Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muzykujący klan

Redakcja
Trzy pokolenia. Trzy różne podejścia do muzyki i do hołubionej przez nich góralskiej tradycji. Nie zrywając z nią - są otwarci na to, co niesie świat i współczesność. "Spętani tradycją, opętani wolnością" - tak napisał o tym zespole jeden z recenzentów. Pierwsze określenie najlepiej chyba przylega do ojca, Władysława, wielkiego znawcy folkloru góralskiego, który z pewną rezerwą podchodzi do eksperymentatorskich pomysłów swoich synów. Drugie - do najmłodszego w kapeli, syna Jaśka. Mimo wszystko mieszczą się w jednym zespole, godząc w swoim repertuarze dawność z dzisiejszością.

Trebunie-Tutki - trzy pokolenia, trzy różne podejścia do muzyki i do hołubionej przez nich góralskiej tradycji

Wszyscy członkowie tej słynnej rodzinnej kapeli mają ukończone studia albo studiują. Głowa rodziny, prymista w zespole - Władysław Trebunia-Tutka - to absolwent krakowskiej ASP, mistrz sztuki podhalańskiej; jego syn Krzysztof - lider zespołu, dyplomowany architekt, z pasją projektuje domy góralskie; zaś córka Hania obdarzona pięknym głosem - studiowała religioznawstwo na UJ, a w tym roku ukończyła grafikę na ASP w Krakowie. Najmłodsza latorośl rodziny, Jasiek: tancerz, muzykant jeszcze się uczy projektować ubiory, zaś mąż Ani Andrzej Wyrostek, kontrabasista, wybrał zarządzanie i marketing. Rozkład tygodnia Trebuniów-Tutków wygląda następująco: od poniedziałku do czwartku pracują w swoich zawodach lub uczą się; zaś od piątku od niedzieli koncertują.
 Owocna współpraca muzyczna Trebuniów-Tutków z jamajskim zespołem reggae Twinkle Brothers (dwie wspólnie nagrane płyty na początku lat 90.) zwróciła uwagę ekspertów na ten mało znany dotąd zespół. Jedna, z płyt stała się w Wielkiej Brytanii płytą kwietnia 1993 r. Drugą okrzyknięto największym wydarzeniem Berlińskich Targów Muzyki Etnicznej w 1994. Parę tygodni temu w Londynie, w rankingu dziesięciolecia Europejskiej Radiowej Etnicznej Listy World Music, która proponuje muzykę korzenną z całego świata - Trebunie-Tutki zdobyli miano III kapeli Europy Wschodniej (po Węgrach i Rumunach); ich nagrania wyróżniono spośród 6500!
 Współpracowali i nagrali albumy m.in. z zespołami Adriana Sherwooda ( z Anglii) i orkiestrą Włodzimierza Kiniorskiego. Okazały się prekursorskie, ze względu na "etno-techno" (zastosowano w nich efekty dźwiękowe dające wrażenie muzyki odbijającej się od grani górskich). Koncertowali w wielu krajach Europy. Krzysztof napisał scenariusz do spektaklu "Góralskie Bronowice", wystawianego m.in. w Teatrze Słowackiego z udziałem aktorów teatru Witkacego, "Skalnych" oraz orkiestry Simfonietta Cracovia. Koncertowali z Warszawskim Chórem Międzyuczelnianym w kościele św. Anny, z czego wynikła kolejna płyta. Sukcesem okazał się dla nich muzyczno - poetycko-plastyczny album "Podniesienie", za który zdobyli pierwszą nagrodę na MFFK "Niepokalanów ’99".Wydali 15 płyt kompaktowych w kraju i za granicą.
 \\\
 Rozmowę z Krzysztofem Trebunią, kompozytorem, autorem tekstów i szefem zespołu - przeprowadziłem w Białym Dunajcu, w gnieździe rodzinnym Trebuniów-Tutków, skąd rozfrunęli się na cztery strony, by spotykać się wspólnie już tylko na próbach i koncertach...
 \
\\
- Od lat z zainteresowaniem śledzę to, co robicie i tak sobie myślę, że już chyba jesteście sławniejsi od Waszego pradziada podhalańskiego Stanisława Budza Lepsiejsego, zwanego Mrozem, o którym Kasprowicz napisał wiersz "Kobziarz Mróz".
 - Chyba był jednak od nas sławniejszy, bo jak miał występować w Paryżu na światowej wystawie w 1925 r. przyjechała po niego specjalnie do Poronina ciuchcia i czekała dwie godziny za chałupą, aż się nasz pradziad ubierze, oporządzi, pozamyka owce do kosera. Dopiero wtedy zabrał ze sobą dudy pod pachę, no i pojechał do Paryża, skąd przywiózł później skrzypce dla swojego syna, naszego dziadka Jana Trebuni-Tutki, pochodzącego też ze Suchego koło Poronina.
- Na portretach Wasz sławny pradziad, ostatni dudziarz podhalański, pokazany jest jako okazałe chłopisko z orlim nosem i długimi włosami zaplecionymi w warkoczyki.
 - Miał podobno dwa metry wzrostu... W młodości był juhasem i przeszedł przez te wszystkie stopnie wtajemniczenia aż do bacy na Hali Mała Łąka. Schodzili się do niego ci, którzy lubili posłuchać jego grania na dudach, a i pośpiewać i potańcować przy świętach pasterskich. Potem, w latach 80. ubiegłego wieku, po raz pierwszy pojechał na występy do Warszawy. Stopniowo stawał się modny wśród zakopiańskiej elity. Zaczęli go zabierać na koncerty do Hamburga, Lwowa, Berlina, Paryża, gdzie grywał ze słynną kapelą Bartusia Obrochty. Jego muzyką zauroczył się nie tylko Kasprowicz, ale i Szymanowski. W 1937 w Krakowie nasz pradziad swoją góralską muzyką pożegnał tegoż kompozytora podczas pogrzebu na Skałce...
- Skrzypce z Paryża okazały się symboliczne. Wasz muzykujący klan już od pół wieku godnie podtrzymuje tradycje muzyczne, choć nosi inne nazwisko niż on.
 - Córka Stanisława Budza-Mroza wyszła za mąż za Jana Trebunię-Tutkę. Mieli czterech synów i córkę. Najmłodszym był właśnie nasz ojciec Władysław, który odziedziczył talent muzyczny po dziadku; był cudownym dzieckiem. Nasz przydomek Tutki ma zaś związek z pradziadem Andrzejem Trebunią, przewożącym z Węgier "tutki" (lufki) do papierosów. Jego przydomek przeniósł się na nas, których odróżniano od innych Trebuniów-Ciertów, Cabanów, itd. Nazwa musiała się też przenieść na zespół, nazywano nas "Trebuniami-Tutkami".
- Czy smykałka do muzykowania jest domeną tylko Waszego odgałęzienia rodowego?
 - Skądże! W rodzinie Trebuniów większość muzykuje. Łączą się w rodzinne kapele. Grają nasi kuzyni, grają krewni: rodziny Skupniów, Filasów, Lasaków, Polaków; Trebunie z Poronina itd. W młodości ojca bywało tak, że kapele Trebuniów ogrywały jednocześnie trzy wesela. Jedni muzykowali zawodowo, inni tylko dla przyjemności. W każdym razie te tradycje są w naszym rodzie bardzo silne.
- Czy odczuwaliście, że dom Wasz był trochę inny?
 - O tak! Tu trzeba wtrącić dygresję dotyczącą całej kultury góralskiej, która wywodzi się z dwu tradycji: gazdowskiej i pasterskiej. Nasza mama pochodziła z bogatej gazdowskiej rodziny, w której muzykowaniem się nie zajmowano. Ojciec Władysław - z rodziny o tradycjach pasterskich - uboższej, za to obdarzonej różnymi talentami. Od dziecka malował i grał. Ta pierwsza pasja dała mu dyplom na ASP i zawód artystyczny, z którego utrzymywał siebie i nas (mama była laborantką). W domu zawsze wisiały obrazy na ścianach, przyglądaliśmy się, jak projektuje tkaniny do "Cepelii", witraże do kościołów. Pasja muzyczna z kolei doprowadziła go do tego, że jest jednym z najlepszych prymistów (pierwszych skrzypków) na Podhalu, gra na kobzie, złóbcokach, piszczałce, śpiewa. W sprawach muzyki góralskiej to chyba największy autorytet na Podhalu. Z przyjacielem, znamienitym tancerzem, Bolesławem Karpielem-Bułecką, zdążyli nagrać na szpulowy magnetofon i ocalić od zapomnienia grę starych mistrzów góralskich: choćby Jana Jarząbka (miał 82 lata, gdy go nagrano) Stanisława Gasienicę-Brzega, który liczy sobie dziś 100 lat, a od 20 lat nie gra; starego Lasaka.... Dziś te nagrania są czymś w rodzaju biblii dla początkujących muzykantów. Nasz dom był zawsze pełen znajomych, przyjaciół ojca; muzykantów, tancerzy, malarzy. Ta atmosfera nie mogła się nie udzielić mnie, siostrze Hani czy bratu Jaśkowi.
- Słyszałem, że Wasz ojciec, pan Władysław, ma idealny słuch i... nie zna nut...
 - Uczył się gry od góralskich wirtuozów skrzypiec, ze słuchu, tak jak to czynili wszyscy na Podhalu. Muzyka była przekazywana z pokolenia na pokolenie; nie istniała w zapisach nutowych. Już jako dziecko podsłuchiwał i podpatrywał - palec po palcu, nuta po nucie - grę legendarnych mistrzów zakopiańskich, m.in. Stanisława Chotarskiego z Kościeliska czy Bronisławę Konieczną-Dziadońkę z Bukowiny, co nie było takie łatwe, bo oni niechętnie wprowadzali uczniów w tajniki muzykowania, zazdrośnie ich strzegli. Dziadońka musiała mieć diabelnie silny charakter. Była wówczas jedyną grającą - i to jak! - kobietą na Podhalu. Nauczyła się kunsztu, podpatrując sposób gry i sekundowanie Bartusia Obrochty i innych skrzypków w karczmie. Nie usłuchała napomnień jej ojca, który najpierw mawiał, że mu "zepsuje skrzypce", a później, że "skrzypce ją zepsują"...
 Kiedy nasz ojciec miał dziesięć lat, potrafił już rozróżniać style wykonania i charakter gry tych wspaniałych muzykantów, którzy muzykowali tak, jak dziś nikt nie potrafi: myślę tu o archaiczności, dzikości tej muzyki. My z kolei przejmowaliśmy to od niego, choć muszę przyznać, że z początku niewiele rozumiałem. Był za bardzo wymagającym nauczycielem. Dopiero później, gdy nauczyłem się abecadła od stryjków, z którymi grałem na weselach, a także w szkole muzycznej - zacząłem pojmować nauki ojca. Nigdy nas nie chwalił. To po latach zaczęło jednak procentować...
- Mówił mi Pan, że muzyka góralska w wykonaniu starych mistrzów osiągnęła wyżyny kunsztu. Dlaczego dziś gra się gorzej?
 - Przede wszystkim dziś młodzi grający chłopcy nie poświęcają tyle czasu muzyce góralskiej, ponieważ pociąga ich w ogóle muzyka karpacka, która teraz od jakiegoś czasu dominuje na Podhalu: cygańska, rumuńska, słowacka, węgierska obok góralskiej. Folkloryści widzą w tym pewne niebezpieczeństwo...
- Przełomowym momentem dla Waszego zespołu stało się w 1991 r. spotkanie z Jamajczykami. Przedtem właściwie nie byliście poza Podhalem znani.
 - Rzeczywiście nagranie z nimi płyty uczyniło po paru latach nasz zespół głośnym. "Ojcem chrzestnym" pomysłu był redaktor z dwójki radiowej Włodzimierz Kleszcz, który chciał naszą muzykę pokazać światu, a równocześnie spowodować docenienie muzyki góralskiej przez nas samych: Polaków, górali, co mu się udało. Myśmy grali swoją muzykę, oni swoją i tak się nam jakoś zrymowało. Zderzenie dwu kultur, mariaż reggae i zbójnickiego - okazały się rewelacją muzyczną, a płyty zdobyły uznanie w Wielkiej Brytanii, w Niemczech. Nagrania powędrowały w świat: do USA, Australii. Pisano tam o nas. Może dlatego zainteresowanie nami wykazali też znakomici polscy muzycy jazzowi, którzy zaczęli nas zapraszać do współpracy: Włodzimierz Kiniorski, Krzysztof Ścierański, Zbigniew Namysłowski, Michał Kulenty.
- A co na to sami górale. Pewnie nie byli zachwyceni?
 - Opowiem parę anegdot z tym związanych. Otóż kierowca taksówki w Zakopanem, wioząc mnie, stwierdził: "Krzyśku, ale wy toście zrobili reklame tym Jamajczykom!" (śmiech). Nie wiedział, że akurat było na odwrót. Myśmy im - co prawda - zrobili reklamę na Podhalu, oni nam za to w świecie. Pewien starszy góral po programie telewizyjnym z Twinkle Brothers powiedział do ojca; "Władku, ty już więcej z Murzynami nie groj, bo to straśnie brzyćko wyglądo w telewizji". A jeszcze inny pojednawczo uznał: "No dobrze, niech z wami już grają, tylko niech śpiewają po góralsku"...
- Nie podobało im się to?
 - Było to dla nich kompletne zaskoczenie. Niektórzy mieli pretensje, że kalamy tradycję. W pierwszych głosach wyszły te szowinistyczne nastawienia. Górale zawsze uważali, że są najlepsi. To dobrze. Dzięki temu nasza tradycja jest tak silna, ale przydałoby się też trochę tolerancji... Zresztą, myśmy też niewiele o naszych partnerach wiedzieli, ani o ich reggae, religii i obyczajach...
- Proszę opowiedzieć o spotkaniu z nimi.
 - Mieszkają poza Jamajką. Jedni w Stanach, inni w Anglii. Znają języki, bywali w świecie. Ojciec rozmawiał z nimi po francusku, my po angielsku. Bardzo dobrze gotowali w Białym Dunajcu bezmięsne potrawy z ryżem, byli mili. Traktowali muzykę jak misję, to znaczy ich teksty są bardzo religijne, traktujące o Bogu, miłości, sensie życia.. Słuchając ich, zrozumieliśmy, że i my możemy za pośrednictwem muzyki przemycać poważne treści. Stąd późniejsze nasze płyty - pisane przez nas bądź przez poetkę z Podhala Annę Gąsienicę-Czubernat - z melodią tradycyjną, ale współczesnymi tekstami. Norman Grant to słynny wokalista i perkusista, mający swój zespół w Londynie; jego brat zaś lideruje zespołowi w Kalifornii. Od 30 lat grają wspólnie na wyjazdach, tworząc na użytek wspólnych tras koncertowych superzespół. W 1994 braliśmy udział wspólnie w takiej jednej polskiej trasie.
- Gorzałeczką nie pogardzili?
 - Trzymali się raczej piwa. Palili za to marihuanę, trochę tak, jak pali się fajkę pokoju.
- Poczęstowali przynajmniej?
 - Ojciec raz zapalił, ale nie zadziałało, widocznie była za mała dawka. W ogóle zauważyliśmy, że oni traktują to palenie marihuany tak jak górale wódkę, którzy na pozór obnoszą się z piciem gorzałki, ale w gruncie rzeczy nie są pijakami...
- Macie na swoim koncie 20 kaset i płyt. Jakie wyszły ostatnio?
 - Dwie ostatnie wydane w kwietniu pt. "Zagrojcie dudzicki" i "Baciarujciez chłopcy" zostały nagrane m.in. po to, żeby zaprezentować prawdziwą muzykę góralską, jej rdzeń - żywy od kilkuset lat. W nagraniach - obok zespołu - wzięli udział: stryj, kuzyni, ciocie. Chcieliśmy pokazać technikę śpiewu, która jest teraz w zaniku. Te płyty dla następnych pokoleń mogą być cenną informacją; także dla moich uczniów z zakopiańskiej "Jutrzenki", których uczę gry. Dziś, w dobie komercyjnych nagrań pseudogóralskich, bardzo trudno zorientować się co jest, a co nie jest korzenną muzyką z Podhala. Pierwsza z tych płyt zawiera najpiękniejsze i najpopularniejsze melodie spod Tatr. Rodzina Trebuniów zadedykowała tę płytę swojemu słynnemu przodkowi - dudziarzowi Mrozowi, którego wnuk Władysław Trebunia-Tutka przygrywa właśnie na tym instrumencie do tańca najmłodszemu synowi Jaśkowi. Druga zaś płyta ukazuje zróżnicowanie folkloru góralskiego w obrębie zaledwie kilkudziesięciu kilometrów - "co wieś to inna pieśń".
- Czy nie odczuwacie, że ostatnio w kraju przyćmiła was trochę Golec uOrkiestra?
 - Myślę, że niedobre jest porównywanie nas z tym zespołem. Oni są muzykami wykształconymi, profesjonalistami i mogą właściwie zagrać każdą muzykę, a używają tradycji trochę dla oprawy - by uczynić własną muzykę bardziej oryginalną. Robią to wszystko na wysokim poziomie, świetnie grają. Folklor beskidzki jest dla nich jednak tylko punktem wyjścia. Dla nas muzyka góralska była i jest punktem wyjścia i dojścia, sednem. Wszystko inne - to oprawa. Staramy się, żeby elementy góralszczyzny dominowały, żeby można się z naszych płyt nauczyć po góralsku śpiewać, żeby była tradycyjna barwa głosu i sposób wykonania każdej nutki. Muzyk po konserwatorium nie potrafi zagrać naszej muzyki. Dowód? Jeszcze nikt nas nie podrobił, tak jak robią z "Czerwonymi koralami" czy z przebojem "Prawy do lewego"...
- Nie zazdrościcie Golcom masowej popularności?
 - Nie. Bardzo się z nimi lubimy, spotykamy na koncertach. Uważamy, że to są bardzo mili chłopcy. I cieszymy się, że Beskidy też mają swoją reprezentację. Bo dotychczas była tylko presja na muzykę zakopiańską. Wszyscy uważali, że muzyka góralska to Zakopane. A to nieprawda! Beskidy też mają swoją tradycję. Są górale pienińscy, spiscy, orawscy... to wszystko ma wielkie uroki. Dobrze, że ta muzyka jest odkrywana na nowo...
Rozmawiał: Józef Baran

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski