18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Możdżer: od małego modliłem się o sukces. No i się udało

Redakcja
Szybko zdałem sobie sprawę, że tak zwana kariera wymaga dobrego zdjęcia i kreacji medialnej - mówi kompozytor FOT. PAWEŁ RELIKOWSKI
Szybko zdałem sobie sprawę, że tak zwana kariera wymaga dobrego zdjęcia i kreacji medialnej - mówi kompozytor FOT. PAWEŁ RELIKOWSKI
Kończy najnowszą płytę, a 30 kwietnia zagra w Krakowie z Larsem Danielssonem. Lubi to. -Twórczość generalnie poprawia nastrój, podnosi energetykę człowieka i sprawia, że łatwiej jest kochać świat - zapewnia LESZEK MOŻDŻER w rozmowie z Wacławem Krupińskim.

Szybko zdałem sobie sprawę, że tak zwana kariera wymaga dobrego zdjęcia i kreacji medialnej - mówi kompozytor FOT. PAWEŁ RELIKOWSKI

- Jest Pan zadowolony z najnowszej, zgrywanej właśnie płyty, kolejnej zrealizowanej z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco?

- Tak, choć nagranie było pełne emocji; mało czasu sobie wyznaczyliśmy - raptem dwa dni prób i trzy dni nagrań. Na razie rezultaty są bardzo dobre... Ale też znam siebie i wiem, że ostatecznie do pełnej satysfakcji na pewno czegoś zabraknie i znów będę sobie obiecywał, że następna płyta to już będzie idealna. A może to już ta?

- Pytam o zadowolenie, bo wiem, że wyrósł Pan z okresu, kiedy był przekonany, że sztuka musi wynikać z cierpienia.

- Rzeczywiście. Pewnie doszedłem już do wprawy w komponowaniu czy produkowaniu muzyki. Choć nadal są to maksymalne emocje i po paru dniach pracy w studio odpoczynek jest konieczny.

- Czuje się Pan człowiekiem szczęśliwym?

- Bardzo. Twórczość generalnie poprawia nastrój, podnosi energetykę człowieka i sprawia, że łatwiej jest kochać świat. Mam też to szczęście, że moja muzyka się ludziom podoba, co sprawia, że są do mnie nastawieni życzliwie.

- Ma Pan nazwisko, a dzisiaj nazwisko, jak Pan to kiedyś ujął, to taki sam majątek jak nieruchomości, samochody czy inne atrybuty.

- Rzeczywiście, wypracowanie sobie dobrej opinii wymaga tego, żeby ciągle być w dobrej formie. Jedna dobrze wykonana praca przyciąga cztery kolejne zamówienia.

- Za to imię Pan ma nowe, nie Lesław...

- Producent mojej pierwszej płyty "Chopin impresje" uparł się, żeby na okładce było Leszek i już tak zostało. Doszedłem do wniosku, że skoro nikt nigdy nie mówił do mnie "Lesław", to może rzeczywiście nim nie jestem? Złożyłem podanie do Urzędu Miasta Gdańsk i zmieniłem imię na Leszek.

- Co daje Panu świadomość, że jest Pan jedynym obok Tomasza Stańki muzykiem kojarzonym z jazzem, wypełniającym publicznością każdą salę?

- Przede wszystkim poczucie odpowiedzialności. Sukces jest sporym obciążeniem.

- Ponoć większym od porażki.

-Wystarczy popatrzyć na historię muzyki i zobaczyć, ilu artystów się na nim roztrzaskało. Sukces jest dla ludzi silnych.

- Pan jest silny?

- Tego bym nie powiedział, staram się natomiast budować swoje życie na tych elementach, które nie są do końca materialne. Pomaga w tym filozofia buddyjska, ale można i czerpać z chrześcijaństwa. Istotne, by to na pierwiastkach transcendentnych budować poczucie swej wartości. Opieranie się na materialnym widzeniu świata doprowadza do zachowań irracjonalnych.

- W 2004 roku mówił Pan "Grając opowiadam o tym, kim chciałbym być". Kim Pan chciałby być?

- Kim chciałbym być? Nie będę tego mówił w wywiadzie.

-Mogłoby zabrzmieć kabotyńsko?

- Co mam mówić, że chciałbym być wspaniały, cudowny, kolorowy i pełen miłości...

- To Pan taki nie jest?

- Pewnie każdy jest, tylko nie każdy ma odwagę po to sięgnąć w głąb siebie. Zadaniem rodziców i osób zajmujących się edukacją jest wydobycie tego z człowieka. Tego trzeba się ciągle uczyć. Bez ćwiczenia nic się nie osiągnie.
-Pana rodzice wspierali.

- Bardzo.

- I od początku wierzył Pan w sukces?

- Już jako mały chłopiec modliłem się o sukces i wierzyłem, że to się uda.

- A zaczął Pan jako 5-latek.

- Czułem się przy pianinie dobrze i chętnie spędzałem przy nim czas. Dopiero później okazało się, że granie wiąże się z codziennymi ćwiczeniami i sprawa zaczęła się komplikować. Przez jakiś czas uczyłem się u profesorki, która swoim podejściem gasiła we mnie tę pasję, ale na szczęście rodzice to zręcznie mnie zachęcali, to stosowali różne systemy kar i nagród, dzięki czemu udało mi się zachować tę systematyczność do wieku 42 lat.

- Mężczyzna po czterdziestce to najlepszy wiek, młody, a już dojrzały.

- Mam poczucie, że to najlepszy czas; już zdążyłem się zorientować, co życie ma do zaoferowania, mniej więcej rozpoznałem wartości, wiem też, jak smakuje, gdy się zostaje oszukanym, co pozwala mi unikać naiwności tak w życiu, jak i w twórczości... Czuję, że najlepsze przede mną.

- Dotychczas żył Pan na maksymalnych obrotach. Zwolni Pan teraz trochę?

- A po co?

- By nie pracować non stop, by mieć czas na odpoczynek.

- Jaka to praca; tak naprawdę to cały czas się bawię. Jak mam trochę wolnego, to zabieram się za pisanie muzyki. Robiąc to, co lubię, w ogóle nie czuję, że pracuję. Chcę wykorzystać swe życie maksymalnie, by zostawić ludziom jak najwięcej muzyki.

- Tak Pan sobie wyobrażał swą karierę w młodości?

- Nie będę ukrywał, że bardziej barwnie - dom z basenem i jacuzzi, z jaguarem na parkingu. Ale w życiu nie o to chodzi.

- Rok temu mówił Pan: "Postawiłem sobie szereg celów do realizacji i realizowałem je w sposób wykalkulowany. Dopiero w wieku lat 41 zaczynam odkrywać trochę inne rzeczy. Wcześniej najważniejsze była muzyka i kariera". Chciałem zapytać o te inne rzeczy.

- Zrozumiałem, że należy bardziej dbać o relacje z ludźmi, choć one też nieraz zawodzą. Był moment, że myślałem o rodzinie, potem zaangażowałem się w działalność na rzecz społeczności Sopotu, gdzie reaktywowałem klub Sfinks, co w pewnym stopniu się udało... W pewnym stopniu, bo ludzie tak naprawdę nie chcą być zbawiani, zatem trzeba głównie być odpowiedzialnym za siebie. To hinduski filozof, Jiddu Krishnamurti mówi, że moja świadomość nie jest moją własnością, tak więc wszystko, co wypracuję w sobie samym, staje się częścią świadomości całej rasy ludzkiej, a więc służy innym. Zbawić cały świat można jedynie, pracując nad sobą.

- Nastawiony na muzykę i karierę, żyje Pan bez rodziny.

- Dzięki temu mogłem nagrać sto płyt, napisać muzykę do filmów, teatrów. Nie oszukujmy się, bliska relacja z drugim człowiekiem wymaga zaangażowania, uwagi i sporej pracy wewnętrznej.

- Fortepian wystarcza.

- Na razie na to wychodzi.

- A pamiętam takie Pana zdanko: "Kosmos też ma dla mnie zapach kobiety".
- Dzisiaj już bym tak nie powiedział. Przemysł perfumeryjny wprowadził sporo zamieszania do naszego życia; przez to, że kobiety ukrywają się za perfumami, często nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Miałem znajomego, który prowadził badania nad feromonami. Jedna przestraszona osoba w pomieszczeniu wystarczy, żeby wszyscy poczuli się nieswojo. Kosmos na pewno pachnie spokojem i miłością.

- Pan jest człowiekiem młodym, zatem pewnie Pan nie myśli, kto na starość poda lekarstwo.

- Pocieszam się opowieścią, jak to podobnie żyjącemu dżentelmenowi uświadomiono, że na starość nie będzie miał mu kto podać szklanki wody, zatem ustatkował się, po czym leżąc na łożu śmierci, zorientował się, że wcale mu się nie chce pić. A o starości myślę, nawet sporo. Najbardziej mi się w niej podoba to, że wtedy wystarcza raptem parę godzin snu. To pozwoli więcej czasu przeznaczyć na pisanie muzyki.

-Pan niezmiennie - albo przy instrumencie, albo w trasie.

- To całe może życie. Zmieniając strefy czasowe, doszedłem do takiego momentu, że zarówno godzina na zegarku, jak i nazwa miasta, w którym przebywam, są tylko elementem scenografii, bo ja i tak mam swój wewnętrzny rytm, który do końca nie pokrywa się z rytmem społeczeństwa. Ja żyję swoim niezależnym rytmem. I dobrze mi z tym.

- To Pana zdanie: "Nie chciałbym przegrać swojego życia na fortepianie?".

- (śmiech).

- Czyżby to oznaczało Pana lęk przed ograniczeniem życia do relacji ja-fortepian?

- Być może postawiłem na niewłaściwą kartę, natomiast jest we mnie poczucie służby; bo cóż mogę ludziom z siebie dać, jak nie muzykę? To najwartościowsze, co mogę po sobie zostawić.

- Wiem, że lubi Pan mieć dużo zamówień, bo mobilizują do pracy.

- Zawsze powtarzam, że Jan Sebastian Bach napisał tyle muzyki, głównie dlatego, że miał dwadzieścioro dzieci. Najczęstsza inspiracja to - nie oszukujmy się - zamówienie, termin.

- Dużo Pan odrzuca?

- Tak, mam ten komfort, że nie muszę zawierać kompromisów, jeśli idzie o moje artystyczne wypowiedzi. Przyjmuję tylko propozycje, które mogę firmować, z którymi mogę się utożsamiać. W przeciwnym przypadku byłbym artystą skorumpowanym. Prawdziwy artysta nie tworzy dla pieniędzy; tak jak jabłoń wyrzuca z siebie jabłka nie dla zysku.

- A dom z basenem, a porsche?

-Dawne pragnienia... Może i mógłbym sobie kupić coś takiego, gdybym jeszcze więcej pracował i sztywno trzymał się stawek, ale tak naprawdę nie o to chodzi w życiu. Tadeusz Mieczkowski, wybitny reżyser dźwięku, uspokoił mnie ostatnio, że basen to kompletna afera, ciągle trzeba go czyścić i konserwować.

-Pieniądze nie są dla Pana ważne?

-Szczerze mówiąc, nie. Parokrotnie w życiu dałem się doszczętnie okraść i te lekcje sprawiły, że wiele spraw w sobie przewartościowałem.

- Do jazzu zaprowadził Pana Miles Davis i jego słynna płyta "Kind of Blue".
- To było pierwsze tak mocne zauroczenie muzyką akustyczną. Wcześniej słuchałem takich zespołów, jak Perfect, Pink Floyd, Republika, później natrafiłem na płytę Chicka Corei "Elektric Band" i zdumiało mnie, że można tak precyzyjnie wykonać tak skomplikowane aranże. Aż usłyszałem "Kind of Blue", a po niej elektryczną płytę Milesa "Tutu" i to uświadomiło mi, że bycie jazzmanem oznacza możliwość uprawiania każdej muzyki, jaka jest możliwa. I od razu zdecydowałem, że będę jazzmanem, że pod tym szyldem mogę grać wszystko.

- Chciał Pan być muzykiem totalnym, co to w wieku 60 lat popatrzy na swoje płyty świadom, że są tam wszystkie style, a oprócz tego "mój własny".

- To moje marzenie. I każdą kolejną płytą dokładam następny puzzel do tej układanki. Chciałbym, by te wszystkie płyty stały się świadectwem mojej drogi, a zarazem inspiracją dla innych. Choć zdaję też sobie sprawę, że życie to jest taka zabawa w kreowanie siebie, że wszystko jest kwestią rozbudzonego ego. Ale bez ego nie ma sukcesu.

- Byle to nie było jedynie zakochanie się w sobie z wzajemnością.

- Już Witkacy mówił, że samoanaliza często bywa samolizą. Tego chciałbym uniknąć. Ale wiem, że trzeba maksymalnie napompować swoje ego, uczynić je możliwie silnym, a następnie je osiodłać. Tak naprawdę to moje ego - chcąc być najmądrzejsze, najpiękniejsze, najlepsze, chcąc wygrać wszystkie istniejące konkursy - godzinami ćwiczy na fortepianie, to ego chodzi na siłownię, to ego myje włosy pod prysznicem, to ego pilnuje, by na scenie wyglądać porządnie, to ego buduje cały mój wizerunek. Ważne, by wiedzieć, że jest to zwierzę pociągowe, nad którym trzeba mieć przewagę. Trzeba je dokarmiać, ale trzymać w klatce.

- Zatem to ego zaprowadziło Pana na wyrafinowane sesje fotograficzne do kolorowych pism.

- Szybko zdałem sobie sprawę, że tzw. kariera wymaga dobrego zdjęcia i kreacji medialnej. Obserwowałem wielu wybitnych artystów, którzy grali w piwnicach rozżaleni, że ich koledzy z kolorowymi fryzurami widnieją na okładkach czasopism i występują w dużych salach, choć ich wiedza na temat muzyki jest wielokrotnie mniejsza. Postanowiłem więc połączyć kompetencję muzyczną, bo jednak ona jest najważniejsza, z dbałością o wizerunek. Takie są realia show-biznesu. Chcesz być na szczycie, zrób sobie zdjęcie.

- Przyznał Pan ongiś, że to od Zbigniewa Preisnera, z którym Pan współpracował, zaczynając od płyty "10 łatwych na fortepian", nauczył się Pan umiejętności budowania melodii, robienia spaghetti, przyciągania do siebie dużych sum pieniędzy oraz najważniejsze: czego w życiu nie robić. Czego takiego?

- Przede wszystkim w relacjach międzyludzkich nie wpadać w gniew, tak w życiu rodzinnym, jak i zawodowym. To zresztą jedna z podstawowych cnót, której uczą buddyści. Bez takich przymiotów jak spokój, powściąganie gniewu, pozytywne nastawienie nie da się osiągnąć sukcesu. Ludzie, którzy promieniują wokół siebie negatywną energią, są powoli wykluczani, nikt nie chce z nimi pracować.
- Osiem lat temu mówił Pan o tym, że publiczność stała się niejednolita, że trudniej nawiązuje się z nią kontakt, bo to już nie są tylko ci wtajemniczeni... Jak jest teraz?

- Na początku kariery, w małych klubach, sprawa była jasna. Teraz już nie do końca mogę się kierować rezonansem sali. Bywa, że uda się uwieść publiczność już pierwszymi dźwiękami, kiedy indziej dopiero po 15-20 minutach czuję, że zaczynamy współgrać w tym samym rytmie. Nieraz ludzie mówią mi, że na początku koncertu byłem jakiś nierozgrzany; może i tak, ale publiczność też nie była jeszcze rozgrzana, nie rozeznała się w konwencji naszego spotkania.

- Lubi Pan zmieniać artykulację fortepianu, układając na strunach przeróżne przedmioty. Jakie?

- To musi być coś, co ma prostą krawędź i jest podłużne - telefon komórkowy, ołówek, także sznur pereł, cokolwiek, co leżąc na strunach, będzie wprawione w drżenie. Zatem trzeba unikać rzeczy miękkich, jak kiszona kapusta czy chomik. Natomiast do tłumienia strun wystarcza kawałek tkaniny wciśnięty pod ramę, nie wszystkie fortepiany mają tę poprzeczkę, tylko Steinway, Fazioli i Yamaha.

- Czuje się Pan na scenie lepiej solo czy z partnerami?

- Każda z tych konfiguracji ma swoje plusy i minusy. Najważniejsze, że mam szczęście do dobrych partnerów. Jeżeli się gra solo, odpowiedzialność spoczywa tylko na mnie i mogę swobodnie żonglować estetykami, nie przejmując się tym, że muszę rezonować z partnerami, z kolei granie z nimi bardzo pomaga, bo łatwiej nieść razem ciężar odpowiedzialności.

- Nagrał Pan też ostatnio z Motion Trio "Koncert na klawesyn bądź fortepian" Henryka Mikołaja Góreckiego - to bardziej dla przyjemności spotkania z muzyką tego twórcy czy z tym triem?

- Jedno i drugie. Kolegów z tego tria uwielbiam, bardzo ceniąc to, co oni robią, a Górecki to jeden z wyjątkowych kompozytorów - fascynujących, nieoczywistych; przecież druga część tego koncertu to czyste techno. Dzięki takiemu nagraniu realizuję swój plan, by grać wszystko.

- Szczególnie ważne koncerty jakoś mocniej Pan przeżywa - tremą, bólem głowy, kłopotem ze snem?

- Ja bardziej nie śpię po koncercie; ilość adrenaliny jest tak duża, że nieraz do trzeciej-czwartej w nocy kręcę się po pokoju hotelowym. Z kolei po dużej trasie koncertowej zdarza mi się spać trzy dni non stop. To również utrudnia stałe związki. Pamiętam, jak kiedyś trudne było do zaakceptowania przez tę drugą osobę, że najpierw mnie długo nie było, a teraz śpię całymi dniami.

- Aktorom przed dużą rolą śni się, że weszli na scenę i zapomnieli tekstu roli, Pan miewa podobne sny?

- Miałem; gramy z orkiestrą zupełnie inny koncert niż ten, który przygotowałem; tego znam tylko pierwszą część i kawałek drugiej... W trzeciej nastąpiła więc kompletna katastrofa, a ja widziałem, jak publiczność porozumiewawczo patrzy po sobie. Obudziłem się przerażony.

CV

Jeden z najwybitniejszych polskich muzyków jazzowych, kompozytor muzyki teatralnej i filmowej. Ma 42 lata, jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku.

Występował w niemal wszystkich krajach europejskich, a także w USA, Kanadzie, Brazylii, Urugwaju, Argentynie, Chile (dla 15 tys. widzów), w Chinach, Japonii i Singapurze. Wydał 28 autorskich płyt, w kilkudziesięciu innych brał udział gościnnie, to m.in. nagrania: Davida Gilmoura, Michała Urbaniaka, Tomasza Stańki, Anny Marii Jopek, Jana A.P. Kaczmarka.

30 kwietnia Leszek Możdżer zagra w Krakowie z Larsem Danielssonem. Wykonają utwory z wcześniejszych nagrań, tak w duecie, jak i z Zoharem Fresco. Utwory z nowej płyty będzie można usłyszeć 13 listopada w Operze Krakowskiej. Trio Możdżer-Danielsson-Fresco rozpocznie tym koncertem trasę promującą płytę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Możdżer: od małego modliłem się o sukces. No i się udało - Dziennik Polski

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski