MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na desce, na łokcie

KRZYK
Snowboardzista skacze przez olimpijskie koła podczas piątkowej ceremonii otwarcia igrzysk. Snowboard jest dla Kanadyjczyków jedną z najbardziej cenionych zimowych dyscyplin. Fot. PAP/EPA/LARRY SMITH
Snowboardzista skacze przez olimpijskie koła podczas piątkowej ceremonii otwarcia igrzysk. Snowboard jest dla Kanadyjczyków jedną z najbardziej cenionych zimowych dyscyplin. Fot. PAP/EPA/LARRY SMITH
- Będzie się działo - zapowiada Mateusz Ligocki przed dzisiejszym startem w snowboardcrossie. - Trasa jest długa, techniczna, pełna uskoków i band. Trudny teren, przewiduję, że walka w kolejnych wyścigach będzie się toczyć do samej mety. Nawet jeśli ktoś na początku straci, w końcówce może wszystko odrobić. Łokcie pójdą w ruch, więc wywrotka może się zdarzyć w każdej chwili.

Snowboardzista skacze przez olimpijskie koła podczas piątkowej ceremonii otwarcia igrzysk. Snowboard jest dla Kanadyjczyków jedną z najbardziej cenionych zimowych dyscyplin. Fot. PAP/EPA/LARRY SMITH

SNOWBOARDCROSS. Mateusz Ligocki rusza do walki z Maciejem Jodką

Mateusz to starszy brat Michała, który wystąpi na igrzyskach w innej konkurencji - half pipe. "Matys" także wie, co to zawody w rynnie, wszak przed czterema laty w Turynie nie tylko ścigał się na torze, ale i wykonywał ewolucje. W Vancouver skoncentruje się na pierwszej ze sprawności.

- W snowboardzie nastąpił niesamowity postęp, godzenie dwóch różnych konkurencji na wysokim poziomie jest w zasadzie niemożliwe. Już w Turynie byłem jedynym, który odważył się stanąć dwukrotnie na starcie - mówi Mateusz.

Inna sprawa, że uniwersalizm nie wyszedł mu na dobre, ani w rynnie, ani w crossie nie uzyskał wielkiego wyniku, choć po eliminacjach tej drugiej konkurencji był 13. z apetytem na wejście do pierwszej dziesiątki. Ostatecznie skończył jako 20. Choć dzisiaj jest znacznie bardziej doświadczony, w Vancouver powtórzenie tego wyniku będzie sukcesem.

- Wszystko przez kontuzję, której doznałem podczas ubiegłorocznych mistrzostw świata w Korei Południowej - opowiada. - Uszkodziłem więzadło krzyżowe w kolanie, ze stoku do szpitala zabrał mnie helikopter. Najgorsze nastąpiło jednak po powrocie do kraju. Okazało się, że wpisanie na listę oczekujących na rekonstrukcję więzadła oznacza osiem miesięcy bezczynności. Nie mogłem sobie na to pozwolić, dlatego zdecydowałem się na natychmiastową odpłatną operację. Kosztowało mnie to 5 tysięcy złotych, które musiałem wyłożyć z własnej kieszeni. To, że kontuzji doznałem jako reprezentant Polski podczas mistrzostw świata, nie miało dla związku snowboardowego znaczenia. Na szczęście później zostałem objęty programem MKOl "Solidarność Olimpijska" i co miesiąc dostawałem 1500 dolarów. Dzięki temu mogłem przejść rehabilitację i wrócić do wyczynowego uprawiania sportu.

Przerwa trwała jednak kilka miesięcy. Ligocki zrezygnował z rozpoczynania sezonu we wrześniu, gdy odbyły się pierwsze zawody o Puchar Świata w Argentynie, co, jak się później okazało, miało poważne konsekwencje. - Byłem przekonany, że moje osiągnięcia sprzed kontuzji zostały "zamrożone", dzięki czemu mogę spokojnie przygotowywać się do występu na igrzyskach. Ani ja, ani mój trener nie wiedzieliśmy wtedy, że regulamin kwalifikacji uległ zmianie i muszę na nowo gromadzić punkty w Pucharze Świata. Okazało się, że start w Argentynie mógł być dla mnie decydujący, a ja go z uwagi na zdrowie odpuściłem - wspomina.

Naprawdę nerwowo zrobiło się w styczniu, gdy Ligocki nadal nie miał kwalifikacji międzynarodowej, o krajowej, znacznie bardziej wyśrubowanej, nie wspominając. Gdy przyszło do zgłaszania kandydatów na olimpijczyków do PKOl, prezes Polskiego Związku Snowboardu Marek Król postawił na Macieja Jodkę, który w sezonie olimpijskim do 18 stycznia osiągał lepsze rezultaty, a Ligockiego wpisał na listę rezerwowych.

Snowboardzista z Cieszyna odczytał tę decyzję jako zemstę prezesa za jego sprzeciw wobec regulaminu związkowego.
- Odmówiłem podpisania go, gdyż niektóre punkty były źle sformułowane. Miałem wrażenie, że regulamin został żywcem ściągnięty z innej dyscypliny. Może dotyczył skoczków narciarskich, bo jednym z wymogów było ścisłe utrzymywanie wagi? - zastanawia się Ligocki. - Nie do przyjęcia były sformułowania, w których de facto jako zawodnik pozbawiałbym się praw osobistych. W każdym razie, z tego co wiem, Ministerstwo Sportu zmodyfikowało regulamin i pewnie pan Król miał do mnie żal, że postawiłem na swoim.

O konflikcie zawodnika z prezesem zrobiło się głośno w całej Polsce. Aby uzasadnić decyzję o zakwalifikowaniu do kadry Jodki, związek przygotował oświadczenie i opublikował je na stronie internetowej. Pojawiło się tam sformułowanie, iż konkurent Ligockiego wypełnił wszystkie kryteria kwalifikacyjne, zarówno międzynarodowe, jak i krajowe (dwukrotnie w "20" PŚ). Tymczasem fakty opublikowane na oficjalnej stronie Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) przeczą temu. Jodko ani razu nie znalazł się bowiem w pierwszej "20" Pucharu Świata. Ani w okresie olimpijskim, ani kiedykolwiek wcześniej. Jego jedynym międzynarodowym osiągnięciem w karierze jest 16. miejsce w mistrzostwach świata, natomiast w PŚ był 22. (2009 rok w Chapelco).

Ostatecznie Ligocki uzyskał kwalifikację rzutem na taśmę, już po terminie PKOl, gdy pod koniec stycznia zajął 26. pozycję w zawodach PŚ w Telluride. Krajowych kryteriów nadal nie spełniał, ale prezes PKOl Piotr Nurowski uchylił furtkę i cieszynianin poleciał do Kanady.

Ligocki uważa, że w całym tym zamieszaniu nie bez znaczenia są jego osiągnięcia sprzed kontuzji. Był bowiem wtedy w życiowej formie - tylko w 2008 roku czterokrotnie stawał na podium PŚ, a raz nawet wygrał. To, jego zdaniem, wystarczające argumenty, by mu zaufać i nadal w niego inwestować. - Nie miałem żalu, że jedzie Jodko. Miałem żal, że nie było jasnych reguł. W Kanadzie i w USA jest mnóstwo świetnych zawodników, a ponieważ każdy kraj ma na igrzyskach maksimum cztery miejsca, tam walka jest znacznie bardziej zacięta niż u nas. Odbywają się jednak wewnętrzne eliminacje i wtedy wychodzi, kto w jakiej jest formie. U nas absolutnie tego nie było - twierdzi niespełna 28-letni Mateusz.

Gdy został odrzucony, świat zawalił mu się na głowę. Po uzyskaniu nominacji ochłonął i zaczął przepraszać za negatywne stwierdzenia rzucone pod adresem kolegi z kadry i prezesa związku. Dziś myśli już tylko o starcie i choć publicznie się do tego nie przyzna, zapewne za wszelką cenę będzie chciał udowodnić na kanadyjskich stokach, że ciągle jest lepszy od swego rówieśnika z AZS AWF Kraków Zakopane.

- Mam coś do udowodnienia, ale nie będę rozpaczał, jeśli mi się nie powiedzie. Przecież za cztery lata są następne igrzyska - mówi. - Choć teraz za wcześnie decydować, jak długo będę jeździł na desce. Już nie jestem młodzieniaszkiem, kolana i plecy bolą, ważne też, jak dalej będą się układać moje relacje ze związkiem snowboardu. To jednak jest temat, który stanie się aktualny po igrzyskach.
W Vancouver trzyma w zanadrzu tajną broń, ale nie wie, czy zdecyduje się ją wykorzystać. - To kombinezon, który pożyczył mi kolega z kadry skicrossu Marcin Orłowski. Strój jest supernowoczesny, testowany w tunelu aerodynamicznym. Bardzo dobrze przylega do ciała, lecz mam wątpliwości, czy przepisy snowboardowe zezwalają na jego użycie - zastanawia się.

Ligocki koncentruje się przed startem bardzo nietypowo - po prostu zapada w drzemkę. W pomieszczeniach dla zawodników szuka sobie jakiegoś miejsca, choćby pod stołem, i tam zasypia na kwadrans. Jego trener czuwa, by nie zaspał na start. Albo po prostu nastawia budzik. Dziś w Cypress Mountain pod Vancouver pobudka dla Polaka przed 19 naszego czasu. Kilkadziesiąt minut później rozpoczynają się kwalifikacje.

KRZYSZTOF KAWA

Omotany w sieci

Michał Ligocki złapany w sieci. Przed wylotem na igrzyska wyznał nam, że dzień świętego Walentego będzie tym razem przeżywał w szczególny sposób. A wszystko przez "nieostrożne" obchodzenie się z internetem.

- Marysię poznałem przypadkowo. Ona jest z Bydgoszczy, nie bywa w górach, więc nie było mowy, by połączył na snowboard. Natknąłem się na nią w sieci, zaczęliśmy dyskutować, najpierw przez gadu gadu, potem przez skype'a. Wysłała mi swoje zdjęcie i spodobała mi się - opowiada Michał. - Dowiedziałem się, że skończyła liceum kosmetologiczne, teraz studiuje zarządzanie ośrodkami spa. Znajomość trwała kilka miesięcy, w końcu po pół roku odważyłem się umówić się z nią w realu. Przyznam, że byłem zdenerwowany, bo jednak wideokonferencje to nie to samo, co na żywo. Na szczęście w rzeczywistości okazała się jeszcze ładniejsza.

Ze spotykaniem się pary jest problem, bo do Cieszyna z Bydgoszczy kawał drogi. - Pociągiem Marysia jedzie do mnie 10 godzin. Prędzej bym samochodem do Innsbrucka dojechał. Dlatego częściej umawiamy się w Warszawie - mówi snowboardzista.

Podróże są wpisane w żywot Michała. Przed igrzyskami spędził trzy tygodnie w Davos, przygotowując na igrzyska trzy nowe triki na desce (ma świadomość, że ich poziom trudności nie dorównuje ewolucjom, które przygotowali konkurenci). Po czym wrócił do domu na kilka dni, by znów wyruszyć w drogę, tym razem na drugi koniec świata. Z Marysią się nie rozstaje. Oczywiście dzięki internetowi... (KRZYK)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski