Naczelnik
Naczelnik
Kilka dni temu po ciężkiej chorobie zmarł w Warszawie Andrzej Zawada, nestor polskich himalaistów
ANDRZEJ ZAWADA urodził się 16 lipca 1928 r. w Olsztynie, mieszkał w Warszawie. Z wykształcenia był sejsmologiem. Taternictwo uprawiał od 1950 r. Uchodził za doskonałego technicznie, o wyjątkowej kondycji. Był jednym z najwybitniejszych alpinistów. Jako pierwszy człowiek w historii tej dyscypliny przekroczył w zimie granicę 8000 m. Było to w 1974 r., gdy kierował wyprawą na szczyt Lhotse (8501 m n.p.m.). Uczestniczył w wielu polskich i zagranicznych wyprawach, m.in. na Spitsbergen, w Alpy i Himalaje. W 1971 r., jako kierownik wyprawy, dokonał pierwszego wejścia na Kunyang Chhish (7852 m n.p.m.) w Karakorum, jeden z najwyższych szczytów Ziemi. Był pomysłodawcą i kierownikiem wyprawy, która 17 lutego 1980 r. po raz pierwszy w historii weszła na Everest zimą. Próbował też zdobyć zimą K-2 (8611 m n.p.m.) i Nanga Parbat (8125 m n.p.m.). Krzysztof Wielicki, zdobywca wszystkich czternastu ośmiotysięczników, po raz pierwszy spotkał Andrzeja Zawadę w 1977 roku.
- Andrzej był wówczas jednym z najaktywniejszych wspinaczy. Zetknęliśmy się w Hindukuszu. Działaliśmy w tej samej polskiej ekspedycji, jednak w innych podgrupach.
- Zawada był też kierownikiem polskiej wyprawy, podczas której razem z Leszkiem Cichym zdobył Pan, zimą 1980 roku, najwyższy szczyt Ziemi - Mount Everest (8848 m n.p.m.).
- Był kierownikiem podpuszczającym. Tak go wtedy nazwałem. Podczas rozmów przez radiotelefon, gdy szedłem w górę, dodawał mi otuchy, mówił, żebym się nie poddawał tremie z powodu wysokości, na jakiej już się wówczas znalazłem, żebym szedł spokojnie do przodu. Idź do góry, idź do góry - powtarzał. Czuł chyba, że dam radę, mimo że przecież razem z Leszkiem szliśmy "w ciemno". Nikt wówczas nie miał doświadczenia we wspinaniu zimowym na wysokości grubo powyżej 8000 m. Andrzej potrafił, w sobie tylko właściwy sposób, niejako dowartościować młodego człowieka, jakim wówczas byłem. Nie zwątpił w moje umiejętności, a nawet obdarzył mnie zaufaniem. I właśnie jakoś tak umiejętnie podpuszczał mnie do ataku szczytowego. Warunki były trudne, w lutym dzień jest krótki, a my musieliśmy wejść na wierzchołek i zejść tego samego dnia, bo biwaku poza obozem nie przeżylibyśmy.
- Sprawiał wrażenie człowieka pogodnego, lubiącego życie.
- Dobrze grał w brydża i niejeden raz zaliczaliśmy kilka robrów. Nie chciał natomiast grywać ze mną w szachy. Alpinizm traktował jak socjologię. Lubił spotkania towarzyskie, a przyjaźnie, które rodziły się w górach, potrafił pielęgnować w codziennym życiu. Był człowiekiem, który łączył pokolenia. Mimo swojego wieku znakomicie czuł się i potrafił się znaleźć zarówno w gronie młodych ludzi, jak i wśród swoich rówieśników.
- Bardzo ciekawie opowiadał...
- Był urodzonym gawędziarzem i erudytą. Całym życiem zapracował sobie na szacunek. W środowisku nie miał właściwe wrogów, a wypracował sobie charyzmę.
- Czy zabierał na swoje wyprawy kobiety i lubił, gdy wyjeżdżały w góry wysokie?
- Jak najbardziej. Kochał piękno, był estetą. Uważał, że kobiety podczas wypraw samą swoją obecnością łagodzą obyczaje. Śmiał się, że zamiast nie ogolonego kumpla, który wyłazi z namiotu ileś tam metrów nad poziomem morza, zawsze woli zobaczyć w takiej sytuacji dziewczynę. Umiał też docenić wspinaczkowe umiejętności koleżanek.
- Powiedział Pan kiedyś, że kanonem alpinizmu jest przyjaźń i lina. Jakie znaczenie miał on dla Zawady?
- Andrzej tego kanonu zawsze przestrzegał.
- Był jednym z najlepszych specjalistów w historii alpinizmu i himalaizmu, zwłaszcza jeśli chodzi o wyprawy zimowe. Wielokrotnie sprawował funkcję kierownika wyprawy. W 1974 roku kierował zimową wyprawą na Lhotse (8501 m n.p.m.), a zimą 1987/88 przewodził wielkiej międzynarodowej wyprawie na K-2 (8611 m n.p.m.), drugi co do wysokości szczyt Ziemi.
- Organizacja wyprawy jest podstawą sukcesu. Andrzej był człowiekiem, który potrafił ogarnąć całość. Nie w ten sposób, że wszystko było poukładane na wiele miesięcy przed wyjazdem. Odnosiło się wręcz wrażenie, że panuje bałagan, ale nie wiedzieć czemu we właściwej chwili te jego niezliczone telefony i złożone wizyty zazębiały się i wszystko zaczynało grać. Andrzej potrafił też znakomicie dobierać sobie ludzi. To wcale nie jest proste, ale ma kapitalne znaczenie. Po nim nie było widać organizacyjnego wysiłku. Był urodzonym organizatorem i kierownikiem. Może dlatego, że kochał to, co robił? Było w nim sporo romantyzmu i podchodził do gór tak, jak ja to zawsze robiłem.
Dzisiaj odprawa podczas wyprawy trwa zwykle kilka minut i sprowadza się do ustalenia częstotliwości, na której będziemy pracować. Dawniej - bywało - odprawialiśmy się godzinami. Obecnie każdy uczestnik wyprawy dysponuje radiem, własnym sprzętem. Wieczorem mówi się sobie - dobranoc - i tyle. Każdy zamyka się w namiocie, włącza walkmany, anteny satelitarne, telefon. Dzwoni do każdego zakątka świata i choć jest w grupie, to tak naprawdę jest na wyprawie sam. Dawniej - pamiętam - gadaliśmy przez całe wieczory, ktoś brzdąkał na gitarze, inny stawiał pasjansa czy grał w szachy. Coś się działo. Kiedyś w góry jechaliśmy po przygodę. Teraz liczy się sukces i biznes. Brakuje mi tamtych czasów, bo lubię w góry jeździć z wypróbowanymi przyjaciółmi. Chociaż nie odżegnuję się od nowoczesności. Andrzej też taki był. Nadawaliśmy na podobnych częstotliwościach. Wiem, że mnie lubił i czuję się jego jakimś naturalnym spadkobiercą.
- Niektórzy znawcy zagadnień himalajskich uważali, że powierzenie blisko siedemdziesięcioletniemu Andrzejowi Zawadzie kierownictwa wypraw na Nanga Parbat zimą, przed trzema i dwoma laty, było nierozsądne i nie rokowało tym wyprawom dobrze. Obie zresztą zakończyły się niepowodzeniem. Czy Zawada nie był już zbyt wiekowy, by prowadzić tak aktywne życie sportowe?
- Był w bardzo dobrej kondycji, nigdy nie chorował i dlatego przedłużał z roku na rok swoją wysokogórską aktywność. Poprzedzając planowane zimowe wejście, był pod Nanga Parbat w lecie i zrobił dokładny rekonesans. Chciał wchodzić na szczyt drogą Kinshofera. Szlak ten pokonany już został w 1962 roku. Prowadzi on na wierzchołek z doliny Diamir.
Jego wyprawa była piątą z kolei, która próbowała zdobyć ten szczyt zimą. Andrzej wyruszył do Pakistanu pierwszy, żeby załatwić wszystkie potrzebne zezwolenia oraz przewieźć sprzęt i zorganizować karawanę. To było jego życie i pasja. Baza znajdowała się na wysokości ok. 3900 metrów. W prostej linii jest to około 10 kilometrów do ściany Nanga Parbat. W tym miejscu mniej wieje, co zapewnia znacznie większy komfort tym, którzy w bazie mają wypoczywać. Nie dokucza im także niesiony wiatrem pył lawinowy złożony z maleńkich kryształków lodu, które wciskają się do gardła, do nosa, wszędzie. W tym miejscu znajduje się też woda i nie trzeba każdorazowo topić lodu czy śniegu. Poza tym jest tam taniej.
Minusem tak nisko położonej bazy jest gorzej przebiegająca aklimatyzacja uczestników wyprawy. Zimowe wejście znacznie różni się od wejść letnich i Andrzej uważał, że nie jest możliwe zdobycie wierzchołka w stylu alpejskim, w małym dwu-, trzy- osobowym zespole. Wtedy mu się nie udało, ale się nie poddawał. Miał wiele planów, chociażby ponowienie próby wejścia zimą na Nanga Parbat. Szykował się, żeby w lutym tego roku jechać w Himalaje. Dosłownie kilka dni przed wyjazdem okazało się, że jest chory i musi poddać się operacji. Jego choroba i śmierć pokrzyżowały nasze wspólne plany. Moim marzeniem jest zimowe wejście na K-2. Żeby się dobrze do niego przygotować, trzeba mieć człowieka, który wszystko zorganizuje, obejdzie ileś tam gabinetów i załatwi, co trzeba. Namawiałem Andrzeja, żeby się tym zajął. Chciał mi pomóc, zaczęliśmy dogadywać szczegóły. Teraz będę musiał radzić sobie sam. Żałuję też, że odszedł zanim napisał pamiętniki, zanim uporządkował notatki, wspomnienia. Znał masę anegdot i zabawnych historii, które przepadną bezpowrotnie w niepamięci. Żal mi, tym bardziej że zawsze mówił, iż po czasie wspinania przyjdzie czas na wspominanie. Że po aktywności weźmie się do pisania. Ale zabrakło właśnie tego "po".
Rozmawiała: MAJKA LISIŃSKA- KOZIOŁ
Trzy tygodnie temu w artykule pt. Anna w "Koronie Ziemi" zamieściliśmy zdjęcie himalaistki Anny Czerwińskiej z Andrzejem Zawadą, a nie z Leszkiem Cichym, jak zostało podpisane. Przepraszamy.
MACIEJ PAWLIKOWSKI, ratownik górski z Zakopanego i doświadczony himalaista, uczestnik zimowej wyprawy pod Nanga Parbat, mówił: - Telefon od Zawady z zaproszeniem na wyprawę traktowałem jako wyróżnienie. Lider czy też Naczelnik Zawada - jak bywał w Polsce nazywany - organizował zawsze wyprawy narodowe. Dobierał wyłącznie najlepszych himalaistów, toteż tylko kilkanaście osób w Polsce mogło liczyć na to, że zechce ich zabrać ze sobą.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na Twitterze!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?