza wypadowa na Mount Everest. To z tego miejsca wyruszali himalaiści, aby zmierzyć się ze zdradziecką górą i nieokiełznaną naturą. Dziś to już tylko historia, choć nadal miasto gości wielu wspinaczy. Tu wybraliśmy trasę i cel naszej górskiej wędrówki - pragnęliśmy jedynie zobaczyć najwyższe szczyty Himalajów i choć na chwilę obcować tylko z przyrodą.

Kiwał głową

   Dojechaliśmy do Manaybhandźang. W urzędzie wypełniliśmy specjalne formularze i wynajęliśmy tragarza. Wyglądał dość mizernie i na dodatek kulał na jedną nogę. Obawialiśmy się, czy przez 4 dni da radę dźwigać ciężki wór? Już pierwszego dnia pokazał nam, że ludzie gór nie muszą mieć pokaźnej postury i wygodnych butów. Radził sobie znakomicie. Szkoda tylko, że nie znał dobrze angielskiego i prawie wcale się nie odzywał. Natomiast sporo rozumiał. Kiedy wyrażał zgodę, po prostu kiwał głową. Ale nie do przodu tylko w bok. Widocznie taki gest oznaczał "tak". Okazał się skromnym i naprawdę wspaniałym człowiekiem.
   Trasa wydawała się dość łatwa, choć niektóre podejścia okazały się strome i męczące. Upalne słońce początkowo nas osłabiało. Potem, kiedy silny wiatr przywiał gęste chmury, zrobiło się przyjemniej. Nieco ochłonęliśmy, ale za to widoczność się pogorszyła. Na szlaku nie było tłoku. Mijaliśmy jedynie jaki i maleńkie wioski, składające się zaledwie z kilku drewnianych chat; zawsze mogliśmy w nich liczyć na gościnność i łyk gorącej herbaty.

Kij zamiast szlabanu

   Doszliśmy do granicy. Budka celnika była pusta, a gruby kij zastępował szlaban. Tuż obok stała podupadła chatka, ale nikogo w niej już nie było. Tylko stary pies leżał na ziemi. Nawet nie podniósł głowy. Zamerdał tylko przyjaźnie ogonem i z powrotem zaczął drzemać.
   Postanowiliśmy spędzić noc w nepalskiej wiosce. Była dość duża, a po obydwu stronach uliczki ciągnęły się niskie, ale urocze chatki. Miałam wrażenie, że czas zatrzymał się tam jakieś sto lat temu. Wieczorem - jak zwykle - nie było prądu. Siedzieliśmy zatem przy lampie naftowej i razem z mieszkańcami grzaliśmy dłonie nad paleniskiem. Nie było to jednak miejsce zupełnie zapomniane przez świat, a świadczyły o tym choćby bardzo szybkie połączenia telefoniczne i telewizory.

Najwyższe góry

   Następnego dnia wstaliśmy przed świtem. Wdrapaliśmy się na niewielkie wzniesienie, aby przez chwilę podumać w samotności i powitać otaczający nas, surowy świat. Kangchenjunga (8598 m n.p.m.) wydawała się w zasięgu ręki… Dzień był cudowny.
   Gdy dotarliśmy do celu, usiedliśmy na ławce przed małym schroniskiem. Popijając herbatę, wpatrywaliśmy się w potężną Kangchenjungę.
   Dopisało nam szczęście. O zachodzie słońca chmury odsłoniły nam najwyższe góry świata. Zdumieni wspaniałym widokiem staliśmy dotąd, aż wszystko wkoło pogrążyło się w mroku.
   Nic więc dziwnego, że nie mogłam doczekać się rana. Chciałam jak najszybciej znowu wyjść na spotkanie Himalajom.
   Około piątej rano, po ciemku, nasza trójka już podążała na wysokie wzniesienie. Przemarznięci czekaliśmy aż słońce wyłoni się zza horyzontu. Wcześniej jednak zabłysnął Everest! Miałam wrażenie, że płonie. Czerwonawy promień jakby rozpalił jego lody. To były ułamki sekundy. Krótkie chwile, których jednak nie zapomnę do końca życia.
    AGNIESZKA TURSKA
Fot. autorka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski