Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na misji w środku tropikalnego lasu

Redakcja
Siostra Gizela - na co dzień w Kamerunie, na wakacjach w Polsce Fot. KATARZYNA HOŁUJ
Siostra Gizela - na co dzień w Kamerunie, na wakacjach w Polsce Fot. KATARZYNA HOŁUJ
Kiedy siostra Gizela Spórna, misjonarka Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana, wyjeżdżała z Kamerunu na przysługujący jej raz na dwa lata dwumiesięczny urlop, członkowie społeczności, w której spędziła ostatnie osiem lat przeżywali odpadnięcie swojej drużyny narodowej z mistrzostw świata w piłce nożnej.

Siostra Gizela - na co dzień w Kamerunie, na wakacjach w Polsce Fot. KATARZYNA HOŁUJ

KOŚCIÓŁ. Z Krzeczowa do Abong-Mbang w Afryce Równikowej - tak wyglądała droga siostry Gizeli

W Kamerunie - opowiada siostra Gizela - "piłka nożna rządzi". Do tego stopnia, że gdy reprezentacja gra ważny mecz ubodzy mieszkańcy wioski położonej gdzieś w głębi tropikalnego lasu, gdzie nie ma ani bieżącej wody ani elektryczności, potrafią "zrzucić się" na telewizor i choćby najmniejszy agregat prądotwórczy. Potem, przed tym odbiornikiem zasiada cała wioska. Bez wyjątku, nawet dzieci i staruszkowie dopingują swoich.

Piłka jest wymarzonym prezentem dla dziecka i to zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Wymarzonym, bo zwykle zamiast prawdziwej mają jedynie jej namiastkę w postaci kuli z kauczuku, którą sami sobie robią.

Dla siostry Gizeli dużo gorsza niż "żałoba narodowa" po odpadnięciu Kamerunu, była jednak informacja jaka dotarła do niej, gdy przyjechała już do Polski. O tym, że zmarła jedna z jej podopiecznych - Karen. 21-letnia kobieta osierociła 1,5 roczną córkę. Przyczyną śmierci było zapalenie opon mózgowych. Tak przekazano siostrze, a ona chce w to wierzyć. Znacznie trudniej byłoby jej się pogodzić z tym, że Karen zmarła, bo... ktoś rzucił na nią czary. Rzucanie uroków, szczególnie na kogoś komu się lepiej powodzi - opowiada siostra Gizela - jest wśród tamtejszej społeczności wciąż bardzo popularne. - Chciałam, aby Karen zdobyła zawód, nauczyła się szyć - mówi siostra.

W Djouth, wiosce, gdzie siostry ze Zgromadzenia siostry Gizeli 19 lat temu założyły pierwszą misję, dziś jedna z nich prowadzi szkołę dla dziewcząt, w której uczy je szycia i gotowania. Najpilniejsze uczennice w nagrodę na zakończenie nauki mogą liczyć, że otrzymają maszynę do szycia. To bardzo dużo, bo mając taki sprzęt dziewczyna praktycznie ma zapewnioną pracę, a co za tym idzie także utrzymanie. W sytuacji, kiedy bardzo wiele kobiet musi utrzymywać siebie i liczną gromadkę dzieci, jest to nie do przecenienia. - Wśród wyznających animizm Kameruńczyków nie ma czegoś takiego jak małżeństwo. Mężczyzna, który towarzyszy kobiecie często odchodzi do innej, zostawiając ją i dzieci. Kobiety, a właściwie dziewczęta zaczynają rodzić dzieci w wieku 13-14 lat i mają ich zwykle piętnaścioro, szesnaścioro. Mówi się, że Afrykanie kochają dzieci. Owszem, jednak nie ma to nic wspólnego z równoczesnym dbaniem o nie i wychowywaniem ich, jak czynią to na przykład Europejczycy. Tam w pierwszej kolejności jest dziecko. Myśl o posiadaniu domu czy pracy, aby utrzymać rodzinę przychodzi dopiero w następnej kolejności i to na zasadzie: jak będzie - to dobrze, a jak nie będzie to... jakoś to będzie. W efekcie dzieci najczęściej pozostają pod opieka matki, która zapewnia im troskliwą opiekę do 2-3 roku życia, a później dzieci muszą już same o siebie zadbać.

Takich dzieci, często półsierot jest tam mnóstwo. Głodne szukają pomocy u sióstr. Próbują także radzić sobie same, np. polując. Starsi na większe zwierzęta, maluchy - na odpowiednio mniejsze.
- Głęboko w pamięć zapadł mi taki obrazek: trójka czy czwórka maluchów kucała nad maleńkim ogniskiem, trzymając w dłoniach malutkie puszki, takie w jakich w Polsce sprzedaje się koncentrat pomidorowy. Na moje pytanie, co robią, odpowiedzieli: złowiliśmy sobie mysz i będziemy ją gotować - opowiada misjonarka.

Sama także miała okazję skosztować mięsa tego gryzonia, które dla tamtejszych dzieci jest przysmakiem. Nie odmówiła, bo pamiętała, że dla biednej gospodyni, którą ją takim poczęstunkiem podjęła, byłby to dyshonor.

Gdy pochodząca z Krzeczowa (w gminie Lubień) siostra Gizela trafiła do Kamerunu, była przygotowana na to, że spotka się z biedą. Zaskoczyło ją jednak palące słońce, wszechobecny kurz i równie wszechobecny chaos, szczególnie widoczny na drogach. W ciągu ośmiu lat spędzonych na misji poznała bolączki tego kraju i jego mieszkańców. Nie może, bo nie jest w stanie walczyć z wszystkimi, szczególnie zależy jej jednak na najmłodszych, na zapewnieniu im opieki i edukacji, aby w przyszłości nie powielały losu wielu młodych Kameruńczyków, którzy aby zdobyć pieniądze nierzadko uciekają się do prostytuowania się, a wskutek tego powiększają i tak już bardzo liczną rzeszę chorych na AIDS.

Właśnie dla dzieci siostra Gizela jest na misji i na nich pozostaje. - Pierwszymi osobami, z jakimi zetknęłam się na mojej pierwszej misji były dzieci. Przybiegły nas zobaczyć, bo nigdy wcześniej nie widziały białych sióstr. Pamiętam zaciekawienie malujące się w ich ogromnych oczach i niewypowiedziane pytanie: "Co ty dla mnie zrobisz? Czy będziesz dla mnie dobra?" - opowiada.

O tym, że kiedyś chciałaby zaopiekować się takimi porzuconymi, biednymi dziećmi, marzyła już jako kilkunastoletnia dziewczyna, uczennica ZST-E w Myślenicach. Myśl ta zrodziła się w jej głowie po oglądnięciu w telewizji reportażu poświęconego właśnie Afryce i tym wychudzonym, choć jednocześnie mającym okrągłe brzuszki, dzieciom. Po latach spędzonych na misji siostra dokładnie wie, jaka jest przyczyna tego, że brzuchy dzieci są takie pełne, że są nią robaki, które u tamtejszych dzieci są powszechne, a w skrajnych przypadkach, gdy rodzice zaniedbają leczenie, doprowadzają nawet do śmierci.

- Siłę daje mi świadomość, że jestem tym dzieciom potrzebna - mówi siostra. Dodaje, że zaczynała od słów, rozmów. Dziś wie, że taka pomoc to za mało. - Kiedy człowiek spotyka się z konkretną biedą samo gadanie nic nie pomoże.

Pomoc dla swoich podopiecznych organizuje opowiadając o nich przy okazji goszczenia w Polsce. Dając misyjne świadectwo w parafiach siostry przeprowadzają zbiórki pieniędzy z przeznaczeniem na misje, informują też ludzi o możliwości niesienia pomocy poprzez "Adopcję serca" - akcję, która polega na wzięciu w opiekę jedno lub kilkoro afrykańskich dzieci i wpłacaniu co miesiąc określonej kwoty, która wystarcza na opłacenie im nauki. Teraz jednak, jak mówi siostra, czas nie jest ku temu sprzyjający. Po powodzi, jaka nawiedziła Polskę, kiedy pomoc potrzebna jest powodzianom, trudno byłoby jej wyciągać rękę po pomoc dla afrykańskich podopiecznych.
Swój mały wkład w tę pomoc mają już od dawna dzieci z Gimnazjum w Lubniu, które organizują zbiórki przyborów szkolnych i przekazują je kameruńskim uczniom siostry Gizeli. Na początku afrykańskie maluchy (naukę w szkole dzieci rozpoczynają w wieku 5 lat i trwa ona 6 lat) używają zamiast papieru, tabliczek. Dopiero, gdy umieją już dobrze pisać, otrzymują zeszyty.

Funkcjonują tam dwa rodzaje szkół (podstawowych). To szkoły państwowe i katolickie. Jak mówi siostra Gizela pierwsze od drugich odróżnia sumienność nauczycieli (choć często to ci sami ludzie) oraz odpłatność. Nauka w tańszej szkole państwowej nie daje dobrych rezultatów, gdyż nauczyciele bardzo swobodnie podchodzą do swoich obowiązków, przychodząc do pracy lub nie, co nie pozostaje bez wpływu na sumienność uczniów, którzy biorąc przykład z dorosłych opuszczają zajęcia. W szkole katolickiej rok nauki kosztuje równowartość 25 euro (najubożsi mogą liczyć na pomoc ze strony misjonarek w opłaceniu czesnego, a sieroty i dzieci porzucone, pozostające pod opieką sióstr są z niego zwolnione). Regułą jest tam jednak, że lekcje odbywają się regularnie. O punktualne przybycie uczniów na nie siostry dbają używając dzwonka, którym jest... samochodowa felga. Pierwsze uderzenie w nią następuje na 40 minut przed rozpoczęciem lekcji, trzecie oznacza, że czas wychodzić do szkoły. Zegarki są w użyciu przez Kameruńczyków, często jednak - mimo że widnieją na przegubach ich rąk - nie "chodzą". Jak zauważa siostra Gizela, podobnie ważne dla przeciętnego Kameruńczyka jest posiadanie "komórki". Afiszowanie się z nią, rozmowy "głuche", bo na koncie pustki, nie należą wcale do rzadkości.

To nie zegarki jednak wyznaczają tam rytm życia, ale wschód i zachód słońca. W Kamerunie dzień i noc trwają po równo. Słońce wstaje o 6 rano, a zachodzi o 18. Kiedy siostra Gizela o tym opowiada, mówi "u nas...". Śmieje się, że to trochę komplikuje jej porozumienie, bo rozmówcy nie zawsze wiedzą o które "u nas" chodzi. Sama nie przypuszczała, że Opatrzność z rodzinnego Krzeczowa zaprowadzi ją aż do Afryki Równikowej.

Na misji w Djouth i Abong-Mbamg, oprócz siostry Gizeli pracują jeszcze trzy inne siostry w Polski i jedna z Kamerunu. Oprócz szkoły prowadzą jeszcze szpital.

Pomoc finansową z przeznaczeniem na misje można wpłacać na konto: 46 1240 4650 1111 0000 5159 0145 (z dopiskiem "na misje").

KATARZYNA HOŁUJ

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski