Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najlepsza korrida jest wtedy, gdy byk zabija toreadora

Rozmawiał ARTUR GAC
Andrzej Supron jest wicemistrzem olimpijskim, mistrzem świata, Europy i 13-krotnym mistrzem Polski
Andrzej Supron jest wicemistrzem olimpijskim, mistrzem świata, Europy i 13-krotnym mistrzem Polski FOT. PAWEŁ NOWAK
Rozmowa. ANDRZEJ SUPRON, „profesor zapasów” stylu klasycznego, opowiada o sytuacji na rynku sportów walki.

- Co Pana, faceta od zapasów, uważanych za kwintesencję sportów walki, fascynuje w nazywanym cyrkiem i teatrem wrestlingu?

- Dla mnie współczesny sport powinien być przede wszystkim widowiskiem. Nie możemy zamykać się jedynie w samej dyscyplinie i generowanych przez nią emocjach. Sport to nie tylko piłka nożna, która jest bardzo prosta w odbiorze i powszechnie uprawiana, a jej reguły są bardzo czytelne.

Wokół dyscyplin technicznych warto robić show. Jestem daleki od podziwu dla Amerykanów, ale trzeba przyznać, że pod względem umiejętności kreowania widowiska są wyjątkowi. Nawet z nieczytelnego na pierwszy rzut oka futbolu amerykańskiego uczynili dyscyplinę, która gromadzi fanów często niezorientowanych w przepisach, ale rozkochanych w świetnej zabawie.

- Gale WrestleMania są takim właśnie widowiskiem?

- To wręcz spektakl, który miałem przyjemność oglądać na własne oczy. Windy dla zawodników, ogromne ekrany, efekty pirotechniczne i cała scenografia zapierają dech w piersiach. A jeśli do tego dochodzi niezwykła ekwilibrystyka ważących ponad sto kilogramów zawodników, którzy robią salta, widok jest imponujący.

- Pamięta Pan pierwszy w Polsce pokaz amerykańskich zapasów, który odbył się w Warszawie?

- Oczywiście, przecież ożywiliśmy halę Gwardii, która od czasów pierwszych turniejów bokserskich im. Feliksa Stamma nie miała takiej widowni. To była końcówka lat 80. i czasy drużyny „Supron Stars”.

- Wrestlerem uczynił Pan mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą, już nieżyjącego Władysława Komara.

- I zrobiłem z Władka mistrza świata, bo dla renomy trzeba było dodać każdemu zawodnikowi tytuł. Z tym składem wypełnialiśmy hale do ostatniego miejsca, a niezapomniany był wyjazd do Związku Radzieckiego, gdzie daliśmy trzy „koncerty” w parku Gorkiego. Wówczas prasa rosyjska napisała, że tylko Ałła Pugaczowa mogłaby zebrać tak liczną publiczność.

- Komar miał obiekcje, czy przyjąć propozycję?

- Władek był człowiekiem renesansu i sprawdzał się wszędzie tam, gdzie była scena i można było zrobić show. Raz, że pasował wizualnie, bo przecież był olbrzymim facetem, a do tego imponował niesamowitą sprawnością. To było niezbędne, zwłaszcza gdy wypadał przez górną linę na zewnątrz ringu. Trochę lenił się, jeśli chodzi o treningi, przez co brakowało mu umiejętności bezbolesnego przyjmowania uderzeń i kopnięć. Bywał tak obity i siny, że robiło mi się go żal.

- Aż w końcu zdecydował się Pan wykluczyć mistrza olimpijskiego, obsadzając go w roli amerykańskiego trenera.

- A walkę musiał stoczyć z nie byle kim, bo z trenerem ekipy niemieckiej (śmiech).

- Nadal spotyka się Pan z pytaniem: wrestling to fikcja czy prawdziwa walka?

- Kiedyś jeden z zawodników na tak postawione pytanie odpowiedział poważnym głosem: „Miałem pięć operacji i osiem złamań. Czy to dzieje się naprawdę?”. Ryzyko w takim spektaklu jest ogromne, jak wiadomo, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Osoby nieuznające tego rodzaju widowiska przynajmniej powinny zgodzić się, że lepiej dla dzieciaków, aby ćwiczyły wrestling, niż chodziły bezcelowo po ulicach lub uciekały się do wirtualnej rzeczywistości.

- Gdzie po raz pierwszy zetknął się Pan z wrestlingiem?

- Gdy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych w 1974 roku. Dosyć szybko miałem okazję osobiście poznać Ivana Putskiego (właściwie Józef Bednarski, urodzony w Krakowie – przyp. AG), który w latach 70. wychodząc na ring mówił: „Polish Power. Polska kiełbasa”. Kolejnym poznanym zawodnikiem z polskimi korzeniami był „Killer” Kowalski.

- Później, już jako reżyser, budował Pan scenariusze i rozpisywał role dla zawodników?

- Na początku mniej więcej układaliśmy walki, a ja byłem w ringu sędzią i suflerem. Gdy przyszła rutyna, mieliśmy już wypracowane pewne elementy, które wykonywało się poprzez sygnały i gesty dla wywołania konkretnej akcji. Teraz, gdy komentuję gale, staram się stwarzać wrażenie ogromnej autentyczności wydarzeń.

- Podczas inscenizacji zdarzały się pomyłki?

- Oczywiście, bywały bolesne wpadki. Wspomniany Władek Komar miał otrzymać cios sfabrykowanym krzesłem, które w momencie uderzenia rozpadało się na kawałki. Kiedyś w ruch poszło inne „krzesełko”, którym Władek oberwał z całych sił w plecy. Zwinął się z bólu, ale dalej twardo walczył. Innym razem nasz zawodnik miał odgrywać pijanego i wejść do ringu z trybun, ale niespodziewanie został zatrzymany przez... policję. Dopiero argumenty, że to sportowiec, pozwoliły mu się oswobodzić.

- Wrestling nie cieszy się w naszym kraju wielką popularnością. Dlaczego?

- To trochę wynika z braku luzu. W naszym społeczeństwie wszyscy uważają, że nie dadzą nabić się w butelkę i nie wolno proponować im czegoś, co jest fikcją. Amerykanie są zupełnie innym narodem i nawet jako dorośli ludzie nie zapominają o fascynacjach z młodych lat.

- Pomysłowością i przedsiębiorczością błysnął Pan w 1980 roku w Moskwie, gdzie zdobył Pan wicemistrzostwo olimpijskie. W tamtejszej wiosce olimpijskiej otworzył Pan... kantor.

- Zawsze byłem niespokojnym człowiekiem, a żeby zarobić, trzeba było handlować. Kwoty za zdobywane medale były śmiesznie małe i oscylowały w granicach dwóch lub trzech średnich pensji. Nic dziwnego, że gdy można było przewieźć przez granicę dwie butelki, brało się pięć, podobnie było z ilością kryształów.

- Wróćmy do kantoru...

- Byłem na tyle operatywny, a do tego znałem języki, że wykorzystywałem różnicę cen wymiany walut. Podczas gdy jednego dolara wymieniano po oficjalnym kursie na 96 kopiejek, ja płaciłem 2 ruble. W wiosce olimpijskiej byliśmy wiarygodni, a że trwały igrzyska, nikt nas nie sprawdzał. Wyszedłem na tym bardzo dobrze, bo po powrocie do Polski wartość dolara wynosiła 5 rubli.

- Na czym sportowcom jeszcze udawało się zarabiać?

- Wiele zależało od specyfiki uprawianej dyscypliny, bo każda grupa sportowców handlowała swoim towarem. Kolarze sprzedawali dętki i koła, a my buty zapaśnicze lub kostiumy. Do tego przykładowo kupowało się w Rosji aparaty, a po dobrej cenie sprzedawało we Włoszech.

Człowiek dużo podróżował, więc byliśmy tak zorientowani, jak handlowcy. Zajęcie było bardzo absorbujące, choć ja zawsze trzymałem się reguły: najpierw start, później handel. Inni tak żyli tymi sprawami, że dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Zawodnik tuż przed startem jeszcze odwracał głowę i pytał kolegę, czy wazon już znalazł nabywcę.

- Jaki sport walki obecnie przeżywa rozkwit w naszym kraju?

- Uważam, że mieszane sztuki walki.

- Jak Pan myśli, dlaczego?

- A wie pan, kiedy mówią w Hiszpanii, że odbyła się najlepsza korrida? Jak byk zabije toreadora.

- Ludzie potrzebują krwi, żeby się emocjonować?

- MMA jest odpowiedzią na odwieczne pytanie, kto jest lepszy: zapaśnik, judoka, pięściarz czy karateka? Właśnie dlatego przyjęła się dyscyplina, która łączy wszystkie sztuki walki, a przy okazji bazuje na najprostszych instynktach u widzów, którzy uwielbiają spektakularne nokauty.

- To Panu się podoba?

- Widowisko jest fajne, a u zawodników obserwuję coraz większą specjalizację. Niemniej MMA dopiero wówczas stanie się pełnoprawną dyscypliną, gdy zawody tego typu zagoszczą na mistrzostwach Europy i świata, nie mówiąc już o igrzyskach olimpijskich.

- Boks traci na popularności na rzecz MMA?

- Dzieje się tak dlatego, że w boksie nie ma spektakularnych opraw gal. Samo bazowanie na tradycji, szlachetnej i nie tak brutalnej sztuce pojedynkowania się na pięści może nie wystarczyć, ponieważ zapotrzebowanie na show jest coraz większe. Mimo wszystko nie przewiduję, by MMA było kiedykolwiek sportem walki numer jeden w naszym kraju.

- Zapasy w podobny sposób powinny powalczyć o kibica?

- Gdy przed laty mówiłem działaczom, że na finał turnieju powinni wprowadzić zespół muzyczny, który będzie przygrywał między walkami przy przygaszonych światłach, padały głosy, że Supron zwariował. Ważny jest prowadzący, jak na meczach siatkarskich, który stymuluje publicznością, buduje napięcie i podnosi atmosferę.

- Ile potrzeba lat systematycznej pracy, aby odbudować pozycję i dawny blask Pana ukochanej dyscypliny?

- Trudno oszacować, ale podstawową kwestią jest wychowanie mistrza, czyli idola. Należy pamiętać, że sukces w sporcie zależy od środków, a zapasy są dyscypliną niedofinansowaną.

- Walcząc - z sukcesem - o pozostawienie zapasów w programie olimpijskim, oddał Pan swój srebrny medal z Moskwy. Cenny „krążek” już do Pana wrócił z Lozanny?

- Jeszcze nie, ale wcale bym się nie zmartwił, gdybym w ogóle miał go nie odzyskać. Otóż w siedzibie MKOl jest muzeum z gablotą zwróconych medali, więc polski akcent w takich miejscu też ma znaczenie (śmiech). Co prawda nie wykonałem repliki, ale nie to było najważniejsze. Zdecydowałem się na taki krok, ponieważ medal zawsze traktowałem jako symbol przynależności do rodziny olimpijskiej.

- Aktualnie, poprzez założoną przez siebie Akademię Sportu, realizuje Pan projekt „zapasy w każdej szkole” pod patronatem Ministerstwa Sportu i Turystyki oraz Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Jedne z zajęć odbyły się w Krakowie. Jaki cel przyświeca temu przedsięwzięciu?

- Moim nadrzędnym mottem jest wychowanie zdrowego społeczeństwa. To smutne, że kulturę fizyczną traktuje się u nas po macoszemu, a podejście do edukacji poprzez sport bywa zatrważające. Dużą lukę do zagospodarowania widzę w klasach 1-3 szkół podstawowych, gdzie lekcje WF-u prowadzą pedagogowie od nauczania początkowego. Na szczęście nowa ustawa zezwala, aby asystentami nauczycieli byli wykwalifikowani fachowcy lub trenerzy, lecz potrzeba czasu, aby owa praktyka stała się codziennością. Wszyscy musimy zdać sobie sprawę, że bez aktywności ruchowej nasze dzieci będą chorym społeczeństwem.

- Jak przekonać do edukacji przez zapasy?

- To najlepsza ogólnorozwojowa dyscyplina dla młodego człowieka, ponieważ bardzo symetrycznie angażuje cały aparat ruchowy, nie wymaga wielkiej specjalizacji i wzmacnia dzieci psychofizycznie. Nagle wyśmiewany przez rówieśników „grubasek” staje na macie, wygrywa dla swojej szkoły i staje się ulubieńcem. Mało jest rzeczy, które w takim stopniu potrafią poprawić samoocenę młodego człowieka jak sport.

- Przed Panem ciężka misja, bo zapasy spetryfikowały swój wizerunek i stały się dyscypliną niszową.

- Taki stan rzeczy wynika z braku sukcesów, a wówczas każda dyscyplina przestaje być popularna. Ponadto w niedobrą stronę ewoluował sam sposób walki, do sportu wkroczyła siła i zaczęła dominować. Teraz zawodnicy imponują wytrzymałością, ale pozbawili dyscyplinę gracji, płynności i techniki, co zabija piękno oglądania. Na szczęście już rozpoczął się proces pozytywnych przemian w zapasach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski