Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muse "Showbiz”

Redakcja
Pierwsze cztery lata (1994 – 1998) istnienia brytyjskiego tria Muse (Matthew Bellami – śpiew, gitara, klawisze; Dominic Howard – bębny i Christopher Wolstenholme – bas) to uporczywa walka o przetrwanie jego muzyków, próby i szukanie „szansy”.

Jerzy Skarżyński: NIEZAPOMNIANE PŁYTY HISTORII ROCKA SUPLEMENT (94)

Ta w końcu się pojawiła i... nazywała Dennis Smith. Ów pan Kowalski był właścicielem niezwykłego, bo mieszczącego się w dawnym młynie studia nagraniowego w Kornwalii. I to dzięki nim (Smithowi oraz jego studiu) zespół nagrał najpierw EP–kę „Muse”, a potem drugą – „Muscle Museum”. Ta druga została zauważona i pochwalona przez krytykę, co z kolei na tyle ośmieliło zainteresowanych, że zabrali się do pracy nad całym albumem. I tak w kwietniu i maju 1999 r. grupa nagrała longplay, który jako „Showbiz” trafił do sklepów 4 października tegoż roku.

Czas na Muzowania. „Showbiz” zaczyna intrygujący fortepian wprowadzający w temat „Sunburn”. Najpierw jest całkiem zwyczajnie, ale po minucie nagle robi się potężnie, a wokalista idzie na całość. Oj – jego wysoki głos, momentami ma w sobie coś z doskonałości i uniwersalności kojarzącej się ze śpiewem Freddie’go M. W cztery minuty później hipnotyczny pochód basu i monotonny stuk bębnów wciągają w coś niezwykle niezwykłego. Akordziki gitary, porządek i nagle znowu bombardowanie. Ten rockowy potwór zwie się „Muscle Museum”. I, co ważne, nie wiadomo jakim sposobem na gitarze gra w nim Jimi H. Rewelacja na skalę światową. Trójką jest „Fillip”. Jest ostro, a potem rock’n’rollowo i w zasadzie Queenowsko. Świetne!

Po tej sporej dawce dużego hałasu po coś, dostajemy się pod wpływ tematu „Falling Down”. Tu muzyka dla odmiany wije się leniwie, a śpiew jest cieniutki (wysokutki) i piękniutki! Gdy startuje piątka („Cave”), zaczyna się riffowe i świetne kompozycyjnie granie hard rocka. To prawie 5 minut czadowania z fortepianowym finałem z innej bajki (progresja)! Szóstką jest tytułowy dla „Showbiz” utwór „Showbiz”. Bębny bębnią jak na indiańskiej imprezie, a potem robi się psychodelicznie (odlotowo). Matthew na gitarze fuzzuje jak goście z epoki Dzieci Kwiatów. Siódemka („Unintended”), jak to siódemka, uszczęśliwia. Bo jest lirycznie, poetycko i ulotnie. Potem jeszcze mamy: 8, 9, 10, 11 i 12, czyli: obłędne i rewelacyjne tango „Uno”; rytmiczny i pozytywnie zagitarowany „Sober”; spokojne, a nawet słodkie (z początku) „Escape”, które potem brzmi równie ciężko jak łomoty Led Zeppelin; nie– uporządkowane (strasznie zmienne w dynamice) „Overdue” i wreszcie zamykające całość, mające podejrzanie długi i dwuelementowy tytuł „Hate This & I’ll Love You”. Najpierw jest wzniośle, a potem podniośle. Tak czy siak wspaniale. Zarówno na skalę tego tematu jak i całej płyty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski