Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muzyka, anegdoty i więcej Lic

Redakcja
Miał 5, a może już 6 lat - z datami jeszcze nieraz będą kłopoty - gdy słyszał od babci: Ty się ucz, ty ćwicz, bo gdy przyjdą Moskale - a babcia nie wątpiła, że przyjdą - a oni lubią muzykę, to będziesz im grał i będzie ci dobrze.

Wacław Krupiński

   Ale bynajmniej nie od Moskali otrzymał Lesław Lic pierwsze honorarium, a od przemyskiej rodziny za to, że nauczył małą dziewczynkę zagrać "sto lat" dla jej tatusia. A że trwała już wojna i głód panował duży, kawałek wędzonej słoniny i garnuszek jabłek zapłatą były nie lada.
   Z Rosjanami przyszło grać Lesławowi Licowi już po wojnie; część z nich, wracających z Berlina, stacjonowała czas jakiś w Przemyślu. - Grali m.in., pewnie zasłyszane od żołnierzy armii USA, amerykańskie standardy, i nieraz do nich dołączałem... Po latach, w Moskwie, w czasie Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, zaczepił mnie na ulicy jakiś mężczyzna pytając, czy go poznaję… Był jednym z tych żołnierzy, grał na bębnach… Rano obudziliśmy się objęci, na ławce w parku i to pilnowani przez milicjanta. Taką miała moc moja plakietka uczestnika festiwalu - wspomina krakowski muzyk.
   Do Krakowa przyjechał w 1948 roku na studia historii. Bo muzyka to nie zawód, dał się przekonać. A przecież nią zarabiał już jako 15-latek i głowa rodziny (ojciec, żołnierz Andersa, wrócił wiele lat później), grając m.in. na weselach Żydów, przed ich wyjazdem do Izraela. Bo wielu się uratowało; Lic kojarzy, że i mama kogoś przechowywała w komóreczce, choć w ogóle się o tym nie mówiło.
   - Historię skończyłem, bo jak już coś zacznę, to kończę, choć do niczego mi się nigdy nie przydała, tyle że zetknąłem się z wielkimi ludźmi, nieraz fantastycznymi, jak prof. Tatarkiewicz, nieraz wielkimi oryginałami, jak prof. Piotrowicz, który publicznie potrafił powiedzieć studentce: Pani w swoim elaboracie wzniosła się do ideału głupoty.
   A że były to czasy stalinowskie, więc pisał student Lic - jak mówi teraz - "ociekające krwią obszarników i wyzyskiwaczy wypracowania". Nawet pewna towarzyszka profesor zapytała: Czy towarzysz jest piszący i drukujący? - A ja ani piszący, ani drukujący, ani towarzysz. A potem już szybko byłem głównie grający.
   Równolegle uczęszczał bowiem do średniej szkoły muzycznej i zarabiał graniem, gdzie się dało. Bo już wtedy uznawał, że należy grać wszystko, w czym się dobrze czuje, a czuł się dobrze w tym, co bieżąco robił. Był więc członkiem orkiestry Polskiego Radia, potem korepetytorem chóru tejże rozgłośni krakowskiej, występował w kwintecie i sekstecie Andrzeja Kurylewicza (grając na klarnecie, ale i organach tzw. kinowych - Kinoorgel), i w legendarnych Melomanach, i w Operze Krakowskiej. - Szła Madame Butterfly, śpiewała Teresa Żylis-Gara, i w scenie, gdy żegnała się z synkiem, nawet muzycy płakali. Pochylił się do mnie siedzący obok klarnecista, stary lwowiak: Ta co to jest, ta nie dość, że tak mało płacą, to jeszcze płakać trzeba.
   Tak; z anegdot i opowieści składa się niemal całe życie tego muzyka. Na przykład taka. - Pierwsza połowa lat 50., Warszawa. Po występie w jakimś baraczku na Woli, gdzie graliśmy tzw. turnieje jazzu, stoję sam głęboką nocą na przystanku tramwajowym. Śnieg z deszczem, klimat z Hitchcocka; obok jakiś mężczyzna w cyklistówce. W pewnym momencie pyta: Czekasz pan na tramwaj albo na taksówkie? - Tak, ja na pociąg do Krakowa. I nagle zatrzymuje on taksówkę, ale z pasażerem, i pyta szofera: Jasiu, gdzie jedziesz?__- Z gościem na Pragie. Po czym zwraca się do pasażera, uprzejmie, ale stanowczo: Płać pan i wysiadaj. - Ten oponuje, ale usłyszawszy od taksówkarza: Ja panu radzę, żeby pan wysiadł - rezygnuje. I wtedy ten w cyklistówce dysponuje: Siadaj pan. - Nie śmiem korzystać z uprzejmości panów - mówię, niemniej wsiadam, acz z lękiem, widząc, że to jakieś szemrane towarzystwo. Nawet sobie mowę przygotowałem, że niech biorą wszystkie pieniądze, że jeszcze, jak znów przyjadę, dołożę, byle mi klarnet zostawili… A tu podjeżdżamy pod Dworzec Główny, pytam więc, ile się należy, na co ten w cyklistówce mówi: Jasio, od tego pana nic nie weźmiesz, to jest artysta z Krakowa, gościem jest w stolycy…
   Graliśmy też noce i dansingi w podziemiach Ministerstwa Kolei. Wchodziło tam parę setek ludzi, i krew się nieraz lała, sprawiając, że słupy podtrzymujące sklepienie wyglądały niczym krwawe indiańskie totemy. A rządził tam "Atom", ów mężczyzna w cyklistówce. Rozpoznał mnie oczywiście, zapraszał na kielicha, ściślej - filiżankę, a ściślej parę… Poznałem i dziewczynę "Atoma" - panią wielkiej urody i oryginalnych manier. "Atom" nieraz przychodził pobity i podrapany i wtedy mówił - Luśka to dobra dziewczyna, tylko charakterna kurwa!
   Koncerty te często prowadził Leopold Tyrmand, który podówczas zaczynał pisać "Złego". I kiedyś zgadaliśmy się, że bardzo chciałby poznać "Atoma". Ten nie miał ochoty, niemniej doprowadziłem do spotkania. Traktował Tyrmand "Atoma" jakby ten był z ministerstwa, i to nie kolei, a kultury. Widać było w nim zafascynowanie marginesem społecznym.
   Po Październiku jazz przestał być już zakazany, powstawało coraz więcej zespołów, urwały się wyjazdy do stolicy. - Organizujący je człowiek, Żyd zresztą, zwrócił się do mnie: Panie Lic, interes z jazzem się kończy, ja idę do zwierząt futerkowych, nie poszedłby pan, ja bym pana wziął ze sobą?
   Nie poszedł. W 1960 roku współtworzył słynną krakowską Jamę Michalika. Grał już wtedy w Filharmonii Krakowskiej, co łączyło się z wyjazdami zagranicznymi. (- Towar będzie - zapewniały klientów sprzedawczynie z komisów - fisharmonia wraca z turne.) _Wieczorami szedł do kabaretu. Na nocną zmianę. - Acz i tak panie nieciężkich obyczajów nam zazdrościły, widząc, jak wychodzimy z Michalika: _Wy już po robocie, a my jeszcze musimy stać. Jedynie jak gościł w kabarecie jakiś dygnitarz, a zwłaszcza ówczesny premier Cyrankiewicz, to owe panie były usuwane z ulicy. Siadał on zawsze przy pierwszym stoliku, i kiedyś miejsce przy najbliższym wolnym wykupił, słono przepłacając, pewien, jak to się wtenczas mówiło, prywaciarz, bo chciał obserwować reakcje prominenta.
   O Michaliku mógłby Lesław Lic, wszak spędził w nim 30 lat, opowiadać godzinami. Przyjechali amerykańscy burmistrzowie polskiego pochodzenia. Po programie - przyjęcie, zatem usunięto dosuwaną do sceny estradę, by zrobić miejsce dla stołu. Tyle że jeden z aktorów, Wiktor Sadecki, będąc w stanie wskazującym, o tym nie wiedział. I zanim padł zrobił trzy kroki w powietrzu. Przynajmniej tak to wyglądało. Później opowiadał, że tylko on i Jezus Chrystus potrafili chodzić w powietrzu. A gdy już impreza się rozkręciła, burmistrzowie zażądali gruzińskiego koniaku, którego nie było. Zatem jakiś mężczyzna w skórzanym płaszczu zawezwał milicjanta i rozmowa wyglądała mniej więcej tak: Słuchajcie, w Nowej Hucie są "Konsumy", pojechać, wywalić drzwi, zabrać skrzynkę koniaku, postawić posterunek. Wykonać w 20 minut. I koniak był. A potem burmistrzowie zaprosili nas jeszcze do Hotelu Francuskiego. Rano z wielkim szacunkiem milicja rozwiozła nas do domów - wspomina muzyk.
   Było tradycją Michalika, że każdy z zespołów organizował u siebie imieniny. Lic zaprosił i Kurylewicza. O drugiej w nocy postanowili dać koncert. W pewnym momencie gospodarz wyszedł na balkon i zobaczył, jak sąsiedzi rozsiedli się na balkonach zasłuchani.
   To wtedy Bruno Miecugow zasnął w wannie bez wody, o czym solenizant wspomina w niedawno wydanym albumie-monografii Boyowym szlakiem Haliny Kwiatkowskiej i tegoż Miecugowa, a mnie ujawnia i źródło. Był nim wytwarzany w pewnym klasztorze - 97 gatunków ziół plus spirytus - absynt. - Zakonnicy organizowali koncerty kolęd, chór mieli własny, a orkiestrę, taką zbieraninę, zapraszali. Graliśmy o 10 rano, potem było coś w rodzaju drugiego śniadania - jaka była pasztetówka, jaka szynka, to nie do wysłowienia… No i w malutkich kieliszkach ów absynt. W południe ponowny występ. Pewnie lepszy, bo ojciec przeor mówił: O dziesiątej to ładnie brzmiało, ale o dwunastej to jakby trąby archanielskie grały…
   A że jednym z zakonników był przyjaciel ze studiów (studiował marksizm na polecenie władz klasztoru), miał muzyk dostęp do absyntu nie tylko kolędując.
   W tym czasie był już Lesław Lic i absolwentem studiów muzycznych, gdzie skończył wydział instrumentów dętych (- Miałem w repertuarze cztery koncerty, dwa programy recitalowe na klarnecie, w ogólnopolskim konkursie zająłem II miejsce…); po latach założy w krakowskiej PWSM klasę saksofonu klasycznego.
   I tak całe życie się Lesław Lic rozpraszał, bo jak mówi, muzyk musi umieć wszystko - grać, improwizować, coś skomponować, sam też stworzył koncert saksofonowy, który został wykonany we Francji, i muzykę do teatrów i filmów… - Ale nie przykładam wagi do tego, co robię, traktuję to w sposób mdląco-chromolący - śmieje się. Kim się czuje - muzykiem, a może klezmerem, bo przecież i tej muzyce oddaje się od lat?
   - Dla mnie muzyk i klezmer to to samo, pamiętam, że jako młody muzyk orkiestry radiowej wiele razy słyszałem: Idź, zawołaj klezmerów, bo się przerwa skończyła. W Niemczech z kolei mówiono mi, że klezmer to człowiek, który muzyką śpiewa, bo w jidysz klez _i _mor _oznacza instrument śpiewający.
   Gdy bywał w Krakowie Państwowy Teatr Żydowski, to przyjeżdżali tylko pianistka, co to regularnie wyznawała przed spektaklem (
- Oj, jaka ja chora! - Co pani jest? - Co mnie nie jest… padała odpowiedź), i tzw. stehgeiger, czyli stojący i prowadzący orkiestrę skrzypek. I to od niego na pierwszym spotkaniu Lic usłyszał: _Proszę pana, tu pan ma te nuty, tu pan ma te kropki, ale, wie pan, muzyka żydowska to nie są te nuty, to nie są te kropki, to tu… I wskazał na serce. - To mu pod to serce tak podjechałem na klarnecie już w pierwszym numerze. Skończyliśmy, a on: Uś, kto pana tak uczył po żydowsku grać?
   No właśnie, kto…?
   I tak powraca rodzimy Przemyśl. - Pierwsze moje zetknięcie z muzyką to była muzyka żydowska, klezmerska. Miałem mniej więcej 5 lat, w domu nie było jeszcze radia, zatem chodziło się w niedzielę na zamek na muzykę, gdzie grało trzech braci Cymlerów - pierwsze skrzypce, drugie skrzypce i kontrabas. Typowe żydowskie trio. A że dobrze reagowałem na muzykę, dostałem od babci pasterską fujarkę i zacząłem na niej grać jakieś zasłyszane melodie. Szybko też zacząłem siadać przy domowym starym fortepianie… Wkrótce pojawiło się radio; wielkości obecnej lodówki, z anteną na drągu umocowanym na gruszy, z drugą na dachu. Ninon, ach uśmiechnij się Kiepury to był pierwszy utwór, który najpierw jednym palcem, potem dwoma, aż wreszcie dwiema rękami zagrałem ku zdumieniu wszystkich.
   Pierwszy publiczny występ, z wiązanką pieśni legionowych, dał Lesław Lic na rzecz upadłych dziewcząt. Miał bodaj 6 lat…
   I tak zaczęło się uczenie nut, ćwiczenie. A potem nadeszła wojna i już nie musiał ćwiczyć, ale pewna technika po tych pięciu latach została.
   Znacznie później powrócił Lic do tej muzyki. Irena Urbańska, też z Przemyśla, z którą i Tadeuszem Szybowskim wcześniej przygotowywał programy tzw. kabaretu kościelnego dla klasztoru na Jasnej Górze, zaproponowała akompaniowanie w recitalu złożonym z pieśni żydowskich. Były to już lata 90. Steven Spielberg nakręcił w Krakowie Listę Schindlera (- Jako pianista występujący w niemieckim kasynie miałem pięć dni zdjęciowych, czego rezultatem jest dwusekundowa migawka mojej łysiny i przez dalsze dwie sekundy widok prawej ręki, która gra…), na Kazimierzu pojawiła się i muzyka. Zaczęły się występy, zaproszenia, do Niemiec, Szwajcarii, do Izraela. - Pół programu w jidysz, pół stare polskie piosenki, ludzie to płakali, to się cieszyli - przywołuje pobyt w Tel Awiwie muzyk.
   Zwieńczeniem klezmerskiego grania był udział w festiwalu kultury i sztuki żydowskiej w Monachium. Z Polski tylko oni i zespół Gardzienice z Dybukiem. Irena Urbańska śpiewała m.in. piosenki Mordechaja Gebirtiga. She is the best__- _powiedział jeden z dyrektorów festiwalu.
   Przyszedł jakiś profesor z Holandii, popatrzył na klarnet Lica i rzekł: _Wy Żydzi, macie pewien specyficzny sposób gry, my Europejczycy tak, niestety, nie potrafimy.

   - To jest jak z jazzem - komentuje muzyk. - Też grali go czarni, a potem przejęli biali i nieraz grali lepiej. A potem jeszcze dołożyli swoje Żydzi, gdy zaczęli emigrować z Rosji i Ukrainy do USA. To oni dodali jazzowi to, co się określa jako drive. Nie darmo mawiał w latach 50. prof. Reiss, że jazz to żydowsko-murzyńska rozpusta. A i bolszewizm muzyczny też.
   A skoro rozmawiamy o jazzie, to znów pojawia się opowieść, jak to w czasie studiów muzycznych Lesław Lic z Kurylewiczem (ten, na dodatek, w bikiniarskich skarpetkach w paski!), dali występ "dla świata pracy", improwizując na tematy Gershwina, a jeszcze wokalistka wykonała Swannee River. _Marynarki latały przepisowo. Następnego dnia, wezwani przez aktywistę z ZMP, stawili się wystraszeni. A tu pochwała: - Wykonaliście kawał dobrej politycznej roboty. Wszystko dzięki Licowi, który jako konferansjer opowiadał, że to muzyka ciemiężonych Murzynów. Dodajmy, iż tezę taką wygłosił w tamtym czasie sam Stefan Kisielewski, chcąc zapewnić zakazanej muzyce alibi.
   W ostatnich latach Lesław Lic, choć na emeryturze, wciąż uprawia muzyczną "wielopolówkę", grając, głównie na fortepianie, a i na klarnecie również. W Niemczech przez trzy lata wykonywał w orkiestrze zdrojowej tzw. muzykę kurortową, podobnie latem w Szczawnicy, współpracował z PWST, a to Jerzemu Nowakowi towarzyszy w spektaklach _Ja jestem Żyd z "Wesela" _oraz _Babski wybór
.
   - Uważam się za człowieka spełnionego - mówi. - Zostałem dwukrotnym pradziadkiem, mam syna i córkę. Fakt, nie zasadziłem drzewa ani domu nie wybudowałem, bo mi się nie chciało, a pewnie i pomny, że mój ojciec wybudował, ostatnią ratę zapłacił 1 września 1939 roku, a dwa lata później domu nie było…
   A skoro o domu mowa, to mój rozmówca przywołuje jeszcze jedną opowieść - o dziadku. Był m.in. potomkiem szwedzkiego jeńca wojennego, którego wraz z kamratami po okresie potopu ulokowano w osadzie Żołynia, w okolicach Leżajska, by robili buty dla polskiego wojska. Do dziś na tamtejszym cmentarzu dominują nazwiska Lic lub Dec. Buty robił zatem i dziadek, po czym handlował nimi na targu, mając za sąsiada starego Żyda, który robił buty cywilne. Żyd umarł, a że był biedny, gmina urządziła zbiórkę na ceremonię pogrzebową. Dziadek też wyciągnął pieniądze, na co usłyszał: Panie Lic, pan nie musi, pan nie jest naszej wiary… Dał. A potem przyszedł do niego w nocy ów zmarły mówiąc: Panie Lic: Zapamiętaj pan te numery… I wypisał je kredą na drzwiach. Rano dziadek opowiedział sen babce, ale już tylko trzy numery pamiętał. Postawił je w austriackim lotto i wyszła wygrana. Starczyło na dwa drewniane stare domki. Spłonęły podczas II wojny…
   Zatem i do majątku zachował Lesław Lic stosunek mdląco-chromolący. Ten, który sprawił, że kiedyś telewizyjne audycje ze swoim udziałem pozwolił nazwać Lesław Lic i więcej nic. Nic - poza muzyką i anegdotami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski