Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Może złoto Stocha znów komuś uratuje posadę

Rozmawiał Artur Gac
Wojciech Fortuna: – Żyła dojeżdża do progu jak narciarski prawiczek
Wojciech Fortuna: – Żyła dojeżdża do progu jak narciarski prawiczek fot. Wikipedia/Sławek
Rozmowa z WOJCIECHEM FORTUNĄ, złotym medalistą igrzysk z Sapporo, o charytatywnej aukcji na rzecz skoczka z USA, startowaniu na kacu i aktualnej formie polskich zawodników

– Co skłoniło Pana do przekazania na licytację złotego medalu olimpijskiego z Sapporo na rzecz poważnie kontuzjowanego skoczka amerykańskiego Nicholasa Fairalla?

– Oglądam skoki z towarzyszącymi im upadkami i czasami modlę się, aby żadnemu z naszych chłopaków nie stała się krzywda. To sport dla ludzi odważnych, którym obca jest kalkulacja i strach przed niebezpiecznie powiewającym wiatrem. Początkowo nie przypuszczałem, że Amerykanin odniósł aż tak poważną kontuzję na skoczni w Bischofshofen. Dopiero z mediów dowiedziałem się, że ceną zdrowia dla tego młodego chłopaka z urazem kręgosłupa jest rehabilitacja kosztująca 50 tysięcy dolarów...

– To dziwne, że związek amerykański nie ma takich pieniędzy.

– Ta informacja była dla mnie największym zaskoczeniem. Przez prawie dziesięć lat żyłem w Stanach Zjednoczonych i dobrze mi się tam powodziło. Miałem pracę, później własną firmę malarską i bardzo szybko stanąłem na nogi, a po niedługim czasie stać mnie było kupić dom za 350 tysięcy dolarów. Po prostu nie mieści mi się w głowie, że macierzysty związek narciarski może tak po prostu zostawić zawodnika samemu sobie.

– Cena wywoławcza za medal wynosi 50 tys. dolarów?

– Uważam, że nie jest to wygórowana suma, bo chodzi o rzecz bezcenną. Taki skarb jest wart dużo więcej, a znam licytacje, na których olimpijskie złoto osiągało cenę 2 milionów dolarów.

– Postawił Pan warunek, że medal ma zostać przekazany Muzeum Sportu w Warszawie.

– Tak, to wymóg konieczny. Dyrekcja stołecznego muzeum od lat zabiega o mój „krążek”, ale lepiej, żeby jeszcze dzięki temu medalowi ktoś odzyskał zdrowie.

– Narodowość skoczka miała jakieś znaczenie?

– Czy byłby to Rosjanin, czy Niemiec, postąpiłbym dokładnie tak samo. Widzę bowiem sytuację patową, w której związek sportowy, dodatkowo w najbogatszym państwie na świecie, odmawia pomocy swojemu reprezentantowi. To jest rzecz niewytłumaczalna.

– Stany Zjednoczone mają w Pana sercu szczególne miejsce?

– Oczywiście, to tam poleciałem odbudować się, gdy po zakończeniu kariery skoczka nie miałem pracy. Koledzy ze środowiska sportowego załatwili mi robotę i zarabiałem 2 tys. dolarów miesięcznie. Nigdy nie zaznałem tam biedy, a decyzja o wyjeździe była wielkim dobrodziejstwem. Miałem pracę, dom, żonie kupiłem jeepa, sobie vana... Wszystko brałem na raty, Ameryka tak żyje, ale nie miałem problemów ze zdolnością kredytową.

– Miał Pan trzy podejścia do Ameryki.

– Tak, z tym że najpierw poleciałem jak „golas”, bo będąc cinkciarzem i taksówkarzem, zostałem wyczyszczony przez milicję. Co się wydarzyło? O tym można przeczytać w mojej biografii „Skok do piekła”. Za oceanem zaczynałem od sprzątania sklepów, później zostałem zatrudniony w firmie malarskiej naszego dwuboisty Józefa Marka, a za trzecim razem byłem na swoim. Kupiłem samochód, założyłem w piętnaście minut przez telefon firmę i prowadziłem własną działalność.

– Przeobraził się Pan w menedżera?

– Z początku malowałem, a później zajmowałem się całą resztą. Woziłem farby, załatwiałem sprzęt, maszyny do sprejowania, pompy... Współpracowałem z firmą Sherwin-Williams Paints. Zatrudniałem pracowników wielu narodowości, w tym studentów z Polski, i taką armią ludzi malowaliśmy szkoły, kościoły oraz nowe osiedla mieszkaniowe.

– Dla kogo, w tamtych czasach, były marzenia o spełnieniu snu w Ameryce?

– Dla mnie, bo miałem w sobie wiele ambicji, żeby nie siedzieć na płocie pod Gubałówką i nie czekać, aż manna spadnie mi z nieba.

– W biografii „Skok do piekła” Pana córka Beata Fortuna-Kowalska przywołuje słowa, które Pana mama wypowiedziała przed śmiercią: „Najgorsze, co spotkało Wojtka, to wygrana na igrzyskach olimpijskich!”...

– Moja mama uważała, że nie wytrzymałem tempa rosnącej popularności. To mnie odznaczali, to podrzucali, a toastom to już nie było końca... Mama nawet napisała list do pierwszego sekretarza Edwarda Gierka z zarzutem, jak można 20-letniego chłopca odznaczyć Złotym Krzyżem Zasługi? Mama miała w tym dużo racji, ale ja byłem młody i inaczej postrzegałem świat.

– Wracając do nieszczęśnika Fairalla... W pomoc zaangażował się też Kamil Stoch, który skutecznie zachęcił skoczków wszystkich reprezentacji do przekazania diet z konkursów w Polsce, a Niemcy oddali całą nagrodę pieniężną za zwycięstwo w „drużynówce”.

– To piękne gesty i tylko pogratulować zawodnikom, a w szczególności Kamilowi, że nie jest obojętny na ludzkie niesz- częście.

– Jakie znaczenie, w kontekście MŚ w Falun, może mieć zwycięstwo dwukrotnego mistrza olimpijskiego w Zakopanem?

– Żadnego. Kamil już teraz będzie mistrzem świata, bo ma to napisane w akcie urodzenia, tylko trzeba umieć tę informację odczytać. Ten chłopak urodził się z „ptasim instynktem”. Kto inny, po długiej przerwie spowodowanej kontuzją kostki i zabiegiem chirurgicznym, od razu wraca do czołówki i niemal z marszu wygrywa zawody?

– Niewiele dobrego można powiedzieć o formie pozostałych naszych skoczków. Trenerzy reprezentacji powinni wrócić do współpracy z psychologiem sportu?

– Tej kadrze przydałoby się wiele rzeczy, ale na razie nie chcę za dużo powiedzieć, żeby czegoś nie zepsuć tuż przed mistrzostwami świata. Możliwe, że złoty medal Kamila znów komuś uratuje posadę.

– Większym problemem jest pozycja dojazdowa Piotra Żyły czy psychika Macieja Kota?

– Żyła dojeżdża do progu jak narciarski prawiczek, bardzo dziwnie i pokracznie. Czasami faktycznie wychodzi mu z tego „petarda”, ale ostatnio w jego skokach nie ma nic wybuchowego. Z kolei Maćka Kota, siódmego skoczka igrzysk z Soczi, absolutnie nie można zostawiać samopas, bo jest jednym z najsilniejszych ogniw.

– A propos Falun, ze szwedzkim miastem wiąże się jedno z największych wariactw podczas całej Pana kariery sportowej. Rzecz dotyczy, nomen omen, mistrzostw świata z 1974 roku.

– Gdybym skakał w pełni dysponowany, zdobyłbym w Szwecji medal, ale nie da się wygrać tak prestiżowych zawodów na poważnym kacu. Wówczas robiłem, co chciałem i na nic zdało się wymienianie mnie w gronie trzech pretendentów do zwycięstwa. Zawodnik NRD Hans-Georg Aschenbach bardzo mi odskoczył, ale czemu się dziwić, skoro dopiero rano wróciłem z „balu”.

– A może większym szaleństwem były zawody na tzw. bani na terenie dzisiejszej Gruzji, gdy wyskoczył Pan ze słabo zasznurowanych butów?

– Skoki na kacu zdarzały mi się wiele razy, a przywołany incydent wydarzył się w miejscowości Bakuriani. Cóż, w tamtych czasach wielu sportowców mówiło, że trzeba się upić, żeby odkazić organizm oraz wyzbyć się stresu i nerwów, ale to bujda na resorach. Wóda była, jest i będzie, lecz nie dla sportowców, a już na pewno nie w takich ilościach, w jakich wtedy się piło. Dopiero od jedenastu lat nie sięgam po alkohol, odstawiłem też papierosy. W dzisiejszych czasach musisz być trzeźwy z jeszcze jednego powodu: wówczas nikt cię nie oszuka i nie wykiwa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski