Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na Bliskim Wschodzie, czyli tam, gdzie wszystko może być cudem

Rozmawia Monika Jagiełło
Wyruszyłem w świat, który być może się skończy. By złożyć hołd jego mieszkańcom. Posłuchać ich opowieści, a osąd zastąpić ciekawością, zainteresowaniem - mówi dziennikarz i reporter DARIUSZ ROSIAK, który odbył podróż do miejsc, gdzie rodziło się chrześcijaństwo

- Czy „Ziarno i krew” to bardziej zapis podróży dziennikarza czy „pielgrzyma z poreligijnego świata w królestwie tajemnicy” - jak Pan napisał o sobie w książce?

- Przyjechałem ze świata poreligijnego na Bliski Wschód, gdzie religia jest częścią codzienności. Jest silna, namacalna, obecna w każdym geście. Chroni przed światem zewnętrznym, daje poczucie zakorzenienia. Książka nie jest jednak konfesyjna. Moja podróż nie była w założeniu poszukiwaniem wymiaru religijnego we mnie, chociaż częściowo taką się stała. Jednak reporter nie może się wzruszać podczas pracy, ani snuć dogłębnych refleksji, bo jeśli zacznie to robić, to nic nie napisze. Choć nie ucieknę od emocji, to cały czas mam w głowie myśl: „zanotuj natychmiast, bo zapomnisz”. Wzruszenia zarezerwowane są dla czytelnika.

- Jacy czytelnicy sięgną po książkę o bliskowschodnich chrześcijanach?

- Mam nadzieję, że ludzie, których interesują inni ludzie.

- Inni czyli jacy? Czy statystyczny Polak katolik zrozumie takiego maronitę, libańskiego brata w wierze?

- Może maronitę w Libanie tak. Ale bliskowschodnie chrześcijaństwo jest kompletnie inne od rzymskiego katolicyzmu. Jest ortodoksyjne, czyli zamknięte, a w miejscach takich jak Egipt jest mu znacznie bliżej do islamu, niż katolicyzmu. Polacy pewnie przyjęli już do wiadomości, że Jezus, Matka Boska i apostołowie byli Żydami, ale nie wiem, czy zdają sobie sprawę, że wokół nich byli Aramejczycy, Chrystus mówił po aramejsku. Że religię do pierwszych zborów przynosili Grekom i innym narodom właśnie Żydzi. A narody te żyły w historycznej Syrii, na równinie Niniwy - miejscach, które są dziś częścią Iraku czy Turcji.

- To nie jest wiedza powszechna. Dla Pana było inaczej?

- Dla mnie też ta podróż była odkrywaniem świata. Wiele uczyłem się pisząc tę książkę.

- Skąd pomysł na taką żywą lekcję historii chrześcijaństwa?

- Prawie dwadzieścia lat temu przeczytałem „From the Holy Mountain” Williama Dalrymple’a, brytyjskiego reportera, historyka, który dziś mieszka w Indiach. Wędrówkę Dalrymple’a zainspirował z kolei prawosławny mnich, święty Jan Moschos. W VI w. odbył on podróż po ówczesnych zborach Palestyny, Egiptu, Syrii i innych. Dalrymple poszedł jego śladem w latach 90., a ja ruszyłem podobną trasą dwadzieścia lat później.

- Czemu musiało upłynąć tyle lat?

-Bo człowiek musi dojrzeć do takiej podróży i napisania takiej książki.

-Jakim zmianom uległ świat bliskowschodnich chrześcijan przez te dwie dekady?

- Wtedy chrześcijanom w Syrii i Iraku nie groziła śmierć. Przed inwazją na Irak, tam oraz w Syrii żyło 1,5 miliona chrześcijan. Przed wojną w Syrii żyło ich wciąż około 400 tysięcy. Teraz nie ma ich prawie wcale. Większość irackich chrześcijan przebywa w Kurdystanie lub uciekła dalej.

- Miał Pan wyjątkowo dobrych informatorów. A może to siła wyższa nad Panem czuwała?

- Wciąż się nad tym zastanawiam. Często sam się dziwiłem, że pewne rzeczy się dzieją. Były pouczające i wzbogacające. Mam jednak nieco banalne spostrzeżenie: większość ludzi chce rozmawiać. Trzeba spróbować ich otworzyć, bez osądzania. Osąd trzeba zastąpić ciekawością, zainteresowaniem.

- Pana podróż po świecie bliskowschodnich chrześcijan zaczyna się jednak w Szwecji. Co Pana tam poprowadziło?

-Jedną z najbardziej ekscytujących chwil reporterskiej podróży jest jej początek i ta biała, pusta kartka przed tobą. Wiedziałem, że chcę zacząć zapełniać tę kartkę historią chrześcijańskich uchodźców, którzy wyemigrowali do Europy i którzy opowiedzą mi o sobie w zupełnie innym otoczeniu. Podróż rozpocząłem w mieście Södertälje. To od kilkudziesięciu lat enklawa chrześcijańskich uchodźców z Bliskiego Wschodu.

-I trafił Pan do społeczności pękniętej na pół. Nie zdziwiło Pana, że w sytuacji, kiedy grozi im wyginięcie albo zamiana w Szwedów, chrześcijanie w Södertälje się kłócą?

-To specyficzne miejsce. Uchodźcy są tam na tyle długo, że musiał dotknąć ich kryzys i kłótnie o to, czy mają bardziej tożsamość religijną czy narodową. Ten podział jest bardzo trudny do zrozumienia dla ludzi z zewnątrz.

- Trochę skołowany ruszył Pan do źródła, czyli na Wschód.

- Wiedziałem, że centralną częścią podróży będzie południowa Turcja, gdzie kiedyś żyło wielu chrześcijan, a dziś zostało ledwie kilka tysięcy. Potem prowadziła mnie geografia i historia: przystanek w Stambule, Liban, Egipt. Dobrze się stało, że skończyłem podróż w Izraelu, gdzie rzeczywiście wszystko się zaczęło.

- W drodze spotyka Pan niezwykłych ludzi, jak Libankę Nuhad Al-Chami, która miała doświadczyć cudu uzdrowienia.

-U Nuhad w latach 90. zdiagnozowano miażdżycę tętnicy szyjnej, jej ciało było sparaliżowane. Lekarze odesłali ją do domu, nie mogąc nic zrobić. Nuhad twierdzi, że została uzdrowiona we śnie przez maronickiego mnicha, świętego Szarbela. Według relacji, na pamiątkę uzdrowienia 22 dnia każdego miesiąca jej rany otwierają się na nowo i krwawią. Nie mogłem spotkać się z nią w ten dzień, ale widziałem szramy na jej szyi.

- Patrzył Pan na jej rany i zastanawiał się, czy to nie intryga?

- A co by pani pomyślała, gdyby ktoś powiedział pani, że w nocy przyszedł do niego święty Szarbel z Matką Boską i wykonał operację, która cudownie uleczyła ciało z paraliżu?

- Pewnie złapałabym się za głowę.

- Jak pewnie większość ludzi z naszego świata. Ale akurat w Libanie czy Egipcie wszystko może być cudem. Nagły przypływ gotówki to cud, zdanie egzaminu to cud. Kiedy się nie zda, to też jest cud. Wszystko może być cudem. W tym przypadku mówimy jednak o cudzie nostryfikowanym. Przypadek Nuhad został uznany za cud przez Watykan.

- Uwierzył Pan?

- Możemy przyjąć, że Nuhad przez ostatnich 20 lat codziennie trze sobie szyję pumeksem i dlatego ma te szramy. A te setki osób, które ją otaczają, biorą udział w spisku. Ale to wydaje się jeszcze bardziej absurdalne niż to, że święty Szarbel przyszedł do niej i ją uleczył. Nie wiem, jaka jest prawda.

- A Mario z Mukattamu, czyli Mariusz Dybich z Olkusza, który opuścił zakon i zamieszkał wśród kairskich śmieciarzy? Jak Pan go poznał?

- Zadzwoniłem do niego jeszcze z Warszawy. Mario okazał się niezwykle otwartym i serdecznym człowiekiem, który mi bardzo pomógł. Od wielu lat pracuje wśród koptyjskich śmieciarzy, jest autorem wspaniałych rzeźb, które zdobią skały katedry Matki Bożej i świętego Szymona Grabarza na Mukattamie w Kairze. To niezwykła postać.

- Wędrował Pan szlakami, z których chrześcijaństwo znika. Mocno Pan to odczuł?

- W południowej Turcji to poczucie końca nigdy nie znika. Jeździłem po niemal opustoszałych miejscach, jak klasztory w regionie Tur Abdin w Turcji. Na tamtym terenie Syriacki Kościół Ortodoksyjny miał swoje silne centrum. Dziś żyje tam trzy tysiące chrześcijan. W samym Södertälje jest ich niecałe czterdzieści tysięcy. Odwiedzałem klasztory z IV-V wieku, w których mieszka jeden mnich, a msza odbywa się raz na tydzień. To trochę jak stan zawieszenia przed śmiercią. Może utrzymywać się jeszcze długo. Jednego mnicha staruszka zastąpi inny, który pociągnie wszystko przez kolejnych dwadzieścia lat. Boję się też, że chrześcijanie, którzy uciekają z Syrii czy Iraku, już tam nie wrócą. Miejsce, gdzie rodziła się cywilizacja, z której wciąż czerpiemy, może przestać istnieć w ciągu krótkiego czasu.

- Znalazł Pan na to remedium?
- Nie i wydaje mi się, że nikt go nie ma. Stajemy przed rzeczami tak skomplikowanymi politycznie, że jesteśmy wobec nich bezradni.

- W głosach wielu rozmówców pojawia się gorycz i wrogość do muzułmanów, którzy jeszcze do niedawna byli przecież sąsiadami.

- Mają poczucie, że zostali zdradzeni. W czerwcu 2014 r., kiedy Państwo Islamskie dało irackim chrześcijanom kilka godzin na ucieczkę, ludzie zostawiali dobytek całego życia na pastwę fundamentalistów. Pomijam już kwestię zabytków w Mosulu, bezcennych manuskryptów. Ludzie mają żal, poczucie opuszczenia. Ale opuszczeni zostali też pobożni muzułmanie, którzy chodzą do meczetu, martwią się o swoje dzieci i o to, jak przeżyć do pierwszego. Tak jak wszyscy ludzie na świecie.

- W jednej z rozmów mówił Pan wprost, że Państwo Islamskie to zaraza. Jak przeciętny obserwator sytuacji politycznej może dziś nakreślić granicę między tą „zarazą” a pobożnymi muzułmanami?

- Wielu wschodnich chrześcijan tej granicy nie kreśli wcale. Jeden z moich rozmówców mówi, że islam to „diabelska religia” i że nie ma różnicy między al-Kaidą, an-Nusrą, Państwem Islamskim, umiarkowaną opozycją i że wszystkim marzy się kalifat.

- Takie głosy padają również z ust chrześcijańskich duchownych, z którymi Pan rozmawia. Umiał Pan ich nie osądzać?

- Czują najdelikatniej mówiąc niechęć, a mówiąc wprost - nienawiść. Choć oni nazwaliby to realistycznym podejściem do spraw. To charakterystyczne dla wielu chrześcijan regionu.

- Uchodźcy, jak i ci, którzy zostali, wydają się mówić jednak zgodnie: nie o to chodzi, żebyście dawali nam wizy do Europy. Chodzi o to, żebyście sprawili, byśmy mogli zostać tam, skąd pochodzimy.

- To głos w Polsce kompletnie niesłyszany. Cały czas dyskutujemy o sobie, nie interesujemy się tym, czego oni potrzebują. Tu zaciera się różnica między litością a empatią. Jesteśmy dobrzy w litości, tylko nic z tego nie wynika. Oni nie chcą wyjeżdżać. Chrześcijanie na Wschodzie byli ludźmi, którzy wiedli względnie stabilne życie. Często mieli firmy, dominowali w takich profesjach jak prawo, medycyna. Ormianie byli świetnymi jubilerami, rzemieślnikami. W Libanie spotkałem człowieka, który miał jedną z największych firm handlowych w Mosulu. Wylądował gdzieś na przedmieściach Bejrutu, z całą rodziną. Czy ktoś naprawdę myśli, że taki człowiek marzy, żeby znaleźć się w Polsce, w obozie pod Ostrołęką, w lesie, i dostawać 1500 złotych miesięcznie od polskiego państwa? Albo nawet 600 euro od państwa niemieckiego? On chciałby wrócić do domu i odbudować swoje życie.

- Zachód ucieka przed odpowiedzialnością?

- Kiedy byłem w Libanie, dochodziły do mnie informacje, że w jordańskich obozach uchodźców brakowało pieniędzy na jedzenie. W Libanie na uchodźcę wypadało 7 euro pomocy tygodniowo. Najbardziej dramatyczne głosy to takie, że Unia w praktyce wspiera proces zanikania chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie - jak powiedział mi szef Ligi Syriackiej w Bejrucie. Unia Europejska w jego mniemaniu kontynuuje politykę Państwa Islamskiego. „Oni nas wyrzucają z domów, a wy nam dajecie paszporty” - mówił.

- Jeden z Pana rozmówców przypomina, że natura nie lubi próżni i wróży, że zlaicyzowaną Europę czeka, możliwe że w niedalekiej przyszłości, islamizacja. Czy zgadza się Pan z taką opinią?

- Wiem tylko, że w Europie prawo, kultura wciąż odnosi się do chrześcijańskiego dorobku, ale religia w wymiarze praktyk zanika. Ja się nie boję tego, że Europa będzie islamska. Martwię się o to, że za parę lat ten milion uchodźców, który już jest w Europie, obudzi się w blokowiskach na przedmieściach, w gettach tworzonych w okolicach Berlina, Paryża i Brukseli - i będziemy mieli armię bezrobotnych, sfrustrowanych, pozbawionych perspektyw ludzi, którzy będą bardzo zdenerwowani.

- Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Czy ma Pan kontakt z bohaterami książki, myśli Pan o nich?

- U nich święta są oczywiście dwa tygodnie później. Wiele z tych spotkań to były spotkania ulotne, jednorazowe. Zwłaszcza z uchodźcami. Nie wiem, co dziś dzieje się z moimi rozmówcami, którzy uciekli z Iraku, Syrii. Z innymi mam kontakt i oczywiście, że o nich myślę. To nie jest tak, że po takich spotkaniach człowiek otrzepuje się i idzie dalej. Tyle że te myśli nie są dziś optymistyczne.

- Co w Panu zostało z tej podróży, czym mógłby się Pan podzielić?

- Obecność ludzi, słowa, emocje, wzburzenie. Czasami wzruszenie, jak podczas spotkania z muzułmańską rodziną w południowej Turcji. Czekała mnie niespodzianka. Jak się okazało, rodzina była chrześcijańska do 1915 r., kiedy miało miejsce ludobójstwo Turków i Kurdów na Ormianach, Grekach i Asyryjczykach. Żeby zachować życie ich przodkowie, jak wielu innych, przeszli na islam. W tej rodzinie poznałem dziewczynę o imieniu Güzin.

To tureckie imię. Güzin zauważyła, że jej babcia po przyjściu z nabożeństwa w meczecie wykonuje w domu znak krzyża. Zaczęła wypytywać. Gdy poznała historię, postanowiła się ochrzcić. Kilkanaście lat temu nie było to prostą rzeczą w Turcji. Dziś Güzin nazywa się Kristin, czyli „należąca do Chrystusa”. Takie imię przyjęła na chrzcie. Spotkanie w tym domu zapamiętam jako pełne serdeczności, ale równocześnie myślę, że byłem świadkiem dramatycznej chwili - ci ludzie konfrontowali się ze swoją tożsamością. Tego samego wieczoru dokonano zamachu na redakcję „Charlie Hebdo”. Ta wybuchowa emocjonalnie mieszanka zostanie we mnie na długo.

***
Dariusz Rosiak
(1962) - dziennikarz radiowy i prasowy. W Trójce prowadzi program „Raport o stanie świata”, współpracuje z redakcją publicystyki międzynarodowej Polskiego Radia. przez wiele lat był związany z „Rzeczpospolitą”, gdzie publikował w dodatku „Plus Minus”. Dziś prasowy „wolny strzelec”. Autor książek: „Oblicza Wielkiej Brytanii”, „Żar. Oddech Afryki”, „Człowiek o twardym karku. Historia księdza Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela” oraz „Wielka odmowa. Agent, filozof, antykomunista”.

Jego najnowsza książka „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan” to zapis jego podróży śladem wschodnich chrześcijan. Pojechał tam, skąd pochodzą, i tam, dokąd uciekają. Do Turcji, Iraku, Libanu, Egiptu, Izraela, do Syryjczyków mieszkających w Szwecji. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski