Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na dachu Ameryki Południowej

Redakcja
Tekst i zdjęcia: Grzegorz Kępski

dzień po zdobyciu przez nas Aconcaguy spadło około metra śniegu, a przez następny tydzień zginęło osiem osób, w tym nasz rodak z wyprawy nowosądeckich goprowców, z którym rozmawialiśmy jeszcze kilka dni wcześniej...
     Przez następny tydzień działaliśmy w zupełnie dziewiczych rejonach Andów, około 200 kilometrów na południe od Santiago.
     
     Pomysł zdobycia Korony Ziemi - najwyższych szczytów wszystkich kontynentów, narodził się dwa lata temu w zrzeszającym przede wszystkim młodzież akademicką Krakowskim Klubie Alpinistycznym. Idea nie była nowa, ale żadnemu z Polaków nie udało się jej wcześniej zrealizować.
     Wierzyliśmy, że to przedsięwzięcie może być dla młodych alpinistów zachętą, szansą na zwiększenie ich aktywności w górach wysokich i egzotycznych. Tym bardziej że w ostatnich latach daje się zauważyć w polskim alpinizmie wyraźna luka pokoleniowa. I może się tak zdarzyć, że za jakiś czas zabraknie kandydatów do zdobywania dachów świata. Kryzys wedrze się wtedy do bodaj jednej z ostatnich dyscyplin, w których polskie nazwiska ciągle jeszcze dominują, budząc ogólny szacunek i respekt.
     Niestety, wielu młodych ludzi, świetnie wspinających się w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, traci życie w Tatrach czy Alpach z braku obycia z górami - śniegiem, lodem, gwałtownymi zmianami pogody. Są to przeważnie jeszcze uczniowie i studenci, ludzie o niezbyt zasobnych kieszeniach. Tymczasem Polski Związek Alpinizmu wykazuje nikłe zainteresowanie poczynaniami młodych wspinaczy, dofinansowując przeważnie wyprawy, w których średnia wieku zdecydowanie przekracza lata studenckie.
     Postanowiliśmy coś zmienić, przygotowując właśnie program zdobycia Korony Ziemi.

     Wyprawa na Aconcaguę (6959 metrów n.p.m.) była trzecią na drodze do zdobycia Korony Ziemi. W każdej z nich na szczyt wychodzili uczniowie lub studenci - w wieku dziewiętnastu, dwudziestu lat, co jest na pewno ewenementem, przynajmniej z perspektywy polskich wypraw wysokogórskich.
     W sierpniu 1996 r. weszliśmy na Mont Blanc (4807 metrów n.p.m.) - najwyższą górę Europy - robiąc tzw. pełny trawers masywu. W styczniu 1997 roku stanęliśmy na Kilimandżaro (5895 metrów n.p.m.), a zaraz potem (wraz z Januszem Mączką i dziewiętnastoletnim Marcinem Dudkiem) wytyczyliśmy nową drogę na najtrudniejszej górze Afryki - Mt. Kenii (5199 metrów n.p.m.), nadając jej nazwę - Kraków 2000. W styczniu tego roku zdobyliśmy Aconcaguę, najwyższą górę obu Ameryk i chyba najbardziej wietrzną górę świata.

     Już w samolocie do Santiago de Chile poczuliśmy swojskie klimaty, ponieważ z podobnym zamiarem leciała tam grupa alpinistów z Żywca. Był wśród nich także niepełnosprawny Krzysztof Gardaś, który bodaj jako pierwszy człowiek na świecie zamierzał wejść o kulach na dach Ameryki.
     Po siedemnastu godzinach lotu zaprzyjaźnieni, pełni optymizmu wysiadaliśmy w stolicy Chile, w 30-stopniowym upale, nie czując jednak zmęczenia. Fascynacja górą była tak silna, że najchętniej tego samego dnia ruszylibyśmy w jej kierunku...
     Kilkanaście godzin później jechaliśmy niezwykle stromymi serpentynami w stronę masywu Aconcaguy. Przejście graniczne pomiędzy Chile a Argentyną znajduje się na wysokości 3000 metrów n.p.m. Zrobiło na nas niezwykłe wrażenie. Kilometr dalej zobaczyliśmy już piękny kamienny kościółek w Puenta del Inca - wiosce, do której zmierzaliśmy.
     Otoczona andyjskimi pięciotysięcznikami Puenta del Inca (Most Inków - nazwa pochodzi od naturalnie wyżłobionego w skale, przez rwącą rzekę, mostu) leży na wysokości 2700 metrów n.p.m. Przed wojną była znanym kurortem, słynącym z bijących z wulkanicznych skał gorących, solankowych źródeł. Dojechać tam można było koleją śmiało poprowadzoną przez strome, wydawałoby się niedostępne górskie zbocza.
     Patrząc dzisiaj na ruiny wiaduktów i tuneli, czuliśmy obecność Wiktora Ostrowskiego - uczestnika pierwszej polskiej wyprawy z 1934 roku, zakończonej zdobyciem Aconcaguy nie przebytym wcześniej lodowcem (nazwanym później Lodowcem Polaków) oraz wejściem na dziewiczy wówczas szczyt Mercedario (6770 metrów n.p.m.). Książkę Wiktora Ostrowskiego "Wyżej niż kondory" (opisał w niej m.in. tę kolej) znaliśmy niemal na pamięć. Wrażenia i opisy sprzed ponad pół wieku co rusz przybierały dla nas realną postać...
     Po wynajęciu mułów do transportu sprzętu i żywności okazało się, że mój partner Paweł Matusik nie może otrzymać zezwolenia na zaatakowanie szczytu, ponieważ... ma tylko 19 lat (a nie co najmniej regulaminowe lat 21). Na szczęście była jeszcze jedna szansa. Biuro strażników parku narodowego musiało otrzymać potwierdzoną notarialnie zgodę rodziców na jego wspinaczkę! I udało się, następnego dnia wymagany dokument został przefaksowany z Polski.

     Piątego dnia pobytu w Ameryce Południowej szliśmy już w stronę południowej ściany Aconcaguy. Ogromna to ściana, stanowiąca wyzwanie dla każdego alpinisty.
     Prawie trzykilometrowej wysokości skalna zerwa, naszpikowana pionowymi kilkusetmetrowymi soplami, podciętymi lodowcami, sprawia wrażenie przeniesionej tu gdzieś z niedostępnych zakątków Himalajów. Biała, wznosząca się prawie na wysokość 7000 metrów południowa ściana Aconcaguy budzi trwogę nawet u najlepszych wspinaczy.
     Z każdą godziną podejścia pogoda psuła się coraz bardziej. Wiedzieliśmy, że El Nigno od kilku tygodni sieje spustoszenie na terenie całej Ameryki Południowej. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak, by jakiś wiatr (ponad 100 km/h) mógł stanowić przeszkodę w drodze na nasz szczyt. Wykluczał jednak wspinaczkę południową ścianą.
     Wróciliśmy doliną Horconez do Confluencii, miejsca biwakowego na drodze do Plaza de Mulas, bazy po zachodniej stronie góry. Tu spotkaliśmy kolegów z Żywca i postanowiliśmy dalej działać wspólnie, co przy pogarszających się warunkach atmosferycznych stwarzało większe szanse na sukces. 26 stycznia, po przejściu ponad 40 kilometrów wielkimi andyjskimi dolinami, rozbiliśmy namioty w bazie na wysokości 4200 metrów. Pogoda w dalszym ciągu nie dopisywała. Bardzo silny wiatr, zachmurzenie oraz niebywale suche powietrze, powodujące częste krwotoki z nosa, były przez pierwsze dni prawdziwym utrapieniem. Ale nikt z nas ani przez chwilę nie uległ wahaniom, nie pomyślał o rezygnacji.
     27 stycznia br. ruszyliśmy w górę z zamiarem założenia pierwszego obozu na wysokości 5400 metrów. Mimo kilkugodzinnego podejścia nie mogliśmy liczyć na odpoczynek. Krzysztof, ze swoimi kulami, pozostał w rozbitych namiotach, a my zeszliśmy do bazy po prowiant, gaz i resztę sprzętu.
     28 stycznia, w drodze do obozu pierwszego, spotkaliśmy schodzących z góry (po nieudanej próbie zdobycia szczytu): znanego polarnika Marka Kamińskiego oraz doświadczonego himalaistę Janusza Majera. Nie powiodło im się, ale przy tej pogodzie nie mieli szans. Odstąpili nam trochę specjalistycznej, wysokogórskiej żywności i życząc powodzenia, ruszyli w dół.
     Tej nocy wyjący wiatr przypominał silniki odrzutowca. Wiał bez przerwy z tą samą siłą, targając naszymi namiotami.
     Nazajutrz, 29 stycznia, pogoda zaczęła się poprawiać, choć na naszych oczach jeden z gwałtownych podmuchów powalił na ziemię schodzących - również bez sukcesu - dwóch Czechów. Ruszyliśmy w górę: Krzysztof pierwszy, my z trudem nadążając za nim. To niesamowite, jak pewnie i szybko, po stromych, niewygodnych dla zdrowego człowieka piargach szedł on o kulach...
     Po południu gotowaliśmy zupę w namiotach obozu drugiego - na wysokości 6000 metrów n.p.m. Andrzej Biegun i Maciek Biela, od lat towarzyszący każdej wyprawie Krzysztofa, nieśmiało rzucili - "Jutro idziemy na szczyt".
     Kiedy rankiem rozsunąłem zamek namiotu, nie wierzyłem własnym oczom. 20 stopni mrozu, bezchmurna i bezwietrzna pogoda, a dookoła bezkres andyjskich szczytów. Aż po horyzont. Staliśmy na pobliskiej turni, wpatrzeni, pełni zachwytu. Kilkaset metrów niżej majestatycznie krążył kondor.
     O dziewiątej ruszyliśmy na szczyt. Do pokonania zostało prawie tysiąc metrów różnicy wzniesień. Powyżej 6000 metrów. Oddech jest zupełnie inny niż w dole. Trzeba iść bardzo powoli, zwracając uwagę, by wszystkie ruchy były maksymalnie skoordynowane, by nie wykonać żadnego zbędnego kroku, który zakłóciłby z trudem ustalony rytm serca.
     Im wyżej, tym mniej kroków można przejść bez odpoczynku. Ostatnie 300 metrów do szczytu prowadził niezwykle stromy, piarżysty żleb, zwany Canaletto. Jego pokonanie zajęło nam około pięciu godzin.

     Fenomen i magia gór pozwala poznać nie tylko własne słabości, ale i własną siłę. Pokonując ich fascynujące zbocza i ściany, często mamy jedyną okazję usłyszeć własny oddech lub bicie serca. Góry uczą nas pokory, ukazując wielkość Stwórcy. To tylko cząstka ich mistycznej oferty, przygotowywanej każdego dnia. Musimy zawsze jednak pamiętać, że są od nas potężniejsze.
     Wierzchołek osiągnęliśmy o dziewiętnastej, zmęczeni, ale jakże szczęśliwi: Krzysztof Gardaś (pierwszy na świecie z tak poważną dysfunkcją ruchu na dachu Ameryki Południowej), Paweł Matusik (19-latek, dotychczasowy rekord wysokości to 2660 - Gerlach), Grzegorz Kępski (spiritus movens wyprawy), Andrzej Biegun i Maciej Biela (siła i rozwaga).
     Kilka pamiątkowych zdjęć przy niewielkim krzyżu na szczycie, biało-czerwony proporzec, uściski i gratulacje kolegów...
     Po kilkunastu minutach spowiły nas chmury, a drobne płatki śniegu dały sygnał do powrotu. Już nocą, około 23.30 doszliśmy do namiotów, sprowadzając po drodze dwóch alpinistów: poważnie odwodnionego Brazylijczyka oraz Czecha z objawami choroby wysokościowej. Przydały się dźwigane profilaktycznie lekarstwa, dzięki którym obaj następnego dnia o własnych już siłach zeszli do bazy.
     Dzień po zdobyciu przez nas Aconcaguy spadło około metra śniegu, a przez następny tydzień zginęło osiem osób, w tym nasz rodak z wyprawy nowosądeckich goprowców, z którym rozmawialiśmy jeszcze kilka dni wcześniej...
     Przez następny tydzień działaliśmy w zupełnie dziewiczych rejonach Andów, około 200 kilometrów na południe od Santiago. Ciekawe, że tak olbrzymie i piękne góry nie mają rzetelnego opracowania kartograficznego. Dostępne są mapy właściwie tylko dwóch rejonów: pogranicza Chile i Boliwii z Ojos del Salado (6880 metrów), drugim co do wysokości szczytem Andów oraz masywu Aconcaguy (niekwestionowanym autorytetem w topografii tego rejonu jest nasz rodak, krakowianin Jerzy Wala, znany alpinista i kartograf).

     Całe przedsięwzięcie udało się zrealizować dzięki sponsorom, którzy wydatnie wspomogli ideę Krakowskiego Klubu Alpinistycznego. Medialnie patronował nam "Dziennik Polski" a finansowo wspierały: Dział Promocji Urzędu Miasta Krakowa, Miraculum i Elektrociepłownia Kraków SA. W profesjonalną "oddychającą" odzież ubrała nas firma Akland SC.
     Udało nam się zdobyć najwyższą górę trzeciego już kontynentu, choć aspiracje mieliśmy większe - pragnęliśmy wytyczyć nową drogę na południowej ścianie i nazwać ją Kraków 2000 (jak wcześniej w Afryce), jednak panujące warunki atmosferyczne stwarzały zbyt duże ryzyko.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Co z ofertami pracy sezonowej? Jakie stawki?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski