Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najwięcej troski poświęcam tym filmom, które mi się nie udały

Rozmawiała Ryszarda Wojciechowska
Sylwester Chęciński: – Historia rodzin Kargulów i Pawlaków wydała mi się bardzo dramatyczna. Pomyślałem najpierw, że to nie jest temat na komedię
Sylwester Chęciński: – Historia rodzin Kargulów i Pawlaków wydała mi się bardzo dramatyczna. Pomyślałem najpierw, że to nie jest temat na komedię fot. Paweł Relikowski
Kino. Rozmowa z Sylwestrem Chęcińskim, reżyserem filmowym, o nagrodzie na festiwalu w Gdyni oraz o tajemnicach Kargula i Pawlaka

– Niedawno odebrał Pan nagrodę Platynowych Lwów na Festiwalu Filmowym w Gdyni, co oznacza najwyższe uznanie środowiska filmowego dla Pańskiego dorobku. A Pan się zżyma, kiedy słyszy „Mistrzu”.

– Zżymam się, bo to słowo jest jak zobowiązanie. Człowiek od razu czuje, jak mu do mistrza daleko. Kiedy myślę o tym, jak sobie wyobrażam mistrza, to na pewno nie przypomina on kogoś takiego jak ja.

– Skromność nieprzyzwoita. Zwłaszcza w ustach człowieka, który zrobił kilka filmów kultowych, uznanych za dobro narodowe: „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć”, „Wielki Szu” czy „Rozmowy kontrolowane”.

– No nie, pani chce mnie wdeptać. To naprawdę przesada. Nie wydaje mi się, żebym był nieprzyzwoicie skromny. Ale zrobiłem kilkanaście filmów i nie wszystkie były udane. Staram się to oceniać realnie.

– „Sami swoi” zostali uznani za polską komedię stulecia. Jak tu nie mówić o kultowości?

– Wiem, że film jest oglądany i lubiany. Ale powodów jego powodzenia szukałbym raczej w okolicznościach.

– W jakich?

– Wie Pani, że ten film dotyczy bardzo ważnego fragmentu naszej najnowszej historii, przemieszczenia wielu tysięcy ludzi ze wschodu na zachód. Przyjechali na nowe, inne, czasami lepsze i wyższe cywilizacyjnie miejsce. Ale tęsknota, którą przywieźli ze sobą, była w pewnym sensie uniwersalna. Trudno znaleźć rodzinę, która nie ma w swoim gronie kogoś, kto tego nie przeżył.

– Miał Pan jakieś wątpliwości, przystępując do pracy nad tym filmem?

– Historia wydała mi się bardzo dramatyczna. Pomyślałem najpierw, że to nie jest temat na komedię. Ale jednocześnie materiał literacki, jaki dostałem, był bardzo atrakcyjny. I pokazywał, że do tych spraw można podejść z innej strony. Przy moich tęsknotach do zrobienia komedii pomyślałem: czemu nie? Wcześniej o podobnych sprawach zrobiłem film „Agnieszka 46”. Przygotowałem się niezwykle pieczołowicie. Zjeździłem ziemie zachodnie. Czytałem pamiętniki osadników. Byłem naładowany tym tematem. Poza tym ja pochodzę z Suśca, wsi pod Tomaszowem Lubelskim, i rozumiałem charakter chłopa, czułem klimat wsi.

– To, jakim językiem mówią Pawlak i Kargul, jest bardzo ważne.

– Scenariusz (Andrzeja Mularczyka – przyp. red.) był napisany literacko. Trzeba więc było znaleźć autochtona, który by czuwał nad tym kotłem gwarowym w filmie. Żeby było śmiesznie, musi być wiarygodnie. Jeśli jest prawdziwie, to dowcip sam wychodzi.

Przypomina mi się scena z „Samych swoich”, kiedy Pawlak przyciąga Kargula, żeby ten tłumaczył spowiedź umierającej matki niemieckiemu księdzu. Dla Pawlaka to była bardzo poważna, dramatyczna wręcz sprawa. W momencie kiedy on zaczyna przy tym płakać i mówić, że Kargul coś za długo tłumaczy i pewnie mamie grzechów dodaje, to gra bardzo serio. Ale to właśnie jest zabawne.

– Obsada to wielki sukces tego filmu. Jak Pan szukał poszczególnych aktorów?

– Od początku wiedziałem, kto ma być Pawlakiem. I wcale nie myślałem o Wacku Kowalskim, tylko o wspaniałym przedwojennym aktorze Jacku Woszczerowiczu. Wyobrażałem sobie, jak on patrzy na to jajko i myśli, że to jego kura zniosła i że to jego jajko. Niestety, Woszczerowicz był już chory.

– A jak pojawił się Wacław Kowalski?

– Zetknąłem się z nim na planie „Agnieszki 46”, grał epizod. Zagrał to tak, że było śmiesznie, choć nie miało być śmiesznie. Miał wszystko to, co było potrzebne – odpowiedni wzrost, budowę i przede wszystkim ten cudowny dialekt, którym operował; on, tam na Kresach Wschodnich urodzony i mówiący swoim pierwszym językiem. To było wspaniałe. A potem się jeszcze okazało, że on jest także twórczy na planie.

– To znaczy?

– Pewnego dnia mówił swój monolog, a potem miał podejść do karabinu opartego o ścianę, chwycić go i zamachnąć się na Kargula. Kiedy zobaczyłem, jak on szedł po ten karabin, to natychmiast w kolejnym ujęciu wydłużyłem drogę z dwóch metrów do dwudziestu. On z tym swoim drobnym kroczkiem, z tymi krótkimi nóżkami i z tą głową godnie niesioną był szalenie zabawny. Twórczy był na tyle, że prawie w każdej scenie zmieniał chód. Albo ciągnął nogami, wlókł je po ziemi, albo drobił... To były drobiazgi, które decydowały o tym, że film jest komediowy. Często wymyślałem sceny pod niego. Widziałem, że on się fajnie śmieje. I starałem się, żeby te wszystkie rodzaje swojego śmiechu wykorzystał.

– A Władysław Hańcza, filmowy Kargul?
– Hańcza był od początku w obsadzie. Pasował mi do roli. Ale wie pani, co się stało? Kiedy Kowalski zaczął mówić tym dialektem, pomyślałem, że Hańcza też powinien takiego języka używać. Ale był słaby, choć bez przerwy obiecywał poprawę. Mijały tygodnie, a on nadal dukał, więc machnąłem ręką. I liczyłem już tylko na postsynchrony.

Ale najciekawsze na planie było zderzenie tych dwóch aktorów. Z jednej strony Hańcza – aktor z wielkim doświadczeniem i dorobkiem, arystokrata teatru, z drugiej strony Kowalski – człowiek, który do tej pory grywał tylko epizody w teatrze, egzamin zdawał eksternistycznie, i to chyba w wojsku. Hańcza był bardzo szanowany przez ekipę. Kiedy mieliśmy zdjęcia w polu, to jemu przynoszono fotel. A Kowalskiemu nie. I obserwowanie tego, jak Kowalski rósł na planie, to była frajda. Jak on pięknie aktorsko dojrzewał. No i Hańcza zobaczył, że tego epizodzisty nie da się już lekko traktować. Widzieliśmy, jak Wacek zaczął tamtemu imponować. I jak Władek musiał się naprawdę skupić, żeby mu dorównać.

– Hańcza nie nauczył się jednak dialektu. I ktoś inny podkłada w „Samych swoich” głos Kargulowi. Dopiero w dwóch pozostałych częściach mówi własnym.

– O podłożenie głosu poprosiłem Bolesława Płotnickiego. Postsynchrony wypadły dokładnie w tym czasie, kiedy Hańcza musiał pójść do szpitala. Los nam trochę pomógł, trzeba przyznać.

– Jak ten arystokrata teatru zareagował na cudzy głos?

– Nie chciał się zgodzić. Wie pani, ja byłem młodym reżyserem, a tu wielki aktor. I ja go bardzo nieśmiało przekonywałem, żeby się poprawił w dialekcie. Kiedy Hańcza obejrzał siebie z nowym głosem, powiedział, że mu się nie podoba. Po siedmiu latach zdecydowaliśmy się kręcić drugą część, czyli „Nie ma mocnych”, i wtedy stwierdził: – O nie, teraz to ja będę mówił swoim głosem. Na to ja odparłem, że chciałem, aby on swoim głosem mówił od początku. Po siedmiu latach już dał radę.

– Drugoplanowa rola matki Pawlaka też jest świetna.

– Matkę Pawlaka zagrała Natalia Szymańska, aktorka operetki. Była już wtedy na emeryturze. Miała kłopoty z pamięcią, o mówieniu tekstu dialektem nie było nawet mowy. Ale w swojej twarzy miała taką zaciętość i zadziorność, że nikt nie mógł zagrać lepiej niż ona.

– Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie – to jedno z kultowych powiedzeń z „Samych swoich” w jej wykonaniu.

– Tak, ale tu chciałbym wspomnieć o anonimowych aktorach, którzy nie powinni być anonimowi. Bo głosu matce użyczyła Irena Malkiewicz-Domańska, gwiazda przedwojennego filmu. I jak ona to powiedziała: „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie”, to wiedziałem, że mam film w kieszeni.

To było trudne, kiedy się tak na surowo jeszcze oglądało materiały i widziało, że Pawlak mówi cudownie, że to płynie jak poezja, a reszta duka, udaje, że fałszywe to wszystko, nieprawdziwe. To były momenty, kiedy myślałem, że film będzie do kitu. Ale uspokoiłem się, słysząc kwestię matki w wykonaniu pani Ireny. Ona w zasadzie stworzyła tę postać. Bo tamta aktorka dała jej tylko twarz.

– „Nie ma mocnych” w tym roku obchodzi 40-lecie.

– I znowu bałem się tylko jednego – że będzie mało śmiesznie. Wiedziałem, jakie są oczekiwania. Ten drugi film miał być tak udany jak pierwszy. Tymczasem bałem się klapy. Po kilku latach się zgodziłem.

– I po raz kolejny był sukces, podobnie jak przy „Kochaj albo rzuć”.

– A my znowu byliśmy tak samo tym sukcesem zadziwieni, bo takie sytuacje nie zdarzały się często.

– Za to za katastrofę uważa Pan swój film „Katastrofa”...
– Bo mi nie wyszedł. Potencjał scenariusza był o wiele głębszy, niż mi się to udało zrealizować. Poza tym film miał cały szereg mankamentów, złe ustawienie dramaturgii, źle rozwinięty wątek miłosny. To wszystko moja wina. Nie mogę zwalić na scenarzystę ani na nikogo innego. Chociaż sama historia była świetna.

Opowiadała o tym, jak zawalił się wiadukt. A wcześniej było uroczyste otwarcie i wypinanie piersi do orderów. Ale po katastrofie nie było winnego. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego. To film sprzed pół wieku, ale temat jest aktualny. I tak mi tego trochę żal, że ostatnio zacząłem myśleć – a dlaczego by jeszcze raz nie nakręcić?

– Czy któryś z filmów jest dla Pana szczególny? Czy może jak dobry ojciec kocha Pan wszystkie dzieci?

– Bardziej odpowiada mi ten drugi wariant i jak dobry ojciec ze szczególną troską pochylam się nad tymi filmami, które mi nie wyszły.

Sylwester Chęciński /sc]

Ur. 1930 r. Absolwent łódzkiej „filmówki”. Jego pierwszym filmem była „Historia żółtej ciżemki” (1961 r.). W latach 1967–1977 zrealizował trylogię: „Sami swoi”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć”. Pierwszy z tych filmów uznany został za polską komedię stulecia. Inne jego cenione obrazy to „Wielki Szu” (1982 r.) oraz „Rozmowy kontrolowane” (1991 r.) – sequel kultowego „Misia” Stanisława Barei.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski