Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nabici w wycieczkę

Redakcja
Ambitna kobieta przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie niczyją podwładną i postanowiła założyć własną firmę . Profesjonalne zajmowanie się organizacją wypoczynku wydawało się zajęciem łatwym i przyjemnym.

ADAM ŻYWIECKI

ADAM ŻYWIECKI

Ambitna kobieta przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie niczyją podwładną i postanowiła założyć własną firmę

. Profesjonalne zajmowanie się organizacją wypoczynku wydawało się zajęciem łatwym i przyjemnym.

Wyjazd miał być wyłącznie dla lokalnej elity. Superhotel, boska plaża, pogoda gwarantowana, nie mówiąc oczywiście o dodatkowych atrakcjach, no i cenie typu last minute, choć za komforty o jakich zwykły wczasowicz może tylko pomarzyć. Tak przynajmniej twierdziła właścicielka Biura Turystycznego.
- To wyjazd dla małżeństw w srebrnoweselnym wieku - kusiła panie przed pięćdziesiątką.
- Niech pani namawia męża, Adriatyk ma w marcu dwadzieścia stopni ciepła, szanowny partner życiowy wypocznie i nabierze wigoru niczym dwudziestolatek... Poza tym udział we wczasach zapowiedział prezydent miasta, a taka znajomość w przyszłości z pewnością się przyda.
- Proszę pana, o tej porze roku plaże Riwiery Siedmiu Kaszteli oblężone są przez szwedzkie urzędniczki, spacerujące jak je Pan Bóg stworzył i, nazwijmy to elegancko, po prostu chętne... Oferujemy więc wakacje dla prawdziwych mężczyzn. Warto wiedzieć, że zarezerwowaliśmy panu apartament obok biznesmena Y., który jak wiadomo, ma największe konto w mieście...
- tak brzmiały argumenty kierowane do panów, stanu niekoniecznie wolnego, ale z zasobnym portfelem.
Pani Halina, świeżo upieczona założycielka i właścicielka biura, nie wykręcała przypadkowych numerów telefonów. Wybierała ludzi, którzy ją znali, albo co najmniej mogli znać z poprzedniej posady. Pani Halina była wcześniej kierownikiem wydziału w pewnej instytucji, z którą wielu ludzi ma do czynienia. Po kłótni z szefem uniosła się honorem i złożyła wymówienie, które

ku jej zaskoczeniu

natychmiast zostało przyjęte.
Ambitna kobieta przyrzekła sobie wtedy, że już nigdy nie będzie niczyją podwładną i postanowiła założyć własną firmę. Profesjonalne zajmowanie się organizacją wypoczynku wydawało się zajęciem łatwym i przyjemnym. Nie wymagało posiadania nadzwyczajnego kapitału, gwarantowało spotkania z zamożnymi ludźmi o interesujących koneksjach, a co najważniejsze - dawało pieniądze od razu, przed świadczeniem usługi.
- Przeinwestowałam, przyznaję! Ale tylko w tym moja wina - mówi dzisiaj niefortunna bizneswoman. - Nie jestem złodziejką. A za uciążliwości, korzystając z pośrednictwa prasy, wszystkich urażonych przepraszam.
- Siedzieć powinna za to, co przeszliśmy! - twierdzi przedsiębiorca W. - Takich wczasów nawet chory psychicznie by nie wymyślił.
Pani Halina z góry założyła, iż otwiera Biuro Turystyczne wyłącznie dla wyjątkowo wytwornych gości. Wynajęła lokal na głównej ulicy, zaś od znajomego, który posiadał firmę kompleksowo zaopatrującą lokale biurowe, otrzymała wszystko, co było potrzebne, płacąc niewysoką zaliczkę. To nawiasem mówiąc, była w przypadku naszej bohaterki praktyka normalna. Jako że oszczędności miała niewielkie, napożyczała od krewnych i znajomych ile tylko się dało, zapowiadając krótkie terminy zwrotu gotówki.
Ludzie pracujący w branży od dawna próbowali nową firmę "obwąchać", sugerując możliwość współpracy. Pani Halina jednak

odparła dumnie,

że jako partnerzy interesują ją wyłącznie warszawskie przedstawicielstwa światowych potentatów, a nie "podejrzane geszefciki z prowincji, których trzeba by się wstydzić".
Stołeczne rekiny jednak jakoś nie zapaliły się do kontaktów biznesowych z biurem.
- Na mnie zrobiła wrażenie zupełnej ignorantki - wspomina przedstawicielka renomowanego przesiębiorstwa. - Nie zgłosiła akcesu do Polskiej Izby Turystyki, nie wiedziała, że powinna posiadać umowę gwarancji bankowej, bądź ubezpieczeniowej.
Efekt był taki, że pani Halina podjęła współdziałanie z pewną firmą funkcjonującą w pobliskim mieście wojewódzkim, byle jaką, bowiem krótkoterminowi wierzyciele już domagali się pieniędzy. Grunt palił się pod nogami, więc właścicielka biura wydzwaniała do ludzi, o których wiedziała, że mają mamonę i proponowała Chorwację.
Osób wraz z dziećmi zebrało się trzydzieści sześć, rzeczywiście samej elity, sądząc ze stanowisk i stanu kont oraz marek samochodów, jakimi podwożono ich na miejsce zbiórki. Tam czekało pierwsze zaskoczenie, nader nieprzyjemne.
Autokar nie przyjechał o umówionej godzinie, czyli o piątej rano. Był marzec, nocny przymrozek trzymał długo i wczasowicze, stercząc pod gołym niebem marzli. Nikogo z Biura Turystycznego z nimi nie było, pani Halinie do głowy nie przyszło, żeby przyjść osobiście.
Kto żyw, łapał za telefon komórkowy, pojawiła się więc po pół godzinie cała w przeprosinach. Tłumaczyła zgrzytającym zębami klientom, że autokar miał wypadek, przy czym kierowca omal nie zginął i gwarantowała, że pojazd zastępczy wkrótce dotrze. Terminy zbiórek przesuwane były jeszcze dwukrotnie, zaś

"pojazd zastępczy"

ruszył o siedemnastej.
- Trzeba nam było nie wsiadać! - twierdzi z przekonaniem pani Mariola.
Autokar z zewnątrz prezentował się jako tako, za to środek był, najoględniej mówiąc - w nie najlepszym stanie. Pani S. rozdarła sobie na fotelu spódnicę, był bowiem tak zdezelowany, że z boku wystawały druty. Okna z prawej strony okazały się nieszczelne, więc po pół godzinie kto żyw zaczął przesiadać się na wolne miejsca po lewej. Wtedy to po raz pierwszy kierowca odezwał się do pasażerów:
- A wracać mi z powrotem, bo auto jest źle obciążone!
- ryknął tak, że dwoje dzieci zapłakało.
Biznesmen J. zaczął go sztorcować i wtedy szofer zjechał na pobocze, zatrzymał wóz i wrzasnął, nie odwracając nawet głowy:
- A cicho mi tam, bo nigdzie nie pojadę! Nie będą mną rządzić jakieś wieśniaki z miasteczka X!
Obecni zdębieli, a pani Ola zaczęła się histerycznie śmiać, bowiem wydało jej się zabawne, jak traktuje miejską elitę niezbyt czysty prymityw z brudem za paznokciami.
Posiadacze telefonów komórkowych, a więc prawie wszyscy zaczęli wydzwaniać do pani Haliny ze skargami i prośbą o interwencję. Znów przepraszała, uspokajając, że na granicy będzie czekał niejaki pan Romek, przewodnik, który "wszystko załatwi".
- Nie znałam człowieka, ani autokaru, moje biuro występowało w roli pośrednika - twierdzi pani Halina. - Wie pan, gdybym mogła, sama pojechałabym do tej Chorwacji, ale ja

byłam zmuszona

organizować następny turnus...
Pan Romek okazał się dżentelmenem w stanie wskazującym na spożycie napojów wyskokowych w dużych ilościach. Powiedział "dzień dobry", po czym twardo zasnął. Czescy celnicy zdołali doprowadzić do tego, że otwarł oczy. Na wszystkie pytania odpowiadał niezmiennie:
- P...lę, nie tańczę, w białym mi nie do twarzy.
Wyłącznie to jedno zdanie, wypowiadane w najbardziej zaskakujących sytuacjach, słyszeli później od niego uczestnicy wczasów. Odprawa graniczna przeciągnęła się do siedmiu godzin, czego zasadniczym powodem były zrozumiale kiepskie humory czeskich inspektorów celnych.
- Myśmy zrezygnowali już wtedy widząc, że to wszystko na kilometr pachnie hucpą - wzrusza ramionami pani Kinga. - Powiedziałam mężowi: bierz bagaże i wracamy do domu.
Nazajutrz pani Kinga poszła po gotówkę i wygarnęła właścicielce firmy co sądzi o jakości świadczonych przez nią usług. Jako że spotkała się z impertynencką odmową, nie tylko złożyła sądowy pozew. Zamieściła mianowicie w lokalnej prasie anons treści następującej:
"Przestrzegam wszystkich zainteresowanych zagranicznymi wojażami, przed korzystaniem z oferty Biura Turystycznego kierowanego przez Halinę X."
Tymczasem turnus ruszył z granicy, gdyż pan Romek przetrzeźwiał i ogłosił składkę na łapówkę dla celników, oczywiście w dolarach. Wczasowicze chcąc nie chcąc złożyli się, choć kwota nie była mała, ale cóż, na biednych nie trafiło.
Nie były to jedyne dodatkowe wydatki po drodze. Pod Trenczynem autobus złapał dwie gumy naraz. Do miasta był kawał drogi, trzeba było jechać taksówką po pomoc drogową, wozić koła tam i z powrotem. Koszt usługi był wysoki, wulkanizator żądał zapłaty oczywiście w dolarach, na co również złożyli się wycieczkowicze.
Tuż za granicą okazało się, że autokarowa toaleta jest zepsuta, więc nie wolno jej używać. Postoje kierowca robił rzadko, a że był wyjątkowo wredny, nikt nie śmiał prosić o częstsze. W tej sytuacji wczasowicze na wszelki wypadek przestali pić jakiekolwiek napoje. Pani Jasia, która jechała z pięcioletnim synkiem, wzięła się na sposób i chłopczyk siusiał do reklamówki.
Im dalej na południe, coraz bardziej cuchnęło. Fetor dochodził z ubikacji, co było dziwne, gdyż kabinę usytuowano w tylnej części pojazdu. Smród był tym bardziej

nie do zniesienia,

im temperatura na zewnątrz stawała się wyższa. Niektórzy wymiotowali, do reklamówek, bo nie było do czego innego.
- Ja wiem, że to wydaje się nie do pojęcia, żeby kilkadziesiąt wykształconych, zamożnych i na kierowniczych stanowiskach osób dało się terroryzować facetowi za kierownicą
- mówi przedsiębiorca W. - Ale jak tu wysiąść na drodze, z wielkimi bambetlami... Sądzę, że wszyscy zaciskali zęby myśląc: "byle tylko dojechać".
W Zagrzebiu pokornie złożyli się na horrendalny mandat, na który szofer zarobił jadąc dwa kilometry ulicą "pod prąd". W parę godzin później mogli zobaczyć błękit Adriatyku.
- Wie pan, jak zobaczyłam morze, te wyspy i to niebo z wysokości ponad tysiąca metrów, od razu przeszło mi zdenerwowanie - mówi pani Ola.
Złość wróciła niebawem, gdy okazało się, że poprzedni turnus złożony ze Słowaków ma opłaconą jeszcze jedną dobę, w związku z czym Polacy nie mogli się wprowadzić do pokojów.
- P...lę, nie tańczę, w białym mi nie do twarzy! - skomentował znów nieco trzeźwiejszy pan Romek. - Całe szczęście, żeśmy się spóźnili, bo byśmy musieli czekać na łóżka dwa dni.
Grupa przekoczowała w hallu do południa następnego dnia. Państwo J. chcieli wyjechać, lecz po namyśle zrezygnowali, licząc na gwarantowane słońce i dobre jedzenie. Z noclegiem też się przeliczyli, gdyż "apartamentami" okazały się mikroskopijne pokoiki z podwójnymi łóżkami i dostawkami dla dzieci. Od popołudnia zaczęło padać i lało trzy dni z rzędu. Jedzenie było paskudne, bowiem kucharz wraz z całą ekipą rzucił dopiero co pracę i kucharzyli jacyś ludzie wzięci prosto z ulicy. Najbardziej strawna ze wszystkich dań była grzanka z dżemem oraz herbata, wliczone w cenę pobytu pod hasłem "obfite śniadanie".
Wiecznie pijany pan Romek całe dnie leżał w swoim pokoju, zaś wieczorami pił. Kierowca, którego

ktoś odważył się

poprosić o wycieczkę do Pałacu Dioklecjana w Splicie albo Wodospadów Rzeki Krki, odpowiadał, że ma kontrakt na cztery godziny jazdy dziennie, a ponieważ podróż z Polski trwała tak długo, pracował w nadmiarze i nigdzie nie pojedzie.
Telefony komórkowe były w ciągłym ruchu, pani Halina tłumaczyła się jak mogła, gdyż na jej głowę spadały gromy. W końcu stworzona została grupa inicjatywna, która namówiła większość wczasowiczów, by wracać i zażądać zwrotu pełnych kosztów. Pan Romek na takie dictum odpowiedział swoje:
- P...dolę, nie tańczę, w białym mi nie do twarzy!
Kierowca stanowczo odmówił powrotu, stwierdzając, że ma ściśle określone terminy:
- Nie chcę tracić zarobku przez fanaberie wieśniaków z miasta X! - stwierdził z wyższością.
Tego samego popołudnia pojawił się właściciel hotelu i obwieścił przez pana Romka, że grupa ma w godzinę wyjechać, bowiem biuro nie dosłało reszty pieniędzy za pobyt.
- Nie mogłam, bo skąd?! - wzrusza ramionami pani Halina. - Dłużnicy dopominali się o swoje, zapłaciłam za lokal i telefon, bo to było najważniejsze, ale i tak wynieśli mi meble. Gazety zaczęły pisać o aferze, nie wiem, czy ktoś z tamtych z Chorwacji zadzwonił do którejś redakcji... Doprowadzili mnie do bankructwa!
Wczasowicze tymczasem, pod rygorem zatrzymania bagażu, musieli zapłacić za ostatni dzień pobytu z własnych kieszeni i rozpoczął się powrót do kraju. O pięć dni szybciej niż planowano. Kierowca jakby umówił się z policją wszystkich tranzytowych krajów, że będą mu "lepić" mandaty: za nadmierną prędkość, zatrzymywanie się w niedozwolonych miejscach, wymuszanie pierwszeństwa... Płacili składkowo podróżni, którym groził, że dalej nie pojadą.
Już w Polsce, tuż za granicą, doszło do rękoczynów, bowiem panu S. puściły nerwy, gdy szofer odmówił zatrzymania pojazdu dla załatwienia fizjologicznych potrzeb. Pan S. zaczął szarpać kierowcę, ów zatrzymał autokar i pobili się jak chłopcy na podwórku. Teraz pan S. wniósł pozew o naderwane ucho.
Najwięcej spraw sądowych przeciwko sobie ma jednak pani Halina. Wystosowali je wierzyciele i wczasowicze. Gdyby nieudana bizneswoman chciała zapłacić wszystkie roszczenia, musiałaby pracować na nie do końca życia, i to na dobrze płatnej posadzie. Niestety, od pewnego czasu jest na bezrobociu i po prostu nie płaci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski