Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nasza wina

Redakcja
Wychowałem się w dzielnicy, w której lumpenproletariat przemieszany był z inteligencją. Szkoła wsysała nas wszystkich niczym odkurzacz - dzieci robotników i pijaczków balansujących na krawędzi światów, urzędników, nauczycieli, intelektualistów. Wszyscy mówiliśmy gwarą przedmieścia, ale część z nas zapominała o niej po przekroczeniu progu domu, dla innych stanowiła pierwszy język i często jedyny, ponieważ nie potrafili lub nie chcieli władać literacką polszczyzną.

Andrzej Kozioł

Czy możemy mieć pretensje do młodych ludzi, skoro my - rodzice, nauczyciele, pedagodzy, dziennikarze, księża, my, społeczeństwo - nie potrafiliśmy dostarczyć im odpowiednich wzorów osobowościowych?

W szkole, ale także na ulicy, panowały surowe obyczaje, nie tylko narzucone przez świat dorosłych, ale samoswoje, miejscowe, chłopackie. My, dzieciaki z inteligenckich domów, unikaliśmy bójek, ale wiadomo było, że kiedy już dojdzie do starcia, będą nim rządziły reguły rycerskiego kodeksu. Bójka zawsze była pojedynkiem - jeden na jednego. Bez używania niebezpiecznych narzędzi. Nikomu - nawet tym kolegom, którzy kilka lat po skończeniu podstawówki znaleźli się w więzieniach - nie wpadłoby do głowy bicie w kilku jednego przeciwnika. Pierwsza krew, najczęściej z nosa lub rozbitej wargi, kończyła starcie. Leżący był nietykalny, wiedział, że nic mu nie grozi, że nie będzie kopany. Ba, nikt nie uderzył okularnika. Po trosze dlatego, że noszący okulary uchodzili za nieco upośledzonych, po trosze z przekonania, iż za bicie w mordę okularnika grożą szczególnie dotkliwe sankcje.
Honorowy kodeks przedmieścia przestrzegany był z najwyższą skrupulatnością, ktoś, kto go łamał, tracił twarz, stawał się godnym pogardy chamem.
Można powiedzieć - pozłaca się przeszłość, z tęsknoty za bezpowrotnym gloryfikuje własne dzieciństwo, własną młodość. Być może, ale tylko odrobinę, bo czasy i obyczaje rzeczywiście były zupełnie inne. Dzisiaj po meczu Cracovii przez miasto przetacza się dzicz, miejskie autobusy wiozą w stronę nowych osiedli watahy szalikowców - pod eskortą policjantów wyglądających jak kosmici - w plastykowych zbrojach, przyłbicach, z tarczami. Kiedyś kibice też nie byli aniołami. Przygotowując książkę o krakowskich Błoniach, przy których usadowiły się dwa najstarsze kluby, trafiłem na historyjkę o bójce tak ogromnej, że aż interweniowało austriackie wojsko. Przed kilkudziesięciu laty też można było dostać w mordę, udzielając niewłaściwej odpowiedzi na pytanie: "Te, za kim obstajesz? Za Cracovią czy za Wisłą?". A jednak było przyzwoicie. Na drewnianej trybunie przy Focha, która spłonęła na początku lat sześćdziesiątych, miejscowi, ubrani w garnitury, czyli gangi, bo w niedzielę należało się nosić kościelnie, popijali wódkę - zazwyczaj kolorową. Ba, bywało, że zwierzyniecki kinder zwracał się do profesora Wyki: "Napije się pan, panie prefesorze?", na co Wyka odpowiadał: "Ty się nie pytaj, ty lej". Mimo to stadionu nie wypełniało dzisiejsze chamstwo. Nie padały słowa przez Wiecha nazywane publicznymi. "Sędzia kalosz!", takie zawołanie - nie licząc surrealistycznego "Sędzia kanarki doić!" - stanowiło szczyt werbalnego ataku na arbitra. Gdyby jakiś smarkacz użył grubszego słowa, dostałby w łeb od dorosłego sąsiada, często zwierzynieckiego cwaniaka, często człowieka na bakier z prawem, ale wiedzącego, co przystoi w publicznym miejscu…
Zmieniło się wszystko. Dlaczego? Po ostatnich tragediach w gimnazjach niektórzy twierdzą, że zawiniły właśnie gimnazja, inni chcą zlikwidowania koedukacji, ponieważ nie mają na tyle wyobraźni, aby założyć, że to, co spotkało 14-letnią Anię, mogłoby spotkać 14-letniego Adama lub Jana - w czysto męskiej szkole.
Zmieniło się wszystko. Kiedyś wiedzieliśmy, co jest przyzwoite, godne, uczciwe. A jeżeli nie wiedzieliśmy - to przynajmniej czuliśmy instynktownie. W szkole i w domu powtarzano nam do znudzenia, jak powinien postępować uczciwy człowiek, a literatura, po którą sięgaliśmy - pełna była pozytywnych wzorców. I nie musiał to być doktor Judym, mógł być szlachetny czerwonoskóry dżentelmen lub mały chłopiec z placu Broni, który nade wszystko cenił sobie swoją powinność i dane słowo.
Pisałem już kiedyś o tym, ale jeszcze raz powtórzę - kiedy przechodzę obok prastarego kościółka, otoczonego przez cmentarz, serce mnie boli, gdy widzę zamkniętą na głucho bramę. W czasach mojego dzieciństwa brama była szeroko otwarta. Bawiliśmy się na cmentarzyku, w tej dziwnej komitywie ze zmarłymi, jaka może być tylko udziałem dzieci. Zaglądaliśmy do kościelnego wnętrza, żegnając się na widok stojącego na środku katafalku, czasami odmówiliśmy krótki pacierz. Kościół był bezpieczny i my byliśmy bezpieczni. Dwa lata po skończeniu podstawówki Adam miał dokonać głośnego w tamtym czasie napadu na kasjerkę domu towarowego. Innego kolegę - niewątpliwie psychopatę - zrozpaczeni rodzice oddali do korpusu kadetów. Jednak nawet oni nie podnieśliby ręki na sacrum. Po prostu czegoś takiego się nie robiło. Z wakacyjnych wędrówek pamiętam opustoszałe łemkowskie cerkwie. Pod nogami szeleściły liście nawiane przez półotwartą bramę, matowo złociły się carskie wrota, migdałowooccy święci ze smutkiem patrzyli z ikon. Zanim nie wybuchła moda na ikony, na świątki, zanim nie przyjechali kolekcjonerzy lub zgoła zwyczajni handlarze - cerkwie były bezpieczne. A przecież miejscowi lub osiadli tutaj przybysze skłonni byli uważać wschodni obrządek za obcy. Kilkanaście lat temu kilku młodych ludzi ukradło relikwiarz św. Wojciecha. Twierdzili, że są wierzący, że są katolikami. Bosy chłopak z nowosądeckiej wsi, mój rówieśnik, który przed dziesięcioleciami oprowadzał mnie po opustoszałej cerkwi, klękając przed ołtarzem i żegnając się na zachodni, rzymski sposób - był dżentelmenem, człowiekiem honoru, po prostu człowiekiem przyzwoitym w porównaniu ze swoimi rówieśnikami, którym przyszło żyć kilkadziesiąt lat później.
Do znudzenia powtarzamy, wypisujemy ma szkolnych murach, że takie będą Rzeczypospolite, jakie młodzieży chowanie. Prawda, ale obosieczna, bo młodzież jest taka, jaka jest Rzeczpospolita, a mówiąc mniej górnolotnie i bardziej precyzyjnie - jakie jest społeczeństwo.
Łatwo wypisywać, jak było, jak jest i jak być powinno. O wiele trudniej odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się dzieje i co zrobić, aby było inaczej?
W sprawie całej serii haniebnych wydarzeń w gimnazjach wypowiadają się psycholodzy, głos zabierają socjolodzy, nauczyciele i przede wszystkim - politycy. Głosy ostatnich można by pominąć, gdyby nie fakt, iż to właśnie oni zadecydują o losach młodych ludzi, oni ustalą, czy znikną gimnazja i czy powstaną specjalne ośrodki, w których byli komandosi "Gromu" będą przekuwać trudną młodzież na porządnych obywateli. Kiedy jednak słucham ich wypowiedzi, na usta ciśnie się stary apel: Ciszej nad tą trumną. Ciszej nad trumną dziewczynki z Gdańska, zhańbionej przez kilku zwyrodnialców na oczach kolegów i koleżanek. Ciszej nie dlatego, że o takich sprawach należy milczeć, ale dlatego, że ta śmierć przyszła w najlepszym dla was momencie, przed wyborami. Wprawdzie tylko samorządowymi, ale jednak wyborami, i zrobicie wszystko, aby ją zdyskontować, zamienić na kilka procent społecznego poparcia.
To wy po części jesteście winni temu, iż taką właśnie mamy młodzież. To wy codziennie udowadniacie, że aby osiągnąć cel, można się chwytać każdego środka. Że słowo nie musi być jak granit, jak spiż, ale jak piórko - to, co mówi się dzisiaj, jutro już nie jest ważne.
Jednak nie tylko wy - nasza emanacja, nasi przedstawiciele - jesteście winni, jesteśmy winni wszyscy. Nie reagując na chamstwo i bandytyzm. Zresztą, czy możemy reagować, skoro policjant zwracający uwagę bydlakom zachowującym się skandalicznie w publicznym miejscu, zostaje przez nich skatowany? Policjant - a więc człowiek młody, sprawny fizycznie, przeszkolony i - kto wie - może nawet uzbrojony…
Czy możemy mieć pretensje do gówniarza nagrywającego straszną scenę w gdańskim gimnazjum, skoro wcześniej ten smarkacz z telewizji i brukowych gazet dowiedział się, że nie ma nic tak intymnego, tak strasznego, że nie godzi się tego filmować lub fotografować. Dowiedział się, że nie ma tematów tabu, że chamska telewizja może upubliczniać nieomal wszystko, a filmowiec uchodzący za poważnego, chce pokazać śmierć człowieka - minuta po minucie, aż po ostatnie tchnienie.
Czy możemy mieć pretensje do młodych ludzi, skoro my - rodzice, nauczyciele, pedagodzy, dziennikarze, księża, my, społeczeństwo - nie potrafiliśmy dostarczyć im odpowiednich wzorów osobowościowych? Skoro nagle w ich życiu przestały odgrywać wiodącą rolę młodzieżowe organizacje. Kiedyś katolickie stowarzyszenia, ludowe "Wici", socjalistyczny OMTUR trwale wpływały na osobowości młodych ludzi. Dzisiaj ich nie widać, nie słychać, jeżeli działają, to na marginesie społecznego życia.
Kiedyś nauczyciel nie był kiepsko opłacanym funkcjonariuszem oświaty, ale kimś niesłychanie ważnym. W wielkim mieście panem profesorem, który często ze szkoły przechodził wprost w uniwersyteckie mury. Na prowincji stanowił filar miejscowej inteligencji, był animatorem kulturalnego życia, autorytetem. Dzisiaj jego pozaszkolna działalność jest zbędna - zastąpiła go telewizja, Internet, kolorowa prasa.
Złe wzorce wypierają dobre, tak jak zły pieniądz wypierał dobry…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski