Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mówią na niego "Czajnik", bo przez brak płuca świszczy. Ale biega dalej

Rozmawia Majka Lisińska-Kozioł
Piotr Pogon – zdobywca Aconcagui,  Kilimandżaro, Elbrusa i Mt. Kenya, konsultant organizacji pozarządowych. Za wejście na ten pierwszy szczyt dostał  nagrodę National Geographic Traveller w kategorii Wyczyn Roku.
Piotr Pogon – zdobywca Aconcagui, Kilimandżaro, Elbrusa i Mt. Kenya, konsultant organizacji pozarządowych. Za wejście na ten pierwszy szczyt dostał nagrodę National Geographic Traveller w kategorii Wyczyn Roku. Fot. MAMI Studio
Piotr Pogon mówi o sobie masochista. Bo im bardziej go boli, tym mocniej czuje, że żyje. Ściga się charytatywnie, choć od ponad dwudziestu lat jest pacjentem krakowskiego Instytutu Onkologii. Nie ma płuca i prawie nie słyszy na jedno ucho. Ale się nie poddaje. Nie chce zmarnować ani jednej minuty.

– Jaką rolę pełni Pan w fundacji
„Dorastaj z Nami”?

– Pozyskuję fundusze i koordynuję kampanię społeczną, która nosi nazwę Misja Semper FI. To skrót łacińskiej sentencji semper fidelis – zawsze wierni. Chcemy zebrać pieniądze dla dzieci żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie, ale też mieć udział w kształtowaniu świadomości społecznej co do postrzegania służby publicznej. Misję rozpocznie udział pięciu polskich biegaczy w Marine Corps Maraton, prestiżowym maratonie organizowanym przez marynarkę wojenną Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie (26 października). Natomiast pierwszy jej etap zakończy Bieg Niepodległości, 11 listopada w Warszawie. Chcemy wówczas uroczyście wręczyć stypendia dla 24 dzieci żołnierzy, którzy oddali życie, służąc Polsce. W przyszłym roku ufundujemy stypendia dla dzieci policjantów albo ratowników górskich. Naszą akcją pragniemy przypomnieć o takich wartościach jak: patriotyzm, wierność, współodpowiedzialność, poczucie obowiązku – niezbędnych w pełnieniu służby publicznej. I jeszcze to, że jako społeczeństwo mamy obowiązek otoczyć opieką rodziny i dzieci osób, które zginęły, pełniąc służbę publiczną. Fundacja „Dorastaj z nami” wypełnia tę misję.

– Dlaczego Marine Corps Maraton?
– Bo to najbardziej znany i największy na świecie bieg charytatywny. Jest symbolem jedności, solidarności i współpracy. Uczestniczy w nim ponad 33 tysiące osób.

– Sądzi Pan, że pomoc przez akcję sportową się sprawdzi?

– Jestem przekonany. Mam duże doświadczenie w bieganiu charytatywnym, kiedy to sponsorzy płacą za każdy pokonany kilometr. W Waszyngtonie pobiegną ze mną: generał Roman Polko, Ryszard Tyc – biznesmen z Krakowa, Bogdan Bednarz z Żywca – ratownik górski i jeden z najlepszych przewodników osób niepełnosprawnych oraz Krzysztof Michalski, były prezes Agencji Mienia Wojskowego, doktor ekonomii. Już trenujemy w Beskidach. Mamy kontakt z Fundacją Kościuszkowską oraz koszykarzem Marcinem Gortatem, który zaangażował się w naszą akcję. Honorowy patronat nad biegiem objął prezydent RP Bronisław Komorowski. Dla mnie najbardziej liczy się też to, że działamy ponad politycznymi podziałami.

– Komu Pan pomógł biegając?

– Ostatnio chłopcu z porażeniem czterokończynowym, który dostał tablet wart ponad 50 tys. złotych. Dla małej Oli wybiegałem ortezy za 40 tysięcy. W sumie mam kilkudziesięciu podopiecznych. Jak widać, pomaganie przez bieganie jest skuteczne.

– Mówi się o Panu „Czajnik” albo „Świstak”.

– Brak płuca powoduje, że oddech podczas wysiłku mam świszczący, ale daję radę i zaliczam kolejne charytatywne kilometry. Nie mam nawet czasu na to, żeby wyciąć guzy, które wykryto na mojej tarczycy. Nie są złośliwe, więc zwlekam, a lekarze mówią: na razie niech pan biega, bo to panu służy.

– Zawody Ironman Triathlon w Zurychu były dla Michałka?

– Ten pięcioletni chłopczyk zmaga się z rdzeniowym zanikiem mięśni i też potrzebuje bardzo drogiego tabletu do komunikacji niewerbalnej. Mam wielką nadzieję, że mój wysiłek przełoży się na realne wpłaty od firm – sponsorów. Zwłaszcza że to była moja sportowa „Golgota”; oficjalny czas: 14 h 33 min 40 sek. No i podobno jestem jedynym człowiekiem bez płuca na świecie, który skończył te zawody. A udało się, bo dałem z siebie wszystko. I przełamałem kolejne bariery.

– Jakie?

– Wychodzi na to, że chyba jestem typem masochisty. Im bardziej boli, tym mocniej czuję, że żyję. Ale prawdę powiedziawszy, podczas ekstremalnego wysiłku bólu się właściwie nie czuje dzięki wysokiemu poziomowi adrenaliny, która działa jak znieczulenie. Zawody triathlonowe zaczyna się od pływania na dystansie prawie czterech tysięcy metrów. Gdy wyskoczyłem z wody, na brzegu czekał rower i 180 km do przejechania, potem maraton; 42 kilometry z hakiem. Dla mnie sporym wyzwaniem było pływanie w grupie 1700 innych zawodników. Każdy przecież macha rękami, a przy tym uderza i jest uderzany przez sąsiadów. Za to, gdy się dopadnie roweru, trudno jest od razu złapać równowagę, bo na działanie na lądzie musi się przestawić rozkołysany wśród fal błędnik.

– No, a bieg?

– Bieg jest walką z samym sobą, więc dociera na metę niekoniecznie ten, kto ma największą moc w nogach, ale ten, kto biegnie głową, czyli siłą woli. Jeśli jest ona dostatecznie duża, zwykle udaje się dotrzeć do celu, nawet jeśli przekroczyło się granice swojej fizycznej wytrzymałości.

– Wyobrażam sobie, że za metą triathlonu jest tylko śmiertelne zmęczenie.

– Otóż nie tylko. Jest też ludzka solidarność. Na godzinę przed zamknięciem trasy, czyli już późnym wieczorem, wszyscy najlepsi zawodnicy znów przychodzą na metę, którą dawno minęli, i oklaskują tych, którzy dopiero teraz kończą bieg; na ogół na ostatnich nogach, pokrwawieni, słaniający się. To niezwykłe, że dodaje im otuchy i bije brawo cała biegowa czołówka. Zwyczaj ten nazywany jest „budzeniem bohaterów”. Bo każdy, kto dotrze na metę, jest bohaterem, zdobywa swoje Kilimandżaro.

– Dlaczego akurat Kilimandżaro?

– Jestem przekonany, że człowiek powinien dzielić się z drugim człowiekiem tym, co ma najcenniejszego. Pamięta pani, jak przyjeżdżał do Polski papież Jan Paweł II. Przywoził nam nie złoto i klejnoty, ale nadzieję. Był nią przepełniony i dzielił się nią ze swoimi rodakami.

Kilka lat temu na Kilimandżaro, najwyższy szczyt Afryki, udało się wejść niewidomemu informatykowi i nauczycielowi Łukaszowi Żelechowskiemu, Katarzynie Rogowiec, olimpijce i narciarce bez rąk oraz jeszcze kilku niepełnosprawnym osobom. I wtedy pewien sparaliżowany chłopak poprosił mamę, żeby podziękowała nam za siłę, którą w sobie odnalazł, gdy dowiedział się, że osoby tak jak on doświadczone zrobiły coś, co wydawało mu się zastrzeżone wyłącznie dla silnych i zdrowych. Dzięki nam uwierzył, że gdy tylko się postara, też może zdobyć swój własny szczyt, a więc… dojść do umywalki. To było przejmujące wyznanie. Zwłaszcza że pojawiły się też głosy, iż pieniądze, które wydano na wyprawę, można było przeznaczyć na jedzenie, pampersy i leki.

– Można było.
– Naukowcy udowodnili, że aby złamać człowieka, trzeba mu zabrać pracę i nadzieję. A nasza wyprawa pozwoliła się niektórym podnieść, zobaczyć swoją szansę. Pokonując własne ograniczenia, pokazaliśmy, ile możliwości i wyzwań jest przed każdym człowiekiem. I, że każdy ma siłę. Trzeba ją tylko w sobie odnaleźć, a potem próbować zdobywać swoje szczyty, realizować marzenia.

– Pan tę siłę wciąż w sobie odnajduje. I wciąż podejmuje nowe wyzwania.

– Chcę zwrócić uwagę na to, że swoje życie można zmienić w każdym momencie. Samemu lub z pomocą innych ludzi. I mam na to dowody. Kiedyś w Domu Pomocy Społecznej poznałem Janusza Radkowskiego. Był w kompletnej rozsypce po amputacji nogi, przeszczepie nerki, nie widział na jedno oko. Opowiedziałem mu moją historię, i on uwierzył w siebie. Zaczął działać. Najpierw zadzwonił, że przejechał na wózku inwalidzkim pięć kilometrów, a po trzech latach przygotowań pokonał trasę z Krakowa do Sopotu, żeby zebrać pieniądze na rehabilitację chłopca z porażeniem mózgo- wym. Życie mu się zmieniło, znalazł sens. I znów ma nadzieję.

– Czy tylko biedni i chorzy nie wiedzą, jak albo po co żyć?

– Na spotkaniach motywacyjnych poznałem wielu ludzi – jak się to mówi – ustawionych, którzy też mieli problem ze znalezieniem sensu życia. Starałem się przekonać ich, że na zmiany nigdy nie jest za późno.

– Skąd Pan wie?

– Bo to przeżyłem. W 2002 roku ważyłem prawie 100 kg i ktoś zrobił mi zdjęcie na plaży. Przeraziłem się. Na początek obiegłem Błonia. Spodobało mi się i stało się moim sposobem na życie. Pasją.

– Pasja nie wystarczy, gdy piętrzą się problemy.

– Coś pani opowiem. Wracałem kiedyś zmęczony z pracy, a na ławce, jak w kultowym serialu „Ranczo”, siedziały miejscowe chłopaki z piwkiem w dłoniach. – Te, Lajkonik, coś taki połamany? – zagadali. – Bo zmęczony jestem, problemów tyle. A wtedy jeden z nich rzucił przez ramię: – Problemy są jak węzełki na powrozie naszego życia. Jak ktoś się po nich ślizga, to go strasznie dupa boli. A jak jest mądry, to każdy węzełek wykorzysta, żeby się ku Panu wydźwignąć. Facet po podstawówce, nie jakiś filozof z doktoratami, przedstawił mi po prostu sens życia człowieka; trzeba się podnosić po porażkach i wyciągać wnioski z błędów.

– Wziął sobie Pan do serca te słowa?

– Wziąłem, bo to święta prawda. Gdyby ktoś powiedział w 1992 roku, kiedy mi zdiagnozowano nowotwór płuca, że za kilka lat będę na świat patrzył z prawie siedmiu tysięcy metrów, tobym nie uwierzył. – Który to był szczyt?

– Choćby wierzchołek Aconcagui. Wszedłem tam wraz z Łukaszem Żelechowskim i z Arkadiuszem Mytko, podróżnikiem oraz tłumaczem. Choć przyznam, że radość z tego sukcesu przyszła dopiero po zejściu. Na wierzchołku byliśmy skrajnie wyczerpani. Mieliśmy w nogach prawie szesnaście godzin nocnej wspinaczki. Zejście do bazy zajęło kolejne dziesięć godzin. Zawiadomieni ratownicy sprowadzili nas do schronu bezpieczeństwa i dzięki temu przeżyliśmy. Potem się dowiedziałem, że ufundowali go rodzice włoskiej turystki, która zginęła na Aconcagui. Nie chcieli, by kogoś jeszcze spotkał los córki, która mogłaby żyć, gdyby miała się gdzie schronić. Nie musieli troszczyć się o innych, a zrobili to.

– Kilka razy Pan upadał, a potem się Pan podnosił.

– Pierwszym momentem zwrotnym była śmierć brata. Nie miał jeszcze czterdziestu lat i nie spodziewałem się, że umrze podczas rutynowego zabiegu kardiologicznego. Najpierw musiałem powiedzieć jego synom, mieli wtedy 11 i 12 lat, że stracili tatę. No a potem przeżyłem niemal własny pogrzeb.

– Jak to pogrzeb?

– Byliśmy obaj z bratem harcerzami w Nowej Hucie. Poszła fama, że umarł Pogon, ktoś rzucił: – No ten, co miał problemy onkologiczne. Na pogrzeb przyszło prawie 400 osób. Połowa miała szarfy z napisem „Żegnamy Cię, Piotrze”. Coś we mnie wtedy pękło. A potem życie zaczęło mi się kiepścić. Straciłem majątek, popadłem w długi i żeby je spłacić, sprzedałem firmę. Na koniec rozpadło się moje małżeństwo. Nie miałem nic. Stałem się bezdomnym człowiekiem.

– Kto Panu pomógł?

– Anna Dymna wyciągnęła mnie właściwie ze schroniska dla bezdomnych i zatrudniła w Radwanowicach. I to był drugi punkt zwrotny w moim życiu. Przez sześć miesięcy pracowałem tam jako terapeuta z osobami upośledzonymi umysłowo. Byłem codziennie przytulany, całowany, kochany. Dziś wiem, że tego właśnie było mi trzeba. Pamiętam, że pewnego szarego, smutnego dnia poprosiłem Sabinkę, moją podopieczną, żeby namalowała mi drzewo, które rosło za oknem. I dostałem drzewo w siedmiu kolorach. Tęczowe, wesołe. Optymistyczne tak jak jej świat. Sabinka, pokazała mi to, czego choć mam oczy, w tamtej chwili nie mogłem dostrzec – wiarę, nadzieję i miłość.

– Gdzie teraz Pan mieszka?

– W Jokohamie, i w Nairobi, i w Żywcu. Wszędzie mam przyjaciół i spotykam niezwykłych ludzi. W Kenii jeden gość mi podał rękę i mówi – Piotr Pogon jestem. Tak jak ja nazywa się trzeci radca polskiej ambasady w tym kraju. Zaprzyjaźniliśmy się. Jakiś czas temu wziąłem udział w Lewa Safaricom Marathon, zajmując 51. miejsce w gronie 1000 uczestników. Pokonanie go miało dodatkowy cel. Zabrałem ze sobą kilka zamożnych osób, które w zamian przekazały w sumie ponad sześć tysięcy dolarów na prowadzony przez kenijskich franciszkanów sierociniec.

– Co Pana najbardziej ekscytuje w tej działalności?

– Efekt kuli śnieżnej, czyli to, że coraz więcej ludzi otwiera swoje serca i portfele.

– A Pan z czego żyje, skoro Pan bez przerwy pomaga innym?

– Nie biorę prowizji od kwot, które pozyskuję. Na ogół umawiamy się na symboliczne wynagrodzenie. Poza tym jako PR-owiec doradzam jednej z firm, jestem trenerem polskiego stowarzyszenia fundrajzingu. Przyjmuję zaproszenia na spotkania motywacyjne, a siła mojego przekazu bywa duża; ostatnio trzech pracowników pewnej firmy stwierdziło, że czas na zmiany i się zwolniło. Nie wiem więc, czy mnie dalej będą zapraszać.

– Jest Pan człowiekiem otwartym, ale czy odpornym?

– Powinienem mieć grubą skórę, ale czasami chłonę nie tylko to, co dobre, ale odczuwam tez skutki bezinteresownej zawiści, złośliwości, układów.

– Ma Pan swojego sponsora?

– Jest nim chyba Wielki Baca, skoro już trzy razy podarował mi życie. Najpierw wtedy, gdy nowotwór zaatakował mnie jako szesnastolatka. Z bólem szyi i ucha wróciłem do domu z obozu wędrownego w Tatrach. To, co początkowo wszyscy braliśmy za przeziębienie, okazało się złośliwym guzem w gardle. Był szpital, krwotok, kilka serii naświetlań i cierpienie. Ale wróciłem do zdrowia. Układało mi się i zawodowo, i rodzinnie. A gdy już prawie uwierzyłem, że pokonałem chorobę, pojawiło się zaciemnienie w płucu. Trzeba było operować. Najpierw był ból, a potem radość. Pamiętam, że po wyjściu ze szpitala wsiadłem na rower i przejechałem 40 kilometrów. Spałem potem dwa dni, ale udowodniłem sobie, że jestem silny. Uwierzyłem, że przeżyję. Niedługo potem na czole zauważyłem guzek. Krwawił, trzeba go było wyciąć. Znów kłopoty, komplikacje. Zacząłem tracić słuch. Nie sądziłem, że znów się wywinę, ale Wielki Baca zostawił mnie tu na dole. I przypomniał mi, że muszę odkurzyć swoją niezłomność, ambicję i pasję.

– Czyli sport?

– Sport traktuję dziś także jak rodzaj modlitwy. Podczas pokonywania długich dystansów rozmawiam z Panem Bogiem. To są dla mnie mistyczne doświadczenia, przeżycia niemal doskonałe. Tak różne od tych, które miałem, gdy byłem pewien, że nie zobaczę już nic więcej oprócz „dębowej jesionki”.

Trochę się zmieniłem, bo kiedyś na przykład lubiłem zatankować samochód do pełna i jechać przez całą noc nad morze po to tylko, żeby pospacerować po plaży. To dawało mi radość, chęć do przeżycia kolejnego dnia. I wiarę, że dam radę. Teraz biegam i pomagam. Mój Baca patrzy jak walczę, jest przy mnie i spełnia moje największe marzenia.

– Na przykład?

– Trzy miesiące temu na świecie pojawiła się Emilka. Zostałem ojcem przed pięćdziesiątką. Lekarze długo nie wierzyli, że Beata jest w ciąży, przeszła przecież białaczkę. To jest niemożliwe – słyszeliśmy. A okazało się możliwe. Mój 23-letni syn poklepał mnie po plecach i mówi: ojciec, ty jesteś gigant. A co byś powiedział, jakbym cię dziadkiem od razu zrobił?

– No i co by Pan powiedział?

– Nie nie, tego to on mi chyba nie zrobi. Zresztą znajomi mówią, że kocham tę moją Emilkę jak dziadek; na wszystko pozwalam i nic mi nie przeszkadza. Nawet najbardziej śmierdząca kupa w śpiochach. Jestem spokojny.

– To trudne?

– Trzymanie nerwów na wodzy bywa trudne. Czasami ciężko jest mi samemu ze sobą wytrzymać; mam onkologiczne ADHD i jestem – jak już mówiłem – uzależniony od sportu. Ale znacznie trudniejsze jest odnalezienie wewnętrznego spokoju.

– Wszędzie Pana pełno; rano melduje się w Krakowie, po południu załatwia sprawy w Warszawie, w nocy wsiada na motor w Kielcach i pędzi do córki. Szybko Pan żyje.

– Chcę darowany czas maksymalnie wykorzystać. Bywa, że sypiam 24 godziny na tydzień. Dla mnie pomaganie to jakby oddawanie cząstki samego siebie drugiemu człowiekowi. Bezinteresowne i szczere. Jeśli żyje się dla ludzi, żyje się też bardziej dla siebie. Dlatego szukam pieniędzy, szukam sponsorów, którzy pomogą zrealizować marzenia, pomogą wyleczyć, pomogą przywrócić nadzieję. Wielkim szczęściem jest to, że ludzie nie dzwonią już do mnie, żeby uzgodnić konto bankowe, ale żeby podzielić się radością; że Asia ma już to drogie lekarstwo i czuje się dobrze, że Patryk dostanie protezę, Zosia pojedzie na wakacje, a Jurek, który wychowuje się bez taty, dostanie stypendium i wsparcie, żeby mógł zdobywać świat.

– Fundacja

„Dorastaj z nami”

Powstała jako impuls na tragedię smoleńską. Powołało ją 27 największych polskich firm żeby pomagać dzieciom osób, które zginęły w służbie publicznej; żołnierzy, policjantów, strażaków, ratowników górskich, urzędników państwowych.

Teraz fundacja ma pod **opieką ponad sto dzieci. Funduje im stypendia naukowe i **opiekę tutorów. Po pomoc sprowadza te dzieci nie tylko bieda, ale też nieprzychylność środowiska, w którym żyją.

Fundacja daje pomoc długoterminową. Chodzi o to, żeby doprowadzić dzieci do ukończenia szkoły, pomóc im wejść w dorosłe życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski