MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Na granicy możliwości

Redakcja
- Czy Pana zdaniem moralność jest jedna dla nas wszystkich, czy też człowiek działający powyżej 8000 m n.p.m. kieruje się inną wrażliwością?

Z RYSZARDEM PAWŁOWSKIM, himalaistą - rozmawia Majka Lisińska-Kozioł

   - Idąc w górę, niejeden raz mijałem zwłoki, które leżą w górach od miesięcy lub lat. W zetknięciu z takim widokiem tu, na dole, zaczęłaby działać wyobraźnia. Ale nie tam, gdzie sami ocieramy się o śmierć. Tam jest inny próg wrażliwości. Na dużych wysokościach, gdy każdy walczy ze skrajnym zmęczeniem, nie ma zwykle czasu na zastanawianie się, kogo mijamy, kiedy zginął. Po prostu idzie się dalej. Rozważania o tym, co widzieliśmy, snuje się w miejscu bezpiecznym. Śmierć jest przerażająca tu, na dole, a ja moich przyjaciół, którzy zostali w górach w takich czy innych okolicznościach, zachowałem w pamięci. Dokąd tam przetrwają, będą żywi.
   Natomiast rozstrzyganie kwestii, czy w górach wysokich, w sytuacji zagrożenia należało zachować się tak czy inaczej przez kogoś, kto zna sytuację z przekazu radiowego czy telewizyjnego, jest, moim zdaniem, nadużyciem. Nawet będąc na górze ocenia się różne zdarzenia subiektywnie i na dodatek na każdą ocenę wpływa wiele czynników, które bierze się pod uwagę w danym momencie, nie wcześniej i nie później. Powiedzenia, że: partnera nie opuszcza się w górach nawet wówczas, gdy jest bryłą lodu - nie odbierałbym wprost. Tak zwane braterstwo liny oczywiście funkcjonuje, ale nie zawsze i nie w każdej sytuacji. Ludzie są różni i niełatwo przewidzieć, jak się zachowają. Jedni zrezygnują z własnych ambicji dla ratowania życia towarzysza, a inni nie. Dlatego każdy, kto wybiera się w góry najwyższe, musi zdawać sobie sprawę, że sam odpowiada za siebie. Musi być też gotowy na różne niespodzianki, które może zafundować mu jego organizm.
   - A jeśli Pan, doświadczony alpinista, ma wybór: pomóc kosztem zaspokojenia ambicji czy dać sobie szansę do osiągnięcia celu, to co?
   - Dla mnie życie ludzkie jest najważniejsze, więc pomagam zawsze, gdy jest to możliwe. Decydując się jednak na uprawianie tak ryzykownego sportu, podświadomie wziąłem też pod uwagę ewentualność tragedii, która może stać się i moim udziałem. Dlatego moja psychika funkcjonuje trochę inaczej niż psychika przeciętnego człowieka. Nie każdy potrafi po śmierci partnera najpierw przetrwać, a potem pozbierać się do kupy i wrócić w góry. Tym bardziej że świadomy żal po stracie kogoś bliskiego przychodzi później i zostaje w nas już na zawsze. Minęły lata, a ja wciąż jeszcze kulę się w sobie na myśl o pękającej linie Jurka Kukuczki i znikającym, gdzieś tam, fioletowym kombinezonie Tadzia Kudelskiego. Ale w ścianie najpierw automatycznie myśli się o tym, żeby wykaraskać się z trudnej sytuacji, która osacza nas z każdą chwilą bardziej. Koledze, który spadł, już nie można pomóc, trzeba pomóc sobie.
   - Mówi się, że sukces może być bratem porażki?
   - Angażując się we wspinanie, zapominamy o rodzinie, o życiu tu, na dole i wówczas sukcesom alpinisty towarzyszą porażki męża, ojca. Największą sztuką jest zachowanie właściwych proporcji.
   - Jest Pan z wykształcenia inżynierem. Czy wybierając się na wyprawę, kalkuluje Pan szanse jej powodzenia, ocenia ryzyko?
   - Nieobliczalność i brawura to naturalne atrybuty młodości. Ja osiągnąłem już pewien wiek i zdobyłem spore doświadczenie. Przed piętnastu laty bez chwili wahania pojechałbym zimą na K2. I byłbym zadowolony nawet, gdyby mi się nie udało wejść na wierzchołek. Dzisiaj, gdy mam na koncie udział w ponad 120 wyprawach w różne góry świata i świadomość, że tu, na dole, czeka na mnie żona, wymarzona córeczka i syn, częściej kalkuluję. I jeżeli wyprawa ma minimalne szanse powodzenia - rezygnuję. Wspinam się na granicy możliwości, ale nie za cenę życia.
   Kalkuluję także wówczas, gdy mam pod opieką klientów, bo jestem za nich odpowiedzialny. Oni mają prawo spodziewać się, że właściwie ocenię ryzyko.
   - Czym różni się wyprawa sportowa od komercyjnej?
   - Celem wyprawy sportowej jest pierwsze wejście na wierzchołek, zrobienie jakiejś ambitnej drogi, natomiast uczestnicy wypraw komercyjnych wybierają szczyt najwyższy, czyli Everest - bo to łechce ich próżność, albo łatwy, przyjemny i pięknie położony. Jadąc na wyprawę sportową szuka się trudności. Natomiast klient płaci i chce wejść na wierzchołek bez zbędnego ryzyka. W skład wypraw sportowych wchodzą najlepsi wspinacze, często indywidualności, zaś wyprawy komercyjne składają się z przypadkowych osób. Ryzyko wypraw sportowych jest duże lub bardzo duże, a każdy ich uczestnik ma jego świadomość. Na wyprawach komercyjnych ludzie zazwyczaj nie wiedzą, jakie zagrożenia ich czekają i cała odpowiedzialność za bezpieczeństwo spada na organizatora.
   - Co to znaczy, że góry są bezduszne?
   - Tylko tyle, że one nie myślą, nie mszczą się, nie spychają nikogo w przepaść. One tylko są, a człowiek wspinając się szuka wrażeń i naraża się na niebezpieczeństwo. Wchodzi w środowisko mało przyjazne i często ponosi tego konsekwencje.
   - Czy przebywanie w sytuacjach skrajnych, ekstremalnych pozwala poznać granice swoich możliwości?
   - Tylko trudne sytuacje weryfikują nasze wyobrażenia o sobie. W 1999 r. podczas zejścia z Mount Everestu (wówczas zginął Tadeusz Kudelski - przyp. MLK) musiałem spędzić noc na wysokości 8500 m. Miałem na sobie tylko kombinezon i od pierwszej minuty wiedziałem, że godziny dzielące mnie od świtu będą straszne i że będę walczył o życie. Rano okazało się, że niedaleko nocował Belg z innej wyprawy, który zmarł, i Portugalczyk, któremu na skutek odmrożeń trzeba było amputować nos oraz palce rąk i nóg. Każdy z nich miał doświadczenie, a Belg był zawodowym komandosem, twardym facetem, a jednak nie wytrzymał. Ja wyszedłem z tej opresji prawie bez szwanku. Jak widać, oprócz determinacji i doświadczenia trzeba mieć też odpowiednie uwarunkowania genetyczne. No i szczęście.
   - A kiedy pojawia się strach?
   - Bałem się, gdy zginął w Alpach jeden z kolegów, bałem się po śmierci Jurka Kukuczki i wtedy, gdy przez kilka dni siedziałem w Ścianie Genesha, nie wiedząc, czy przysypie mnie lawina czy nie. Myślałem, że już po mnie, gdy zerwała się poręczówka na Pumori i lecąc w powietrzu czekałem, aż o coś rąbnę z całej siły, a tymczasem wpadłem w miękki puch.
   - Czy jest Pan przesądny?
   - Trochę. Jestem pewien, że maskotka od życzliwej osoby emanuje dobrą energię, więc mam coś takiego na trudnych wyprawach. Wierzę też w biorytmy i na ich podstawie podejmuję decyzje na przykład o ataku szczytowym. Ale z drugiej strony pechowa ponoć trzynastka dla mnie była szczęśliwa, bo 13 maja, i to w piątek, wszedłem po raz pierwszy na Everest. Tybetańczycy czy Nepalczycy zakładają na szyję szarfy na szczęście, palą ogień i wieszają chorągiewki modlitewne. Ja w tych obrzędach też uczestniczę.
   - Jest Pan jedynym Polakiem, który trzy razy stawał na Evereście. Lubi Pan tę górę szczególnie?
   - Za pierwszym razem wszedłem na wierzchołek jako jeden z przewodników superkomercyjnej, amerykańskiej wyprawy. Każdy z uczestników wpłacił po 65 tysięcy dolarów i w zamian oczekiwał kompleksowej opieki w drodze na szczyt. Gdy zaproponowano mi pracę przewodnika, zgodziłem się natychmiast, bo na własną wyprawę na Everest nie było mnie wtedy stać. Wcześniej właściwie nie marzyłem o tym, żeby zdobyć akurat najwyższy szczyt świata. Mierziło mnie tylko, że przy każdej okazji musiałem się tłumaczyć, dlaczego tam jeszcze nie byłem. No więc zaliczyłem "dach" w piątek, 13 maja 1994 r.
   - Wszedł Pan na szczyt najłatwiejszą drogą, używając w dodatku tlenu. Czy więc może ten niedosyt pchnął Pana znowu na Everest, tym razem od strony tybetańskiej, bardziej wymagającą drogą?
   - Zorganizowanie wyprawy od północy jest znacznie tańsze, ale i szansa wejścia na wierzchołek mniejsza. Tam absolutnych laików, jakich czasami się spotyka od strony południowej - nie ma. Trzeba umieć posługiwać się przyrządem zaciskowym, poradzić sobie na pionowym uskoku, umieć chodzić w rakach. To droga dla doświadczonych alpinistów. 12 maja 1995 r. razem z Piotrem Pustelnikiem z Łodzi udało mi się stanąć na wierzchołku. Dodatkową satysfakcją było to, że zrobiłem to dwa razy w ciągu roku i to dwiema różnymi drogami.
   - Do trzeciej wyprawy doszło, bo było na nią zapotrzebowanie klientów. Kusiło też bycie pierwszym w Polsce, który zdobył Everest po raz trzeci, no i pierwszym Europejczykiem z takim osiągnięciem?
   - Sukces, jakim było niewątpliwie wejście trójki Polaków na szczyt, przerodził się w nagonkę na mnie, padały słowa oskarżenia o śmierć kolegi. Pozostał żal i niesmak. Satysfakcja gdzieś się ulotniła. A przecież pamiętam, że idąc do góry, w zasadzie wszystko układało się po naszej myśli. Dopisywała pogoda. Obudziliśmy się o godz. 12 w nocy, wyszliśmy w stronę szczytu z obozu położonego na 8300 m przed czwartą. Wziąłem na siebie obowiązek filmowania kamerą wideo. Szedłem do wierzchołka jako ostatni. Silniejsze podmuchy przeczekiwaliśmy w okolicach kopuły szczytowej. Weszliśmy na wierzchołek i spędziliśmy tam jakąś godzinę. Zrobiliśmy zdjęcia, za pomocą satelity wprost na antenę radiową przekazywałem wrażenia ze szczytu. Jacek Masełko rozmawiał z rodzicami na Alasce. Zaczęliśmy schodzić około godziny czternastej. Szybko zrobiło się ciemno. Gdy rozhulała się zadymka śnieżna, straciliśmy kontakt wzrokowy. W mojej czołówce - latarce zakładanej na czapkę - wysiadła bateria. Musiałem przenocować na wysokości 8500 metrów. Wiedziałem, że decyduję się na tak zwany biwak śmierci. Dałem znać do obozu, że jestem w trudnej sytuacji i będę potrzebował pomocy. Prosiłem, żeby nasi Szerpowie wyruszyli natychmiast z tlenem i z czymś ciepłym do picia. Nie mogli do mnie dotrzeć. Byłem zdany na siebie. Ruszałem palcami rąk i nóg, kopałem w śnieg i lód, okładałem się pięściami. Myślałem o życiu, które mam już za sobą i o tym, czy jest przede mną jakaś przyszłość.
   - Na wysokości 8500 metrów jest mało tlenu, krew ma konsystencję oliwy, a reakcje fizyczne i umysłowe przebiegają znacznie wolniej niż normalnie. Tam już prawie u wrót nieba łatwo przekroczyć granicę dzielącą życie od śmierci. Aby przeżyć, trzeba znaleźć w sobie motywację, wykrzesać siły, których nie ma zbyt wiele po zdobyciu ośmiotysięcznej góry.
   - Najbardziej bałem się zasnąć. Wmawiałem sobie, że jestem silny. Przypomniał mi się biwak na południowej ścianie Lhotse, po śmierci Jurka Kukuczki. Był moim partnerem na linie. On spadł, ja zostałem. Musiałem przetrwać do rana. W tamtym wspomnieniu upatrywałem swojej szansy pod Everestem. Tymczasem tu temperatura spadła prawdopodobnie do minus 30, a może minus 40 stopni. Wiał bardzo silny wiatr. Pamiętałem, że idąc do góry widziałem czyjeś zwłoki tuż pode mną. Jeżeli będzie ciężko, mówiłem sam do siebie, to zejdę, zabiorę puchową odzież, otulę sobie nogi czy ręce. Wciąż motywowałem się pozytywnie. Wiem, że taka motywacja jest absolutnie konieczna. Gdy zaczęło świtać, ogarnęła mnie euforia. Żyłem.
   - Przebywanie w strefie śmierci, powyżej 8 tysięcy metrów, ma zgubne skutki dla człowieka, uważa krakowski psychiatra profesor Zdzisław Jan Ryn. Przytacza przykłady halucynacji oraz dziwnego zachowania, które obserwuje się u alpinistów pozostających dłużej na dużych wysokościach. Mówi nawet, że tego typu działalność w warunkach dla człowieka ekstremalnych wpływa na jego dalsze życie, bo uszkodzenia mózgu są nieodwracalne. Czy Pan też miewał halucynacje?
   - Bywało. Na przykład na Nanga Parbat. Miałem wtedy dość krótką aklimatyzację, niby czułem się normalnie, ale pojawiły się wizje. Widziałem kolegów Anglików, którzy siedzieli w hamakach, zapraszali, machali ręką, ale nie miałem siły podejść do nich. Podobne rzeczy przytrafiały się też moim kolegom. Wojtek Kurtyka słyszał muzykę. Krzysztof Wielicki był przekonany, że obok niego jest jeszcze jedna osoba, a był sam. Te halucynacje są wynikiem niedotlenienia mózgu. Pojawiają się też inne dziwne zachowania, można by powiedzieć nieadekwatne do sytuacji.
   Kiedyś podczas zejścia z Everestu wiał bardzo silny wiatr, wytworzyło się podciśnienie i to sprawiło, że nie mogłem złapać tchu. Czułem, że tracę przytomność. Leżałem na ziemi i myślałem sobie, że pewnie umrę, że w kieszeniach mam kilkanaście tysięcy dolarów od członków wyprawy, że ktoś mnie znajdzie, weźmie pieniądze i nikt się o tym nie dowie. Nie wiem, dlaczego akurat o tym myślałem.
   - Jak to jest możliwe, że Pan w swojej skali wartości (podana w książce pt. "Smak gór" - przyp. MLK) na drugim miejscu umieścił ekstremalne przeżycia, walkę, czyli energiczne działanie, a pasjonuje się Pan szachami? Ta gra jest przecież spokojna, wymaga cierpliwości i wydaje się przeciwieństwem wspinaczki?
   - Jeśli ktoś, jak ja, ma potrzebę realizowania ekstremalnych wyzwań, to dla niego odprężeniem jest spokojna muzyka, spacery, gra wymagająca koncentracji i cierpliwości, jak na przykład szachy. A tak na marginesie, zacząłem się nimi interesować, zanim pomyślałem o alpinizmie.
   - Bodaj Andrzej Zawada powiedział, że kobiety w górach łagodzą obyczaje. Czy jest taka, która mogłaby liczyć podczas Pańskiej wyprawy na jakieś względy?
   - Można strywializować i powiedzieć, że im ładniejsza kobieta, tym większe może mieć względy. Gdy byłem jeszcze bardzo młody, obecność kobiety, wspinanie się z nią dodawało mi dodatkowej energii. Wiedziałem, że spoczywa na mnie większa odpowiedzialność, że muszę więcej dać z siebie. Generalnie rzeczywiście jest tak, że kobiety na wyprawie wprowadzają cieplejszą atmosferę, chyba że są to kobiety intrygantki.
   - Co to znaczy, że trzeba wsłuchiwać się w swój organizm?
   - To znaczy, że trzeba go poznać na tyle, żeby wiedzieć, jak i kiedy może zareagować na przebywanie w trudnych warunkach. Trzeba też umieć rozpoznać nietypowe objawy i być wtedy szczególnie czujnym. Toteż, gdy nagle pojawia się u mnie rozdygotanie, jak po wypiciu dużej kawy i uczucie to narasta - mam powód do niepokoju, zwłaszcza gdy nigdy wcześniej takich objawów nie miałem. Tak poczułem się przed atakiem szczytowym na G1 (Hidden Peak), a był to dopiero czwarty dzień po przybyciu do bazy. Rozważyłem jednak wszelkie za i przeciw, i zaryzykowałem wejście, które się udało. Wsłuchiwanie się w organizm pozwala lepiej oceniać sytuację.
   - Psychologia w górach, co to jest Pana zdaniem?
   - W każdej sytuacji życiowej dobrze jest być w jakimś sensie psychologiem, także w górach. Trzeba umieć dotrzeć do partnerów. Na jednych działa krzyk, zdecydowana reakcja, na innych łagodna perswazja. Ktoś, kto nie ma takiego nazwijmy to psychologicznego wyczucia nie umiałby znaleźć się w roli lidera, przewodnika. Na psychologicznym wyczuciu opiera się też chociażby dobieranie zespołów szturmowych.
   - Czy wchodząc raz za razem, na przykład piętnastokrotnie, na Ama Dablam, nie wpada się w rutynę?
   - Ktoś zjeżdża do kopalni przez trzydzieści lat i wykonuje tę samą pracę, a ja jeżdżę w góry, które przecież stawiają wciąż nowe wyzwania, nawet jeśli jest to ta sama góra, po raz kolejny, to jest ona za każdym razem trochę inna.
   - Podobno nigdy Pan nie płacze...
   - Nigdy, to może przesada, bo jeśli nagromadzą się we mnie emocje, gdy jestem wzruszony - czasami łza zakręci mi się w oku. Na przykład gdy urodziła się moja córka Martusia, byłem bardzo dumny. Jej przyjściu na świat towarzyszyły emocje nie mniejsze niż podczas zdobywania K2 czy Everestu. Wstydziłbym się natomiast płakać z bezsilności albo z powodu straty jakiejś rzeczy czy z powodu porażki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski