Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mur rośnie w głowach

Redakcja
Została nazwa miasta, herb, ulice Marksa, Róży Luksemburg i dwa pomniki ku czci żołnierzy radzieckich. Została także tęsknota za NRD.

MAREK BEROWSKI: Korespondencja z Eisenhüttenstadt

MAREK BEROWSKI: Korespondencja z Eisenhüttenstadt

Została nazwa miasta, herb, ulice Marksa, Róży Luksemburg i dwa pomniki ku czci żołnierzy radzieckich. Została także tęsknota za NRD.

Za niespełna trzy miesiące minie 12. rocznica zjednoczenia Niemiec. I choć proces integracji to bezsprzecznie sukces ekipy Helmuta Kohla, różnice tkwiące głównie w mentalności wschodnich Niemców - Ossich - i zachodnich - Wessich - jeszcze przez wiele lat będą utrudniać pełne porozumienie.

Im więcej czasu mija od likwidacji państwa wschodnioniemieckiego, tym bardziej - podobnie jak w Polsce za PRL - wzrasta za nim tęsknota. W publikowanych co pół roku sondażach tygodnika "Der Spiegel" niezmiennie wzrasta liczba tych, dla których NRD była co prawda nie pozbawionym gospodarczo-politycznych problemów, ale jednak sympatycznym krajem.
   Skąd się biorą takie nastroje? Z sondaży wynika, że aż co drugiego mieszkańca byłej NRD rozczarował rozwój wypadków, który nastąpił po 3 października 1990 r. - dacie zjednoczenia. Niemal 20 proc. życzyłoby sobie, by wiadomość o integracji z RFN była tylko snem. Jednocześnie jednak aż 85 proc. Ossich jest zadowolonych, iż do zjednoczenia w ogóle doszło.
   - To bynajmniej nie schizofrenia - mówi prof. Hans Grossner z wydziału nauk politycznych berlińskiego uniwersytetu. - Po prostu im więcej czasu mija, tym bardziej NRD jest idealizowana, ale nikt nie chce jej powrotu. Wschodni Niemcy mówią: NRD była idealna, ale na szczęście jej już nie ma i niech tak pozostanie.
   W takim widzeniu przeszłości Ossi nie różnią się zbytnio od innych narodów żyjących w bloku wschodnim. Nie tak dawno jeden z rosyjskich polityków, komentując tęsknotę za ZSRR wśród swoich rodaków powiedział: "Ten, kto wspomina z rozrzewnieniem Związek Radziecki, jest niepoprawnym romantykiem, ale ten, kto nawołuje do jego przywrócenia, jest skończonym idiotą". Podobna nostalgia dotyczy także Polaków, a nieco w innym sensie również mieszkańców byłej Jugosławii, co prawda upchanych na siłę w ramy jednego państwa, ale jednocześnie wolnych od zakazanych przez komunistyczne władze nacjonalizmów i narodowych stereotypów, które - uwolnione po 1990 r. - przyniosły nienawiść i zbrodnie.
   Co ciekawe, 12 lat po zjednoczeniu niemal równe 80 proc. wschodnich Niemców twierdzi, iż socjalizm to dobra idea, ale politycy nie potrafili jej zrealizować, a dla 70 proc. wymarzony system polityczny to taki, w którym rzadko kto się wybija lub nisko upada, a życie toczy się spokojnie, uregulowanym przez państwo torem. Dla 82 proc. życie w NRD było prostsze, a 74 proc. nadal czuje się w swoim państwie obywatelami drugiej kategorii.
   Jeśli wierzyć wynikom ankiety Instytutu Badań Gospodarczych w Halle, standard życia w obu częściach Niemiec szybko się wyrównuje. W tabelach statystyków liczba pralek, kolorowych telewizorów i samochodów przypadających na jednego Niemca ze Wschodu i Zachodu różni się dopiero w drugim miejscu po przecinku. Statystyki nie oddają jednak stanu ducha. A tu różnica jest największa.
   - Nie ma co ukrywać, w landach dawnej NRD mentalność jest nadal socjalistyczna - mówi profesor Grossner. - Z pewnością musi tu minąć nie 12 lat, ale całe pokolenie, by zatarła się pamięć o bezpłatnych usługach, tanich wczasach i prezentach z okazji państwowych świąt.
   W 2002 r. o tym, że RFN to jeszcze nie w pełni jeden, spójny organizm, świadczyć mogą również różnice cen. Mimo że od 1990 r. średnia płaca na Wschodzie wzrosła bez mała 2,5-krotnie, to i tak jest o jedną piątą niższa niż na Zachodzie. Znajduje to odbicie w cenach żywności i usług. To na wschód od Berlina mniej płaci się za komunikację i czynsze. To tu za bułkę płaci się ledwie 60 proc. ceny zachodnioniemieckiej.
   Tę różnicę 1 stycznia 2002 r. nieco zamazała zmiana waluty. Jak podała kilka tygodni temu "Frankfurter Allgemeine Zeitung", po zmianie marki na euro ceny wzrosły od kilku do nawet kilkudziesięciu procent. Zmiana ta odbiła się szerokim echem znów głównie na Wschodzie. Starsi ludzie, którzy w 1990 r. uczyli się wartości nowych zachodnioniemieckich marek, ponownie musieli uczyć się nowych pieniędzy.
   Różnice mentalne najlepiej widać w stosunku do pracy. Mimo że jeden Ossi przypada w RFN na czterech Wessich, to wszyscy wschodni Niemcy wypracowują zaledwie 15 proc. niemieckiego produktu krajowego brutto. Jednocześnie wydajność pracy na Wschodzie nieznacznie przekracza 70 proc. zachodnioniemieckiej normy (w 1991 r. - 42 proc.).
   Zachodnie landy nadal są dla wschodnich Niemców ziemią obiecaną. Wschodnie metropolie - z Lipskiem, Dreznem, Chemnitz, a do pewnego stopnia i Berlinem, nie spełniły pokładanych w nich nadziei - nie stały się kołem napędowym wschodniej gospodarki. Stąd też frustracja, niechęć do CDU, Kohla i Zachodu w ogóle. I odwrót do postkomunistów, czyli PDS, dziedziczki komunistycznej SED.
   Przykładem takiego wschodnioniemieckiego marazmu jest przygraniczne Eisenhüttenstadt, "pierwsze socjalistyczne miasto NRD", w zamyśle twórców zamieszkane wyłącznie przez robotników. Dziś to smętny widok, u nas o takim powiedzielibyśmy: popegeerowskie miasteczko w Polsce B. Na osiedlach z wielkiej płyty w połowie mieszkań nie ma okien, straszą wypalone lub po prostu wybite dziury. W całym mieście jest kilka tysięcy opuszczonych mieszkań.
   W ciągu ostatnich czterech lat wyjechało stąd 15 tysięcy osób, czyli jedna czwarta mieszkańców. Ci, którzy zostali, niewiele mają w sobie z przysłowiowych dumnych Niemców. - Z czego tu być dumnym - dziwi się Andreas Hoppe, kierowca miejskiego autobusu. - Bez pracy jest tu ponad 20 proc. ludzi, młodzi uciekają do zachodnich landów, bo tu nie ma dla nich żadnych propozycji.
   Eisenhüttenstadt powstało jako miasto sypialnia dla miejscowej huty. Budowane było na oślep, bez żadnego pomysłu architektonicznego. Dziś w środku dzielnicy willowej wyrastają bloki, a obok nich wysypisko śmieci. - To miasto dopasowywano do aktualnego zatrudnienia w hucie - opowiada Günter Hünning z urzędu miasta. - A w hucie, jak to za socjalizmu, pracowało kilka razy więcej ludzi, niż było potrzeba. Gdy po zjednoczeniu Niemiec z huty, w której pracowało 12 tysięcy osób, zwolniono 80 proc., mieszkania opustoszały. Teraz część bloków będziemy wyburzać. Na ich miejscu powstaną place zabaw, parki, osiedla willowe. Niech zamiast 55 tysięcy mieszka tu 20 tysięcy, ale takich, którym na mieście zależy.
   Od 1990 r. w Eisenhüttenstadt władze federalne, landowe i fundusze pomocowe UE utopiły niemal dwa miliardy marek. Utopiły, bo oprócz parku wodnego i odnowienia dróg oraz infrastruktury nie poczyniono poważnych inwestycji, pieniądze się rozeszły, a miejski budżet wykazuje teraz prawie 80 mln euro deficytu. - To wina lokalnych władz - twierdzą ludzie na ulicach. Ci bardziej zaradni organizują się sami. Tworzą stowarzyszenia na rzecz bezrobotnych, bezdomnych lub narkomanów. Tworzą i czekają na dotacje z urzędu, bo bez nich nie umieją działać.
   Gdy w 1950 r. rozpoczęto budowę huty, robotnicze miasto nazwano Stalinstadt. W samym centrum stanąć miał mało oryginalny, jak się okazuje, dar Generalissimusa - Pałac Kultury i Nauki. Wkrótce jednak wódz zmarł, pałacu nie wybudowano, a Stalinstadt zmienił nazwę na obecną Eisenhüttenstadt - Miasto Żelaznej Huty.
   Przyjeżdżali tu Chruszczow i Breżniew, miasto było symbolem świetnej socjalistycznej gospodarki. Mieszkanie dostawało się od ręki, było lepsze zaopatrzenie i zarobki. Nie było żadnej opozycji i może dlatego w Eisenhüttenstadt tak wielu nadal tęskni za NRD.
   Zjednoczenie z Zachodem nie było łatwe. Kluczowy zakład gospodarki NRD okazał się niewydolnym, niekonkurencyjnym molochem. Padły enerdowskie fabryki, zaprzestano produkcji wartburgów, blach z Eisenhüttenstadt nikt nie potrzebował.
   Ludzie w mieście się podzielili. Jedni żądali zmiany nazwy miasta i jego herbu (piec hutniczy, blok i gołąbek pokoju), inni twierdzili, iż nie należy niczego zmieniać, bo to część historii. Ostatecznie zawarto kompromis. Z ulic zniknęły nazwy Lenina, Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej, Komsomolców, Gottwalda. Ale została nazwa miasta, herb, ulice Marksa, Róży Luksemburg i dwa pomniki ku czci żołnierzy radzieckich.
   - Co nam dał Kohl? - piekli się dziś Katje Lingweld ze związku zawodowego hutników. - Zabrał nam zniżkowe przejazdy autobusami, kolonie dla naszych dzieci, dofinansowanie do wczasów. A co dostaliśmy w zamian? Wysokie bezrobocie i kulturę łokci. Kto się przepcha, ten ma. Nie mam za co dziękować Kohlowi i jego ekipie.
   W ostatnich wyborach samorządowych na kandydata wystawionego przez PDS zagłosowało 42 proc. mieszkańców. A poparcie dla postkomunistów nadal rośnie.
   - Gospodarczo można zaryzykować twierdzenie, że Niemcy już się zjednoczyły - mówi prof. Grossner. - Ale na politycznych sympatiach powstaje drugi mur. Na Zachodzie na postkomunistów głosuje margines, tu, mimo że wszyscy obiektywnie wiedzą, że gospodarka rynkowa i demokracja rodem z zachodnich landów są lepsze od ręcznego sterowania, partie Zielonych lub chadeków nie mają przebicia. Dlaczego? Głównie dlatego, że - podobnie jak na Zachodzie - unikają nachalnej propagandy, nazywają rzeczy po imieniu i nie obiecują gruszek na wierzbie. Tymczasem to błąd. Do homo sovieticus_a trzeba mówić inaczej.
   W styczniu "Der Spiegel" postawił pytanie:
"Mur berliński runął, ale mur w głowach rośnie?"_. "Tak" odpowiedziało 72 proc. Niemców ze Wschodu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski