Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasza bohaterka - Agnieszka Dymek z Jawornika - sama o sobie mówi, że nie jest matką idealną, ale wystarczająco dobrą

Katarzyna Hołuj
Katarzyna Hołuj
Agnieszka z Emilką, Stasiem i Tosią
Agnieszka z Emilką, Stasiem i Tosią Fot. Archiwum prywatne
Kartki kalendarza zapisane tak, że trudno znaleźć na nich wolne miejsce. Zajęcia dodatkowe, wizyty u lekarzy, urodziny, listy zakupów i rzeczy do zrobienia. W telefonie zaś pełno zdjęć dziecka (lub dzieci). Tak mniej więcej wygląda podręczne wyposażenie każdej mamy.

Tak też wygląda kalendarz i telefon Agnieszki Dymek, mamy trójki dzieci - Emilki, Tosi i Stasia.

Na jednym ze zdjęć cała trójka obserwuje ptaki przylatujące do karmnika w ogrodzie. Na innym siedzą z rodzicami na kanapie i razem czytają książki. Na jeszcze innym śpią w łóżku rodziców ułożone tak, że dla rodziców nie ma już miejsca. Mamę najbardziej rozczulają właśnie te, na których śpią.

- Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. I o domu na wsi - mówi nasza bohaterka. Marzenia się spełniły. Brzmi jak sielanka, ale żeby dojść do miejsca, w którym jest dziś Agnieszka przeszła trudną, wyboistą drogę.

Od pełni szczęścia na dno rozpaczy

Będąc w trzeciej ciąży dowiedziała się, że dziecko, którego oczekuje będzie chore. Diagnoza brzmiała: zespół Downa. Później doszła kolejna: wrodzona wada serca.

Nie pogodziła się z tym, co usłyszała od lekarzy. Bo jak można się pogodzić. - Każda matka chce, żeby jej dziecko było zdrowe, a tymczasem to, czego się najbardziej bałam, czyli niepełnosprawności, spotkało właśnie moje dziecko - mówi.

Swój brak zgody demonstrowała głośno i otwarcie. - To była manifestacja rozpaczy. Dominował we mnie lęk, demonizowałam chorobę. A później urodził się Staś i okazało się, że tak samo jak inne dzieci wyciąga do mnie rączki, tak samo pragnie miłości. I już nie choroba, ale Staś był na pierwszym miejscu. To jego widzę najpierw: ukochanego, chcianego, wymodlonego. Nie chorobę - opowiada.

Przyznaje, że nie wie, co mogłaby dziś powiedzieć kobiecie znajdującej się w podobnej sytuacji jak ona wtedy, kiedy była w ciąży. - Oprócz tego, że rozumiem, co taka kobieta przeżywa, nie byłabym w stanie nic jej doradzić. To doświadczenie graniczne. Za mnie i ze mną modliło się wtedy mnóstwo ludzi, ale nikt nie w był w stanie mnie pocieszyć.

Zrobiła to dopiero… 4-letnia wtedy Emilka, jej własna córka.

- Podeszła do mnie i przytuliła, pytając, dlaczego płaczę. Odpowiedziałam, że boję się tego, co będzie, a ona odparła na to: „Jak to? Po prostu będziesz kochać”. I dodała jeszcze „a jak będzie ci źle, to przyjdę i cię przytulę”. Te słowa noszę w sobie do dziś. Taka prosta recepta, a nie usłyszałam jej ani od psychologa, ani od księdza, ani od nikogo innego dorosłego, tylko od 4-latki - mówi Agnieszka.

Kiedy została mamą po raz drugi, a potem trzeci wiedziała już, że nie może porównywać dzieci. - Kiedy patrzę na Stasia, nie myślę o tym, co jego siostry robiły w jego wieku. Przyjmuję go w 100 procentach takim, jakim jest. To jest kwintesencja macierzyństwa - mówi.

Tak jak z osiągnięć Emilki i Tosi, cieszy się na przykład z tego, że Staś w wieku 3 lat potrafi sam zjeść zupę i pije ze zwykłej szklanki, a nie plastikowego kubeczka, na dodatek z ustnikiem.

- Fakt, że Stasiu jest chory, nie oznacza, że ma taryfę ulgową. Wychowuję go tak samo jak dziewczynki. Angażuję dzieci do prac domowych - one lubią czuć się potrzebne. Staś z siostrami bardzo lubi rozładowywać zmywarkę lub podawać pranie do powieszenia. Obowiązkowo składa też zabawki przed pójściem spać.

Agnieszka uczy swoje dzieci też innych rzeczy. Wszystkiego sama. Kiedy po urodzeniu Stasia została mamą „na pełen etat”, postanowiła zająć się edukacją domową. Emilka nie poszła więc do szkoły, uczy się z mamą. A z nią młodsza siostra.

- Kiedy zaczynałam, koleżanka uprzedzała mnie, że to ogromny wysiłek i że przynajmniej raz w tygodniu będę marzyła o tym, żeby wysłać dzieci do szkoły z internatem - śmieje się Agnieszka. - Za nami rok nauki w domu, a ja ciągle widzę w tym więcej plusów, niż minusów. Cenię to, że wszystko dzieje się w naturalny sposób, bez rygoru i przymusu. Z dużą uważnością podążam za dziećmi i staram się je uczyć tego, co je akurat interesuje. Inspiracją są zajęcia w Myślenickim Ośrodku Kultury i Sportu, w których z przyjemnością uczestniczą nie tylko dziewczynki, ale i ja sama.

Takimi „żywymi lekcjami” są na przykład obchody świąt 3 maja lub 11 listopada, albo wizyta w operetce. W „domowej szkole” przygotowała też córki do przyjęcia I Komunii Świętej.

Taki system wymaga od Agnieszki bycia nie tylko nauczycielem, ale też kierowcą i logistykiem. A do tego cały czas mamą i panią domu, która pierze, gotuje, sprząta. Ona jednak nie zamieniłaby tego na karierę w korporacji. - To jest trud, ale i ogromna satysfakcja. Ja z dziećmi przeżywam przygodę! - mówi.

Powtarzam dzieciom, że są kochane

Lekcję macierzyństwa wyciągnęła także z własnego dzieciństwa. - Jako dziecko miałam zapewnione jedzenie, ubranie, zajęcia dodatkowe, które mnie interesowały. Można powiedzieć: wszystko. Jako dojrzała kobieta wiem już, że moi rodzice w taki właśnie sposób okazywali mi miłość, ale wtedy, jako dziecko potrzebowałam, żeby mi o tym mówili. Żeby wprost powiedzieli, że mnie kochają.

Dlatego swoim dzieciom często powtarza, że są kochane.

- Będąc dzieckiem chciałam też, żeby rodzice patrzyli mi w oczy, słuchali, co do nich mówię. Zostając mamą wiedziałam, że nie mogę sobie pozwolić na bagatelizowanie tego, co mówią do mnie moje dzieci, nawet jeśli dotyczy to tak błahych spraw jak to, że jest im za gorąco lub że nie są już głodne. Nie opowiadam im, że dzieci przynoszą bociany, a kiedy - jak ostatnio - zapytały, co to jest pedofilia, tłumaczyłam, czym faktycznie jest. Chcę, żeby samodzielnie myślały, miały własne zdanie, wyrażały swoje emocje, nawet te trudne. Podchodzę do nich z pełnym zaufaniem i nie przekazuję im swoich lęków mówiąc - „uważaj, bo spadniesz”, „nie idź tam, bo jest ciemno”. To mój sposób na wychowanie dzieci - wyjaśnia.

Jak twierdzi, nie ma on nic wspólnego z bezstresowym wychowaniem. Ani z byciem dla dzieci koleżanką. Jest przekonana, że dzieci potrzebują mamy, a nie mamy-koleżanki, bo to daje im poczucie bezpieczeństwa.

- Boli mnie, kiedy słyszę jak ktoś o swoim dziecku mówi, że jest „niedobre”, „złośliwe” itp. Uważam, że nie ma niegrzecznych dzieci. A jeśli tak się zachowują, to znaczy, że jakaś ich emocjonalna potrzeba nie została zaspokojona. Czasem przyczyn powinniśmy szukać w sobie a nie w dziecku. Warto pamiętać, że rodzina to system naczyń połączonych i to co dzieje się w domu, także między mną a mężem, ma wpływ na zachowanie dziecka. Jeśli jest jakieś napięcie, to przenosi się na dzieci - mówi.

Ona o swój „system naczyń połączonych” dba, pilnując, by spędzali czas razem. Uważanie i aktywnie, będąc dla siebie, a nie obok siebie. Jak w większości domów jest to trudne, bo mąż i tata pracuje do późna, ale starają się pilnować rodzinnych rytuałów takich jak wspólne niedzielne śniadania (czasem w tygodniu udają się też wspólne kolacje), niedzielne wyjścia oraz coroczny wyjazd do Barcic na festiwal muzyki bałkańskiej.

Tak, jak mówi, że „wysyca” dzieci miłością i akceptacją, tak samo stara się je „wysycić” tym, co wartościowe i piękne w naszym otoczeniu. Jak choćby muzyką grana na żywo na przykład na festiwalu czy na innych koncertach, na które chętnie zabiera dzieci. Jeśli puszcza im muzykę w domu, to też stara się wybrać dobrą. Kiedy pozwala im skorzystać z tabletu, wybiera wartościowe, pięknie animowane bajki. Kiedy podsuwa książki, nie są to przypadkowe tytuły dla dzieci, ale wydawnictwa ilustrowane przez klasyków, albumy o malarstwie, sztuce albo przyrodzie.

Mama wystarczająco dobra

- Nie chcę sobie uzurpować prawa do tego, że ten model wychowania jest jednym i najlepszym - zaznacza. - Wiem tylko, że u nas się on sprawdza. Tak samo jak nie uważam się za matkę idealną i nawet do takiego miana nie pretenduję. Wystarczy mi, że będę mamą wystarczająco dobrą.

Jako mama wystarczająco dobra pozwala sobie na chwile słabości. - Kiedy czuję, że jestem wyczerpana, mówię o tym dzieciom wprost i one to rozumieją - mówi i dodaje: - Uczę się dbania o siebie.

Chwilą dla siebie są dla niej chwile z kawą, którą pije rano w cichym jeszcze domu, kiedy pozostali domownicy śpią. Cieszyć się z takich drobiazgów jak ta poranna kawa, wręcz je celebrować, nauczyła się po urodzeniu Stasia.

Taką chwilą są też spotkania z innymi kobietami. Odbywają się pod hasłem „kobiece inspiracje”. Jest ciasto lub inny smaczny poczęstunek. Bywa, że zajmują ręce jakąś drobną robótką, np. szydełkowaniem. Rozmawiają i modlą się. Dzielą się swoimi doświadczeniami, rozmawiają o samorozwoju, o tym, jak pokonywać małżeńskie albo rodzicielskie kryzysy. - Dzięki temu, że się znamy i mamy do siebie zaufanie, możemy mówić o osobistych rzeczach, mając pewność, że nic nie wyjdzie poza nasze grono. Te spotkania dają mi wsparcie i oddech. I dlatego uważam, że my kobiety jesteśmy sobie nawzajem potrzebne - mówi.

FLESZ - 10 matek, które zmieniły świat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski