Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najważniejsza jest droga

Redakcja
Z MARKIEM KAMIŃSKIM, polarnikiem i podróżnikiem - rozmawia Krzysztof Maćkowski

-Będąc chłopcem, czytał Pan "polarne" książki?

- Tak. Z najwcześniejszych lektur pamiętam książki Aliny i Czesława Centkiewiczów: "Fridtjof, co z ciebie wyrośnie" oraz opowieść o Amundsenie zatytułowaną "Człowiek, o którego upomniało się morze".
- Na wyprawy zabiera Pan lektury?
- Gdy z Wojtkiem Moskalem szliśmy na biegun północny, dostaliśmy od przyjaciół "Przekroczyć próg nadziei" Jana Pawła II. Podczas drogi książka ta pozwoliła nam przekroczyć pewien próg świadomości. Na innych wyprawach przeczytałem całego "Władcę Pierścieni" J.R.R. Tolkiena. Wybór był w zasadzie przypadkowy. Przed wyjazdem na Grenlandię wybrałem w księgarni książkę, która mało ważyła i zawierała wiele słów. To była pierwsza część Tolkienowskiej trylogii. Nic lepszego nie mogło mi się trafić - "Wyprawa" to opowieść o podróży, celu, wyborach i drodze. Potem w czasie wędrówki na biegun południowy i podczas trawersu Antarktydy przeczytałem pozostałe części cyklu: "Powrót Króla" i "Dwie Wieże".
- Dlatego na spotkaniach z publicznością cytuje Pan Tolkiena?
- Jest u niego takie zdanie, które utkwiło mi w pamięci: "A droga wiedzie w dal i w dal, gdzie się zaczęła? Tuż za progiem, a gdzie się skończy, nie wiem sam, tego powiedzieć wam nie mogę". To piękne. By móc ruszyć w drogę, wystarczy zrobić pierwszy krok, przekroczyć pewien próg.
- Ale żeby zaraz zdobywać bieguny?
- Tak naprawdę nie jest ważne, dokąd podążamy, tylko, w jaki sposób staramy się to zrobić. To kwestia wyobraźni, ona jest najważniejsza. A sama podróż? To w pewnym sensie odkrywanie siebie. Nie da się jednak w kilku zdaniach określić, czym ona jest. To temat na bardzo długą dyskusję.
- A co z sensem?
- Nie chciałbym do swoich wypraw dorabiać ideologii. Sens? Ludzie tak do końca nie wiedzą, po co żyją, większość przynajmniej się nad tym nie zastanawia. Pojechałem kiedyś na Spitsbergen i spodobało mi się. Uważam, że wyprawy są najlepszą rzeczą, jaką mógłbym robić. Warto było iść za marzeniem: szkoda że bieguny Ziemi są tylko dwa.
- Dlaczego się na nie idzie?
- Po prostu dlatego, że są, że można je zdobyć, do nich dojść.
- Czy wyprawy nie są próbą udowodnienia sobie, rodzinie, znajomym, światu, że jest się osobą potrafiącą wznieść się ponad przeciętność? Nazywa się Pana bohaterem.
- Nie czuję się nim. Nie chcę się sprawdzać, czegoś sobie udowadniać, szukać poklasku. Dla takich celów nie warto byłoby się trudzić. Najważniejsza jest droga, idea, myśl, która człowiekowi każe coś robić. To wszystko.
- Oswoił nam Pan bieguny.
- Z radością patrzę, że moim śladem podążają ludzie o wiele starsi ode mnie. Fajnie, że decydują się na coś takiego. To znak, że w każdym wieku można robić coś sensownego - niekoniecznie musi to być zdobywanie biegunów, przecież dla wielu jest to ostatnia rzecz, którą chcieliby zrobić. Ważne jest, że życie nie kończy się na gazecie, telewizji, kapciach i fotelu.
- Dla wielu większość marzeń o podróżach rozbija się o pieniądze, a właściwie ich brak.
- Jako kilkunastoletni chłopiec wraz z kolegą przejechałem autostopem Skandynawię. Całe jedzenie wieźliśmy w plecakach. Część naszej pięciodolarowej gotówki wydaliśmy w Sztokholmie na puszkę coca-coli. Podróże to kwestia wiary i determinacji. Wyprawy polarne są drogie: biegun północny kosztował mnie i Wojtka 86 tys. dolarów, Antarktyda była już dwa razy droższa. Większość tych sum pochłonęły czartery. Samo zaś zdobywanie potrzebnych środków jest najlepszym sposobem na sprawdzenie, na ile jesteśmy skłonni się zaangażować i poświęcić, na ile mamy motywacji, by zrealizować swoje marzenia. To rodzaj poprzeczki, którą musimy pokonać. Jeśli tego nie zrobimy, to może i lepiej, że nie będzie nam dane znaleźć się w naprawdę ekstremalnych warunkach.
- Właśnie. Z biegunów nie wraca się w pełni zdrowym.
- Po wyprawach trochę gorzej widzę, mam też kłopoty ze stawami. W polarnych warunkach groźna jest też martwica skóry, od ciągłego noszenia czapki - której nie ściąga się nawet w namiocie, gdzie zresztą panuje taka sama temperatura, jak na zewnątrz - polarnikom wypadają włosy. Moi koledzy z wypraw wracali z odmrożeniami, często kończyło się to amputacją palców. Ja nie mogę narzekać, nic groźnego się mi nie przytrafiło. Skutkiem ubocznym wypraw jest przede wszystkim to, że myślę trochę innymi kategoriami. Nie jestem chyba zbyt społecznie przystosowany.
- Jak na wyprawie polarnej wygląda dzień?
- Na biegun południowy wędrowałem podczas dnia polarnego. Jest w tym coś optymistycznego, kiedy człowiek kładzie się, wstaje i jest jasno. Po powrocie ciemność odbierałem jako coś nienaturalnego, coś, przed czym czuje się obawę. Pomimo ciągłej jasności żyłem systemem 24-godzinnym. Wstawałem o 6.00, jadłem śniadanie, maszerowałem 10-12 godzin, potem rozbijałem namiot, naprawiałem zepsuty sprzęt, chwilę czytałem i przed 23.00 zasypiałem.
- Jak w takich warunkach przez dwa miesiące próbuje dbać się o higienę?
- Tam się nie trzeba myć, przecież człowiek się nie brudzi. Pot natomiast wsiąka w ubranie (śmiech). Muszę jednak przyznać, że robi się ono coraz bardziej sztywne i nieprzyjemnie pachnie.
- Ukazała się Pana książka "Moje bieguny. Dzienniki z wypraw". Kreował Pan wydarzenia?
- Nie, nie ma mowy o żadnej kreacji. Potem tylko - jak to się dzieje przy redakcji każdej książki - minimalnie dopieszczałem tekst.
- W dziennikach czytamy, że samotność nigdy nie była dla Pana problemem. "Jeśli akceptujemy siebie, to nie powinno być dla nas przerażające przebywanie z samym sobą". Na wyprawach rozmawiał Pan ze sobą?
- Tylko w myślach. Było za zimno, by otwierać buzię - temperatura spadała czasami do ponad minus 60 stopni Celsjusza, przy porywistym wietrze była jeszcze niższa. Szkoda było energii, struny głosowe źle reagują na takie temperatury. Pracowała za to moja wyobraźnia. Dawniej na miejscu Antarktydy była dżungla, więc podczas drogi wyobrażałem sobie, że w danym miejscu na pewno kiedyś była plaża, palmy. Kiedy przechodziłem przez masywy górskie, to myślałem, że skoro są góry, to kiedyś musieli mieszkać tu górale. Dopiero jak zobaczyłem biegun południowy, to krzyczałem ze szczęścia: "Widzę, widzę". Pracownicy amerykańskiej bazy polarnej dali mi polską flagę, którą zatknąłem na biegunie. Byłem tak podekscytowany, że nie spałem dwa dni, cały czas z kimś rozmawiałem.
- Mówi Pan z nutką żalu, że bieguny Ziemi są tylko dwa. Pan je zdobył.
- Jest jeszcze wiele innych rzeczy, które można odkrywać. Jak już mówiłem, to kwestia wyobraźni. Ostatnio ze znajomymi przepłynąłem jachtem Atlantyk. To była wycieczka: kabinka, jedzonko. Teraz zamierzam przejść największą australijską pustynię Gibsona, myślę o locie motolotnią, może balonem nad Arktyką - z Rosji do Kanady, oraz o ponownej próbie trawersu Antarktydy.
- Jak wygląda powrót ze świata samotności i wyizolowania do cywilizacji?
- To nie jest takie brutalne, powroty są zawsze bardzo fajne. Powraca się po prostu po to, by wrócić, być pośród rodziny, przyjaciół, w domu.
- Wtedy wszyscy zasypują Pana tysiącem pytań. Odnoszę wrażenie, że niezbyt chętnie dzieli się Pan z innymi swoimi doznaniami?
- To nie jest tak. Na lotnisku po powrocie z bieguna północnego po raz pierwszy zobaczyłem tłum fotoreporterów. Byłem zaskoczony, przyzwyczaiłem się jednak. Tak samo jest na spotkaniach z publicznością. Skoro ludzie pytają mnie o szczegóły wypraw, to im odpowiadam. Jednak najgłębsze przeżycia - to, co najważniejsze, pozostaje we mnie. Tym nie mam potrzeby dzielić się z nikim.
- Czy rodzice i znajomi zaakceptowali Pański sposób na życie, czy też odradzają Panu wyjazdy na kolejne wyprawy?
- Niestety, odradzają. Zawsze.
MAREK KAMIŃSKI, ur. 1964 r., polarnik i podróżnik, członek The Explorers Club. Jako pierwszy człowiek, bez pomocy z zewnątrz, w ciągu jednego roku dotarł na oba bieguny Ziemi. Podróżował po różnych zakątkach kuli ziemskiej (m.in. dżungla na pograniczu Meksyku i Gwatemali, Andy), brał udział w wielu polarnych wyprawach: Spitsbergen - 1990; przejście Grenlandii 600 km - 1993 r.; biegun północny z wyspy Ward Hunt Island, 880 km - 1995 r.; samotnie biegun południowy z wyspy Berkner Island, 1400 km - 1995 r.; próba samotnego trawersu Antarktydy, 1450 km - 1996 r.; trawers Gór Ellswortha, najwyższy szczyt Antarktydy Mt. Vinson - 1997/1998 r.
Ostatnio nakładem wydawnictwa IDEAMEDIA ukazała się jego książka "Moje bieguny. Dzienniki z wypraw 1990 - 1998".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski